Był wściekły. Wyszedł z sądu zatrzaskując za sobą każde napotkane drzwi. Mruczał obelgi pod nosem tak, aby nikt nie zrozumiał, co mówi. Ściskał pod pachą walizeczkę z dokumentami. Przez chwilę miał ochotę rzucić ją w ogromny witraż, który zdobił budynek sądu, ale powstrzymał się. Zbiegł po schodach i wyszedł głównym wyjściem. Od razu poraziło go w oczy południowe słońce, które nieźle biło swoim blaskiem w jego oczy, które przyzwyczaiły się do mroku panującego w budynku. Abel stał spokojnie uwiązany wraz z innymi końmi. Od razy wyczuł emocje swojego właściciela i poczciwie podniósł wzrok na Chińczyka, jakby chciał go pocieszyć. Włożył teczkę z impetem do torby w siodle i dopiero po chwili uświadomił sobie, że zrobił to dosyć gwałtownie. Odetchnął ciężko i podszedł do łba wierzchowca.
- Przepraszam... - szepnął cicho – Wiem, co chcesz powiedzieć. Ty chyba jako jedyny mnie rozumiesz – pogłaskał Abla po pysku. Obydwoje byli ze sobą bardzo związani. Lóng Mò dostał go, gdy wyruszał na pierwszą wojnę. Później towarzyszył na kolejnej... i kolejnej, aż skończył razem z nim, jako uliczny strażnik chuligaństwa i pijaków. Odwiązał uprząż od belki, przełożył ją przez łeb konia i wspiął się na siodło, po czym odjechał sprzed budynku sądu. Nie wiedział sam, gdzie chce jechać. Po prostu... przed siebie.
Jeździł już po stolicy od dobrej godziny. Abel był przyzwyczajony do takich maratonów, które sprawował mu jego właściciel i znosił je tak poczciwie, jak te, które musiał pokonywać w czasie przegrupować wojennych. I zapewne wędrowali by tak dalej, gdyby zgiełk cyrkowy nie wytrącił Chińczyka z zamyślenia. Zatrzymał swojego wierzchowca, by przyjrzeć się tak znanemu już widokowi. Tak często przecież był wzywany tam na akcje. I tak nie miał nic do roboty, więc skierował kroki swojego konia w stronę cyrku objazdowego. W porze dnia nie było żadnych przedstawień, lecz cyrkowcy robili drobne indywidualne pokazy, by sobie co nieco dorobić. Gdzieniegdzie kręcili się klowni, ludzie na szczudłach i piękne kobiety " gumy " w skromnych ubraniach. Lóng Mò kroczył majestatycznie pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi, którzy posłusznie usuwali mu się z drogi. Doskonale już go znali. Przecież był pułkownikiem w stanie spoczynku i to on miał władzę nad niższymi rangami, które patrolowały ulice. Przy okazji przeprowadził swój własny patrol. Rozglądał się uważnie, ale wszystko odbywało się w jak najwyższym porządku. Nagle jego uwagę przykuła gromadka mężczyzn, która w dosyć sporej grupce dawała pokaz umiejętności gimnastycznych. Temu wszystkiemu przyglądały się kobiety w bufiastych sukniach. Zbliżał się do nich. W pewnym momencie był tak blisko, że każdy z owych mężczyzn mógł z bliska zobaczyć twarz Chińczyka. Odgłos kopyt zwrócił uwagę jednego z nich, który odwrócił się w stronę czarnowłosego. Ich spojrzenia się spotkały. Szmaragdowe oczka pełne empatii i ametystowe ślepia pozbawione jakiejkolwiek wrażliwości zatrzymały się na chwilę w jednym punkcie. Świat jakby zamarł. Wszyscy nagle zdali się zamilknąć. Ta cisza w głowie Lóng Mò nie dawała mu spokoju i zaraz wybiła go z transu. Zamrugał kilkakrotnie i bez żadnego słowa pogonił Abla do kłusu. Wyminął grupę i wybrał najkrótszą drogę, którą mógł dotrzeć do swojego domu. Domu, w którym czuł się szczęśliwy, bowiem czekała tam na niego kobieta jego życia. Różniła się od tych wszystkich damulek z dworów. Była prostą, inteligentną i odważną kobietą, która nie dawała sobą manipulować. Na dodatek pokochała Chińczyka, mimo jego odmienności od reszty społeczeństwa Londynu. Była dobrą i kochaną kobietą, więc... nie można było chcieć więcej. No... poza lepszą robotą.
Zsiadł z wierzchowca pod drzwiami kamienicy i wprowadził do przez bramę do stajni, która znajdowała się w wydzielonej jej części. Odprowadził go do imiennego boksu, rozsiodłał go, nakarmił i oporządził jak należy, po czym pożegnał się ze swoim towarzyszem i udał do mieszkania. Już rozluźnił guziki koszulki i żakietu. Miał dość. Był wykończony. Powoli wspinał się po skrzypiących schodach z nadzieją, że wróci do swojej fortecy spokoju. On sam jednak nigdy nie spodziewałby się tego, co zobaczy, kiedy otworzy drzwi. Wyciągnął klucz ze swojej kieszeni i z trudnością otworzył żelazny zamek. Wszedł z uśmiechem do domu, zrobił zaledwie kilka kroków jednak widok, który ukazał mu się przed oczami od razu ściągnął mu uśmiech z twarzy. Jego źrenice skurczyły się do wielkości ziarenek kaszy. Nogi zachwiały się nienaturalnie. Musiał oprzeć się o ścianę, by nie upaść. Zapomniał przez chwilę, jak się oddycha. Bez zastanowienia wybiegł z mieszkania. Szybko zszedł po schodach parę razy chwiejąc się na nogach, jakby tracił w nich czucie. Wieczorne powietrze otrzeźwiło nieco jego umysł. Zbliżała się legendarna angielska ulewa, jednak to nie zniechęciło Lóng Mò do powrócenia do mieszkania. Nie chciał tam wracać kiedykolwiek. Ruszył czym prędzej do miejsca, które znał równie dobrze, jak swój gabinet i mieszkanie – do karczmy.
To była jedna rzecz, którą był w stanie w tamtej chwili zrobić. Po prostu iść i zapić się na śmierć. Miał już dość tego życia. Nie widział dla siebie innego sposobu na życie. Przez chwilę myślał nad powrotem do Chin, ale niewiadomo było, jak tam się dzieje po wojnie rodzin. Być może to byłaby jeszcze gorsza decyzja. Nie myśląc więc dłużej przyspieszył kroku i już za parę minut poczuł ten charakterystyczny aromat pieczonego mięsa, piwa i swąd co poniektórych osobników zmieszanych w jedno. W karczmie była jak zwykle istna mieszanka ludzi. Tu kupcy, tam rzemieślnicy po pracy no i oczywiście nieodłączny element takich miejscy, czyli żebracy. Lóng Mó wyróżniał się wśród tłumu. Ludzie o takim stopniu, jak on nie przebywali w takich miejscach, ale on wolał towarzystwo takich prostych ludzi niż wysoko ustawionych szumowin. Podszedł do pustej ławy znajdującej się w samym koncie pomieszczenia. Opadł na siedzisko i nie miał zamiaru prędko wstawać. Wnet powitały go radosne oczy młodego chłopaka, który kształcił się pod czujnym okiem ojca na właściciela karczmy.
- Sir Lóng Mó! Dawno tu pana nie było – zauważył z uśmiechem – Czego sobie pan dzisiaj życzy?
- Piwa – burknął pod nosem Chińczyk.
- Piwa? - powtórzył z niedowierzaniem młodzieniec.
- Oui – potwierdził w języki grancuskim czarnowłosy – Dużo piwa. Dzisiaj będziesz ganiał tam i z powrotem – dorzucił.
Nie minęły dwie godziny, a szanowany pułkownik był zapity w cztery dupy. Mruczał coś pod nosem, ale nikt za bardzo go nie rozumiał. Mimo promili nie wyglądał na towarzyskiego, a raczej na skorego do bójki, więc nikt nie zamierzał się do niego zbliżać. Pił i pił... bez przerwy. Z każdym kolejnym łykiem stawał się bardziej blady i przygnębiony. Widać było, że taka ilość alkoholu zdecydowanie mu nie służy. W pewnym momencie podszedł do niego równie pijany arystokrata niskiego rzędu.
- Patrzcie, patrzcie moi rodacy! - zaczął – Takich mamy stróżów prawa! Potrafią tylko zapijać mordy po takich melinach – czknął i zachwiał się na swoich krótkich nóżkach. Mimo nietrzeźwości, Lóng Mu wszystko doskonale usłyszał i zrozumiał. Od razu otrzeźwiał o cztery kafle wstecz, podniósł się gwałtownie i wysunął swój miecz z pochwy. Zaczął sunąć się po nim podejrzany dym i niczym wąż oplótł dłoń Chińczyka.
- Jak śmiesz?! - wrzasnął oburzony czarnowłosy – Jeśli śmiesz mi coś zarzucać to wyzywam Cię na pojedynek. Nie pozwolę, aby ktoś taki jak ty mi ubliżał – czknął gwałtownie i zobaczył ciemne plamki przed oczami, ale utrzymał się na nogach – Nikt mnie nie będzie tutaj obrażał! - wnet do dwójki podbiegł przyjaciel pułkownika próbując jakoś ostudzić emocje, ale nic to nie dało. Lóng zaparł się i koniecznie chciał walczyć. Szlachcic również był bardzo chętny. Jednak reszta osób w karczmie oraz jej właściciel nie mieli ochotę na bijatykę. Na pomoc przybyli goście miasta ubrani w fantazyjne stroje. Po karczmie rozniosły się dziwne " bęcki ". Obydwa raptusy oberwały w łby kuflami do piwa. Jednego zataszczyli do domu, drugiego zagarnęli do cyrku. Po co?
< Odpowiedz mi, Feliksie? :* >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz