Mój nowy plan na życie stał się nagle zupełnie prosty. Wyjechać, znaleźć jakieś odludzie i tam zdechnąć w samotności. Mam dość ludzi oraz okłamywania samego siebie każdego dnia. Nie mam siły już o siebie walczyć ani twierdzić, że jeszcze jest dla mnie nadzieja, że kiedyś skończy się to pasmo porażek. Niszczę wszystko na swojej drodze. Nie uczę się na błędach i zawsze potem przez to płacze. Nie mówiąc już o osobach, które cierpią z mojego powodu.
Nie wiem, ile mogło mi zająć spakowanie się i wyjście z pokoju, ale gdy tylko opuściłem motel, przed moimi stopami zatrzymał się kapelusz. W dodatku nie byle jaki, bo należał do Lenniego. Od razu go podniosłem, nie kryjąc zdziwienia i momentalnie rozejrzałem się za jego właścicielem. Oczywiście nie było go w zasięgu mojego wzroku, ale ze strony, od której przyleciał przedmiot, usłyszałem małe zamieszanie. Automatycznie skierowałem się w stronę jego źródła. Coś mi mówiło, że tam znajdę chłopaka, ale nigdy nie śmiałbym nawet pomyśleć, że w takim stanie... Moim oczom ukazało parę przechodniów, jakiś koleś nerwowo krążący przy samochodzie i rozmawiający z jakimś policjantem, a tuż koło radiowozu zauważyłem karetkę, dwójkę ratowników, którzy wnosili poszkodowanego do środka. Od razu do nich podbiegłem, opuszczając gdzieś po drodze walizkę.
- Lennie... Co się stało? - nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Leżał nieprzytomny, a po zdenerwowanych ratownikach nie mogłem spodziewać się niczego dobrego.
- Proszę się odsunąć. - odepchnął mnie na bok jeden z ratowników.
- Ale co mu się stało? Przeżyje? Proszę mi powiedzieć... - miałem nadzieję, że czegokolwiek się dowiem, ale nie było czasu na rozmowy. Karetka błyskawicznie włączyła się do ruchu i zabrała Lenniego do szpitala. Lekko spanikowany rozejrzałem się dookoła. Nie wiedziałem za bardzo, co teraz zrobić.
Nie jestem takim zwyrodnialcem, żeby zostawić Lenniego w takiej chwili. Za nim jednak zdążyłem zadzwonić po taksówkę, usłyszałem dzwoniący telefon. Za dużo ludzi nie było w pobliżu i nikt owego telefonu nie miał w rękach. Sam nie wiem, co mnie w ogóle pokusiło, ale poszedłem za jego dźwiękiem, a dochodził on z ławki tuż koło przystanka. Leżał tam właśnie telefon, a na wyświetlaczu widniał numer z podpisem "Tata". Szybko zrozumiałem, że to również telefon Lenniego. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę napotykał na swojej drodze jego rzeczy. Bez zastanowienia sięgnąłem po urządzenie i w ostatnim momencie zdołałem odebrać.
- Lennie. Znaczy Lelun, jest w szpitalu. Był mały wypadek i... Chyba samochód go potrącił. Za bardzo nikt mi nie chce nic powiedzieć, ale proszę jechać do niego. On teraz pana bardzo potrzebuje. - po tych słowach najzwyczajniej w świecie się rozłączyłem. Może to było trochę mało delikatne z mojej strony, ale jego ojciec już z wyglądu przypominał mocnego gościa. Nie dostanie byle zawału. Nie w takiej chwili... Przynajmniej miałem taką nadzieję.
W szpitalu również nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Nawet, w której sali leży, bo nie jestem z rodziny. Musiałem coś na szybko wymyślić. Strasznie się martwiłem, a nie będę tracić czasu na czekanie, aż jego ojciec się znajdzie. Koniec z końców udało mi się podsłuchać, jak jakaś lekarka rozmawia z pielęgniarką. Padły słowa takie jak: rudy chłopak, przejechany przez samochód, w dość ciężkim, ale stabilnym stanie. Wiedziałem, że ona na pewno wie, gdzie leży i na pewno mi to powie, jeśli wymyślę coś sensownego. Od razu bezzwłocznie je zaczepiłem.
- Szukam sali, w której leży potrącony chłopak. Przywieźli go tutaj dziś jakiś czas temu. Strasznie się martwię, a ratownicy za dużo mi nie powiedzieli. - obie odwróciły się do mnie. Już tylko czekałem, aż padnie to pytanie, ale mogłem sobie wcześniej coś sensownego wymyślić. Mam przeczucie, że z mojej improwizacji nie wyniknie nic dobrego.
- Pan z rodziny poszkodowanego?
- N... - oczywiście już automatycznie chciałem zaprzeczyć, ale w mojej głowie jedynie brzmiały słowa: Skłam. Skłam. Skłam, a że już zacząłem od "n"... - Narzeczony... Jestem jego narzeczonym. - niepewnie się uśmiechnąłem. Automatycznie zbeształem samego siebie w myślach. Jeszcze niecałą godzinę temu nie chciałem go znać, a teraz już jesteśmy parą narzeczonych. Obie kobiety trochę zatkało. Pewnie jeszcze żadna z nich nie spotkała się z taką sytuacją. Cóż... Kiedyś musiał być ten pierwszy raz, nie? Zapadła dość krępująca dla mnie cisza. Połknęły haczyk? Dowiem się, gdzie jest Lennie?
- Ach... Pański narzeczony jest pod opieką specjalistów. Gdy już wszystko będzie w porządku, zostanie przewieziony do sali na końcu korytarza. Proszę tam poczekać. - odparła z trochę zakłopotanym uśmiechem lekarka.
- Dziękuję bardzo. - już spojrzałem w tamtym kierunku.
- Ale na drugi raz będzie lepiej, jeśli przyjdzie pan z kimś z rodziny. - od razu skinąłem głową w odpowiedzi.
- To wyjątkowa sytuacja. Jeszcze raz dziękuję. - poszedłem już pod tamtą salę i usiadłem na jednym z krzeseł, kładąc koło nogi walizkę, a w dłoniach trzymając kapelusz.
Nie lubię szpitali. To miejsce zawsze mnie strasznie męczyło, chociaż jestem w nim dopiero trzeci albo czwarty raz w życiu. O dziwo częściej siedziałem z matką u weterynarza, ale w niektórych przypadkach, a szczególnie przy moich braciach był problem, kogo tak szczerze wybrać. Lenniego dopiero co przewieźli na salę, przez co przylgnąłem totalnie do szyby, za którą widziałem całą salę i właśnie jego leżącego i podłączonego do jakichś maszyn. Nie mogłem jeszcze do niego wejść, ale w sumie chciałbym?... Po tym wszystkim na pewno nie chce mnie widzieć. Poza tym znowu za nim przyszedłem. Ty Shu naprawdę nigdy niczego się nie nauczysz. Pomyślałem, wydając z siebie ciche westchnięcie, przez co fragment szyby przy moich ustach zaparował. Ze smutną miną narysowałem tam palcem małe serduszko, a później odsunąłem się od szyby. Z drugiego końca korytarza usłyszałem czyiś oburzony krzyk: Jak to narzeczony?! Już chyba nawet wiedziałem, kto się zjawił. Gdy tylko spojrzałem w tamtym kierunku, zobaczyłem zbliżającego się ojca Lenniego. Wyglądał na zmartwionego i lekko poddenerwowanego. Czyżby aż tak moje małe kłamstewko go oburzyło?
- Przepraszam. Inaczej nic by mi nie powiedzieli. - położyłem po sobie psie uszy. Nie chciałem, żeby jeszcze na mnie tu krzyczał, a coś czułem, że mogłoby się tak stać. Ten jednak nawet się nie odezwał. Podszedł do szyby i spojrzał smutnym wzrokiem na syna leżącego za nią.
- Jak do tego w ogóle doszło? - spytał, nie odrywając się od szyby. Oparłem się jedynie o ścianę, zaciskając dłonie na kapeluszu. Nie byłem pewny, co dokładnie powiedzieć. Mówić o kłótni? O tym, że to w sumie trochę moja wina, że znowu popełniłem błąd i Lennie przez to cierpi?
- Nie było mnie, gdy to się stało... Zostawiłem go, dałem wyjść samemu. - westchnąłem, odwracając głowę gdzieś w bok. - No i się stało...
(Lennie~? Teraz tak szybko cię nie zostawię).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz