15 kwi 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Dwa lata temu spotkałem irytującego dzieciaka, który był strasznie natarczywy i nie mógł się opanować przed dotknięciem mojego kapelusza. Poznałem chłopaka, przez którego do dziś widzę w swoim meloniku czerwone pióro. Pamiętam jak wyciągnął z niego węża. Pamiętam, jak spał obok mnie w postaci psa. Nazwał mnie śpiącą królewną. Tańczyłem z nim na środku placu. Ten dziwny koleś zamknął swojego byłego w szafie, a kiedy się upił, chciał ze mną uprawiać seks. Ten uroczy chłopak przebrał się za kelnerkę. Spędziłem z nim cudowny wieczór na łódce. Pamiętam jego nagłe przemiany, które teraz zatarły między sobą ślad. Chłopak ten ma fisia na punkcie kolorowych i błyszczących dodatków. Znam tego kogoś dwa lata, aktualnie leciał kolejny rok. Zdałem sobie sprawę, że tak jak niektórzy potrafią wybaczyć z miłości zdradę lub fizyczne znęcanie się, ja potrafiłem mu wybaczyć tę natarczywość, ciekawość, nieufność i zmiany nastroju. Pokochałem jego całkowicie przeciwną od mojej naturę i zrozumiałem, że gdyby świat się walił i palił, a ja bym się wykrwawiał na śmierć i tak bym ruszył za nim. 
Zobaczyłem, jak wyciągnął z kieszeni małe, welurowe, fioletowe pudełeczko. Patrzyłem na nie jak zahipnotyzowany, nie mogąc uwierzyć w to, co się tu właśnie działo. Czułem się jak typowa nastolatka, która czeka na swego księcia z bajki, z tą różnicą, że ja już go miałem i nie potrafiłem w to wszystko uwierzyć. Wydawało mi się, że czas się spowolnił, kilka razy zamrugałem sprawdzając, czy nie mam zwidów, ale on naprawdę wyciągnął z kieszeni pudełeczko, a gdy je otworzył, zobaczyłem srebrny pierścionek z kryształkiem, tego samego koloru. Patrzyłem zszokowany, ale jednocześnie podekscytowany tym wszystkim. Byłem pewny, że teraz to ja miałem gwiazdki w oczach. Shuzo delikatnie się uśmiechnął i wyciągnął w moim kierunku biżuterię.
- Lelun’ie Wallteri, Lennie, zostaniesz moim mężem? - zapytał oficjalnie, lekko się rumieniąc. Na mojej twarzy widniał szeroki uśmiech od ucha do ucha i nie potrafiłem go zdjąć, chociaż policzki powoli mi cierpły. Nie zwracałem na to uwagi, spojrzałem w jego oczy i się nachyliłem nad jego twarzą.
- Tak, Shu Ishido – złożyłem na jego ustach soczysty pocałunek, kładąc rękę na jego wolnej dłoni i splatając nasze palce. - Zostanę z tobą – powiedziałem, gdy się na chwilę odsunąłem, aby nabrać powietrza. Wtedy Czarnowłosy wyjął z pudełka pierścionek i nałożył mi go na palec zaręczynowy, a potem położył dłoń na moim policzku.
- Kocham cię – szepnął, a ja go objąłem w szyi i mocno przytuliłem.
- Ja ciebie też.

*

Minął tydzień od zaręczyn, a ja codziennie, kiedy nie było chłopaka, oglądałem pierścionek. Był taki piękny i nie mam pojęcia, co mnie bardziej cieszyło: fakt, że zostaniemy małżeństwem, czy fakt, że miałem kogoś, kto mnie kocha. Oba były tak samo cudowne i satysfakcjonujące. Najgorsze jednak było to, że nic nie powiedziałem ojcu… Chociaż odwiedził mnie już cztery razy, pod nieobecność czarnowłosego, zdejmowałem pierścionek i chowałem go pod poduszkę. Z jednej strony wiedziałem, że gdyby Shuzo to zobaczył, serce by mu pękło, z drugiej jednak chciałem, aby ojciec się oswoił z tym wszystkim na spokojnie. Jak na razie widziałem, że zaakceptował już mojego chłopaka i rozmowa o nim nie sprawiała mu większego dyskomfortu. Chciałem go przygotować na tak ważną informację, więc nie mogłem mu wypaplać tego przy pierwszej lepszej okazji. Po za tym nie mieliśmy za dużo pieniędzy, ja jeszcze potrzebowałem na rehabilitację, więc tak czy siak ślub odbędzie za… bardzo, ale to bardzo długi czas. 
Siedziałem w salonie i wyjmowałem z lodówki coś na obiad, kiedy do domu wrócił chłopak. Trzasnął drzwiami, co było do niego nie podobne, dlatego pokuśtykałem na korytarz. Oczywiście zbyt wolno i Shu wpadł do łazienki. 
- Shuzo, co się stało? - zapytałem, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Zmartwiony podszedłem do drzwi i powoli nacisnąłem klamkę. Chłopak stał przy lustrze i wycierał policzki. Odezwałem się ponownie i zaraz stanąłem obok niego. Przez to, że trzymałem kulę w jednej ręce, objąłem go tylko tą drugą. - Ej, co się stało? - pogładziłem jego ramię. Płakał, eyeliner rozmazał mu się pod oczami i właśnie go wycierał. Po chwili odwrócił się do mnie i mnie przytulił.
- Jakieś głupie bachory śmiały się, że jestem pół psem – wyjęczał. Zmarszczyłem czoło. To było dość głupie…
- Płaczesz z ich powodu? - zapytałem, delikatnie się uśmiechając. Jak dla mnie, był to irracjonalny powód do płaczu, ale chłopak pokręcił głową, odsunął się i ściągnął koszulkę. Nie musiał się odwracać do mnie plecami, bo zobaczyłem je w lustrze. Były posiniaczone.
- Rzuciły we mnie kamieniami – dodał i ponownie przetarł policzki. Teraz zrobiło mi się głupio, ale nic nie powiedziałem, tylko go przytuliłem i przejechałem delikatnie dłonią po jego plecach. Jeszcze chwilę popłakał, a ja się starałem go uspokoić. Kiedy potrafił już spokojnie umyć twarz, ja przeszukałem kuchnie i salon.
- Shuzo – odezwałem się, kiedy chłopak wszedł do pokoju. - Nie mamy żadnych leków, prócz tych moich na nogę. Chodź, przejdziemy się do apteki. Tata mi dał trochę pieniędzy.
- Nie mam ochoty już wychodzić – powiedział smutno. Przygryzłem dolną wargę i pokuśtykałem do niego.
- Kupimy coś na obrzęki i szybciej ci zejdą. Po za tym będę z tobą i pokażesz mi, gdzie ich spotkałeś – położyłem mu dłoń na ramieniu.
- Nie obraź się, ale z jedną nogą w gipsie nie wiele zdziałasz – wymruczał patrząc w ziemie.
- Ej, bo poczuje się urażony – powiedziałem dumnie, prostując się. - Nie zapominaj, że jestem wielkim czarodziejem – dodałem z dumnym uśmiechem. Shuzo popatrzył na mnie, ujrzałem cień uśmiechu na jego twarzy, ale wyraz się specjalnie nie zmienił. Widziałem, że dalej go nie przekonałem. - Dobra – nachyliłem się nad nim. - To pójdę sam i spadnę ze schodów – cmoknąłem go w nos.
- To jest szantaż – wymruczał, ale podał mi bluzę.
- Ale jaki skuteczny – zauważyłem, idąc w kierunku drzwi i zabierając mój kapelusz z wieszaka.

Apteka była bardzo blisko, kupiliśmy nie tylko maść na siniaki, ale leki przeciwbólowe, coś na oparzenia, plastry, wodę utlenioną oraz witaminy dla nas obu. Akurat wystarczyła kasa od mojego ojca, dlatego chłopak nie musiał nic dokładać. Kiedy wyszliśmy, chciałem go namówić, aby zabrał mnie do tego miejsca dzieciaków, pod pretekstem spaceru, ale on mnie przejrzał i stwierdził, że trzeba zrobić obiad. Robiąc mu na złość, ruszyłem w przeciwnym kierunku niż nasza kawalerka.
- No weź, krótki spacerek – wziąłem jego dłoń w swoją, a on się już nie kłócił. Nie musiał mi pokazywać, gdy go obrzucili kamieniami, ponieważ gdy byliśmy blisko jakieś szkoły podstawowej, usłyszeliśmy śmiechy.
- Ej, to znowu ten pies! - spojrzałem w bok. Była to zwyczajna grupka, wrednym dzieciaków. Byli dość wysocy, w porównaniu do innych dzieci z tyłu, na placu. Grupka liczyła sześciu chłopców, co ciekawsze, każdy z nich miał koszulkę, która wskazywało na to, że znajdowali się w drużynie piłkarskiej. Zatrzymałem się.
- Lennie, no chodź – wymruczał Shuzo, lekko mnie ciągnąc w stronę domu.
- I jeszcze przyszedł ze swoim panem – dalej się śmieli. Zobaczyłem, jak dwóch z nich podnoszą kamienie. Uśmiechnąłem się szeroko.
- Witajcie kochana młodzieży – ukłoniłem się elegancko, jak na występie.
- Lennie, co ty robisz? - zapytał zestresowany czarnowłosy.
- Bawię się – wyszeptałem, po czym się wyprostowałem. - Mam dla was specjalny występ, od którego nie ustoicie w miejscu! - ściągnąłem z głowy kapelusz, po czym wsadziłem do niego rękę. Patrzyli na mnie jak na wariata, a ja się dalej szeroko uśmiechałem. - Słyszałem, że lubicie urocze pieseczki. Akurat mam dla was słodkiego, malutkiego kundelka – wyciągnąłem rękę. Najpierw pojawił się puszysty, czarny ogonek, a za nim malutkie, włochate łapki. - O rany, zaklinował mi się – udałem zaskoczenie. Zacząłem ciągnąć malutkie ciałko psiaka i po chwili wyciągnąłem z kapelusza jego łeb: ogromny i straszny, ze spiczastymi uszami, najeżoną sierścią, długimi, białymi kłami ociekającymi krwią i czerwonymi ślepiami w dzikim obłędzie. - No, pobawcie się z nim, rzućcie mu kamień – zaproponowałem. Zwierzę grzecznie stało obok mnie, a przechodnie zaczęli nas obserwować.
- Zabierz to coś stąd! - krzyknął jeden z nich, który dzierżył w dłoni swą broń; po chwili rzucił kamieniem w pieska, a reszta mu zawtórowała. Pies zaczął być obrzucany kamieniami, położył po sobie uszy i cicho zaskomlał. Założyłem kapelusz na głowę, a oni przestali rzucać kamieniami. Byli z siebie dumni.
- Pamiętajcie, nie wolno drażnić zwierząt i ludzi – powiedziałem i pstryknąłem palcami. Wtedy pies się podniósł, znowu nastroszył uszy, a jego miniaturowe i komiczne w porównaniu do głowy ciało, zaczęło rosnąć. Rósł i rósł jak szalony, póki nie miał wielkości małego samochodu. Zaczął warczeć i szczekać. Chłopcy zrobili się biali na twarzy, a kiedy pies się na nich rzucił, zaczęli uciekać. Głośno krzyczeli i jeden wyprzedzał drugiego. Biegli do szkoły, a reszta dzieciaków, które bawiły się na placu z tyłu, zaczęła się śmiać. Kiedy niesforne bachory zamknęły się w szkole, pies się zmniejszył i zamienił się w uroczego kundelka, który do nas podbiegł. Zdjąłem kapelusz i pozwoliłem mu do niego wskoczyć. Potem ukłoniłem się widowni na ulicy, która to wszystko oglądała i ucałowałem w czoło chłopaka. - Trochę mi brakuje tych występów z publicznością. A teraz chodź, posmaruje ci te siniaki – zaczęliśmy iść w kierunku domu.

Kochanie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz