Byłem w domu. Rodzice rozmawiali z kimś na dole, a ja siedziałem w pokoju i odrabiałem lekcje: przynajmniej tak im się wydawało. W rzeczywistości wyciągałem z kapelusza różne malutkie zwierzaczki, który skakały i biegały po moim pokoju. Byłem szczęśliwy, czułem nutę adrenaliny, bo wiedziałem, ze gdy matka wejdzie do pokoju, będzie po mnie i znowu nie będę mógł usiąść do końca dnia. Ale jak można nie robić rzeczy, które się kocha? Wyjmowałem coraz to większa stworzenia oraz dziksze, nie panowałem nad nimi. Biegały po całym pokoju, wywalając wszystko na ziemię. Nie mogłem przestać wykonywać czynności, moja ręka automatycznie lądowała w kapeluszu i wyciągała z niego jakieś stworzenie. Teraz był to większy pies, prawdopodobnie owczarek australijski, potem sowa, potem sarna... nie myślałem, skąd się to wszystko bierze. Nie miałem też wrażenia, że pokój był zbyt mały na tyle zwierząt, bo wydawało mi się, że on ciągle się poszerzał. A zwierząt przybywało. Nagle natrafiłem na opór. Czułem, ze trzymam ludzką dłoń. Czy była to małpa? Zacząłem ciągnąć na chama, pierwsza wyszła normalna ręka, nie owłosiona. Czy właśnie wyjmowałem człowieka? Potem pokazały mi się czarne włosy z kolorowymi pasemkami, z uszami, następnie błękitne oczka... Nie byłem już małym srelem, tylko prawdziwym magikiem z cyrku. Mój pokój przemienił się w namiot, który był pusty. Niczego w nim nie było, prócz kufra na końcu. Kapelusz dalej trzymałem w dłoni, a twarz przyjaciela gdzieś zniknęła. Podszedłem do kufra, chciałem do niego zajrzeć, ale strasznie się bałem. Miałem wrażenie, że stanie się coś bardzo złego, dlatego stałem w miejscu i się nie ruszałem. Nagle jednak zza moim pleców wyszedł Shuzo, w milczeniu podszedł do kufra i je otworzył. Widziałem tylko czarną pustkę, wstał, ale się nie odwrócił. Mi zabrakło języka w gardle, czułem się coraz bardzo przerażony. Chłopak w końcu powoli zaczął się obracać, trzymał coś w ramionach. Widziałem zielony ogon, który wił się wokół jego nogi. I nagle ludzka twarz czarnowłosego, przemieniła się w zgniłozielonego węża, z ostrymi kłami, który wbiły się w moją twarz.
Otworzyłem oczy, głośno oddychając, byłem zlany potem. Szybko zacząłem sobie uświadamiać, że to był tylko sen, ale strach dalej nie znikał. Gdy odwróciłem głowę w bok, zobaczyłem psią mordkę. Automatycznie wstałem, chcąc uciec, ale zamiast tego nie ruszyłem się z miejsca i nie wydałem z siebie żadnego dźwięku. To nie był sen, psi pysk nie zmieni się nagle w gada, żądnego mej krwi i śmierci. Odetchnąłem i ponownie się położyłem. Chwilę leżałem w milczeniu, patrząc na sufit, nie myślałem o niczym, nie miałem sił. Czułem się okropnie, wszystko mnie bolało, a najbardziej miejsce, gdzie ramię łączy się z barkiem. Pewnie bolała by mnie cała prawa ręka, gdyby nie fakt, że jej nie czułem, kompletnie. Nie czułem żadnego dotyku i nie mogłem nią poruszyć. Dlaczego wąż ten musiał być jadowity? Głowa mi pękała, było mi zimno, a lał się ze mnie pot. Niestety nie mogłem zasnąć.
- Shuzo - szepnąłem go psiaka. Nie zareagował, powtórzyłem jego imię trzy razy, aż w końcu poruszył uszami i powoli otworzył oczy. - Nie mogę spać - wyjęczałem z lekko zamkniętymi oczami.
<Shuzo? Zajmij się nim xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz