Spojrzałem na ramie, które pod ubraniem było zabandażowane. Vivi wyciągnął mi kulkę i szybko oczyścił ranę, chociaż jak twierdził "szybciej było by amputować". Nie miałem pojęcia, jak ktoś tak wredny i sarkastyczny nie działał na nerwy temu spokojnemu dzieciakowi z lasu. Z drugiej jednak strony, gdyby się nad tym zastanowić, niekiedy sam byłem w podobnej sytuacji. Kiedy w Shuzo odzywał się ten drugi on, momentalnie się okazywało, że mieliśmy naprawdę wiele problemów ze sobą. On był nieodpowiedzialny, a czasami nawet przypominał mi medyka, a ja dla niego byłem irytujący i prawdopodobnie słaby. Za każdym razem gdy o tym myślałem, miałem mieszane uczucia i nie miałem już pewności, czy pokochałem Shuzo, czy tylko jego pozytywną stronę. Niestety teraz było już za późno na wycofanie się.
- Dobrze, chociaż cudem uniknąłem nieuzasadnionej amputacji - odparłem. Nie widziałem jego twarzy, ale czułem, że się uśmiechnął. - Cieszę się, że to już koniec - dodałem jeszcze, po czym położyłem się obok niego i go przytuliłem. Nie ważne jak bardzo będzie w niektórych momentach okropny, to dalej był mój Shu.
Wszystko zaczynało wracać do normy - jeśli normą można nazwać nasze życie. W większości Shuzo był swoją pozytywną stroną, która za każdym razem potrafiła mnie rozbawić. Jego brzuszek rósł i rósł i chociaż chłopak dostawał często mroczne myśli, jaki to on staje się gruby i brzydki, jakie mu się rozstępy pojawiają na ciele i jak bardzo jest mu ciężko, jakoś sobie radziliśmy. Przesiadywał głównie w namiocie, bo nie miał ochoty, aby ktokolwiek go oglądał w tym stanie, w końcu jeszcze nikt nie wiedział, że był w ciąży, prócz Viviego i Robina. Chociaż Shuzo z miłością w głosie opowiadał o tym, że to jego maluszek i że jemu uszyje piękne ubranka, to jednak nie chciał rozmawiać o samej ciąży. Kiedy próbowałem z nim uzgodnić, czy powiemy prawdę po narodzinach, czy będziemy wszystkim wmawiać, że dziecko jest adoptowane, nie podjęliśmy decyzji, która najbardziej należała do czarnowłosego. Z jednej strony to uwłaszczało jego byciu facetem, ale z drugiej strony nosił bąbelka tyle miesięcy... wiedziałem, że się zdecyduje przy pierwszym momencie, kiedy inni zobaczą nasze dziecko.
Gorzej było, jak odzywała się jego gorsza strona, która groziła mi usunięciem dziecka, bądź umyślnym poronieniem. W takich chwilach miałem ochotę mu związać ręce i przykleić do łóżka. Mimo że on mniej marudził, to jednak gdy już to robił, okropnie się na mnie wyżywał. Im więcej dni upływało, tym stawałem się dla jego gorszej strony coraz wredniejszy. Nie miałem już oporów przed tym, aby na niego krzyczeć czy kierować w jego stronę wrednych komentarzy. Zabawne było jednak, że wtedy rozmowa bardziej się kleiła niż wcześniej, a niekiedy potrafiliśmy ją zakończyć śmiechem, kiedy któryś z nas, częściej ja, palnął na końcu totalną głupotę.
W ten sposób dotarliśmy jakoś do świąt. Oczywiście Shuzo nie przyszedł na wspólne świętowanie przez brzuch, był już w ósmym miesiącu i wyglądał dosłownie jak balon, który zaraz ma pęknąć. W niektórych momentach ledwo się nawet ruszał, a w psa się praktycznie nie zamieniał, bo ciągnął brzuszek po ziemi. Wmawiając wszystkim, że dostał grypy żołądkowej, spędziłem godzinkę czasu z innymi cyrkowcami, po czym wróciłem do męża. Nie odbywało się bez krótkiej kłótni, co ja tak długo robiłem, gdzie i z kim, ale kiedy dałem mu prezent (eyeliner oraz zestaw ozdób do ubrań, które zauważył w jakiejś gazetce), humor mu się trochę poprawił. Święta minęły szybko, tak samo sylwester. Można było pomyśleć, że nasze życie na prawdę kierowało się ku dobrej drodze. Wreszcie nie mieliśmy problemów, nikt nam nie groził, nie mieliśmy policji na karku, w naszym otoczeniu nie pojawiały się żadne paranienormalne zjawiska. Wydawało by się, że ktoś na górze się wreszcie nad nami zlitował.
Skończyliśmy czytać książkę o tym, jak zostać rodzicem. Shuzo naszył wiele ubranek dla dziecka, kupiłem wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i jakimś cudem zmieściłem je w namiocie. Byliśmy praktycznie przygotowani - w pewnym sensie. Bo kiedy nadeszła już ta chwila, ja sobie smacznie spałem, a chłopak szył nowe stroje na występ.
- Wytrzymaj! Biegnę po Viviego! - zacząłem się szybko ubierać. Shuzo zaczął głośno oddychać i złapał się za brzuch.
- Szybko! - w jednym skoku ubrałem spodnie.
- Tylko nigdzie nie idź! - powiedziałem jeszcze.
- Bardzo śmieszne, ugh...
- Czekaj, połóż się - wróciłem się do niego i pomogłem mu wstać. Po dotarciu do łóżka chłopak powoli się położył.
- Bo biegnij po niego - uderzył mnie w ramię. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo wybiegłem z namiotu jak strzała i pognałem do medyka, modląc się, aby był u siebie. Minąłem wszystkich ludzi, którzy poparzyli na mnie dziwnie, po czym zacząłem walić do przyczepy. Otworzył mi Robin.
- Gdzie on jest? Dziecko się rodzi - chłopak otworzył szerzej oczy, po czym wyszedł z przyczepy.
- Poszedł do Głównego Namiotu - nie czekając na więcej szczegółów, pobiegłem w tamtą stronę, a Robin za mną, który raz dwa mnie wyprzedził. Jak na złość Vivi'ego nie było w namiocie, ale na szczęście Robin go znalazł na zewnątrz, za Cyrkiem. Stał na przeciwko jakiegoś ciemnowłosego mężczyzny, którego chyba czasami u nas widziałem, ale nie miałem pojęcia, kto to był.
- Tutaj jesteś - znalazłem się obok Viviego.
- Jestem zajęty - odparł medyk, wskazując na nieznajomego. - Muszę tej szui pokazać, gdzie jego miejsce - zatrzymałem go, łapiąc za ramię.
- Teraz nie możesz, Shuzo rodzi - na jego twarzy pojawiło się rozbawienie.
- Już o tym zapomniałem... powiedz mu, żeby poczekał. Przecież się nie pali - zmarszczyłem brwi.
- Jak chcesz, to ci podpalę przyczepę, ale idź już do niego - zacząłem go ciągnąć w odpowiednią stronę.
- Vivi, no chodź - ponaglił go Robin. Medyk popatrzył na niego, po czym westchnął.
- No dobrze... - odwrócił się do nieznajomego mi mężczyzny. - Jeszcze się policzymy Riddle - pogroził mu palcem, po czym jednym pstryknięciem zniknął.
- Mam nadzieję, że poszedł do namiotu - mruknąłem pod nosem i spojrzałem na Riddle'a. - Słyszałeś? Kiedy indziej sobie pogadacie - powiedziałem zdenerwowany, po czym razem z Robinem pobiegłem do Shuzo.
Ledwo dobiegłem do celu, a medyk wyszedł z dziwnie smutną miną. Popatrzył na mnie zawiedziony.
- Mam złe wieści. Dziecko nie żyje - popatrzyłem na niego jak na idiotę, zastanawiając się, czy dobrze usłyszałem. - Żartowałem - po chwili się uśmiechnął. Zacisnąłem rękę w pięść i uderzyłem go w nos. Jakimś cudem trafiłem. Kiedy podniósł głowę, zobaczyłem w jego oczach wściekłość. Nie zdążył mi jednak oddać, ponieważ z namiotu wyłonił się Robin, który zdążył wejść do środka, bo był o wiele szybszy niż ja.
- Chodź już, wszystko przygotowałem - złapał go za rękę i pociągnął do środka. Ruszyłem za nimi.
- To moja pierwsza męska ciąża, więc... będę kroił ci brzuch - po chwili w dłoni trzymał nóż. Usiadłem przy czarnowłosym i złapałem go za rękę.
<Shuzo? XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz