Cofając się za futrynę wejściowych drzwi, skupiłem wzrok na żegnającej mnie bezceremonialnie kobiecie, której oczy opowiadały dokładnie o tym, że zdecydowała o końcu przeznaczonego na mnie czasu. Stanąwszy w progu, poczęstowała mnie złożoną w rodzimym języku przestrogą, a gdy ją wypowiadała, zdawać się mogło, że rozkoszuje się tymi słowami, zupełnie jakby w chwili tej częstowała subtelnym pocałunkiem diabła.
Na jej oziębłe, zdecydowanie pozbawione francuskiego romantyzmu życzenia, odpowiedziałem równie skrótowo, czyniąc w jej stronę uprzejme skinienie głową, podczas którego wymieniliśmy długie spojrzenia, w tym przypadku należące do węży. Kontakt wzrokowy zakończyły zamykające się drzwi do wnętrza i nasze osobliwe spotkanie dobiegło końca.
Odchodząc, naciągnąłem na palce rękawiczki i podążyłem w stronę swojej kwatery w towarzystwie woluminu trzymanego w pewnej dłoni. Aura wieczoru zachęcała do odbycia spaceru, na który zwyczajowo bym się skusił, ale widniała przede mną znacznie przyjemniejsza pokusa, której zamierzałem oddać się bez reszty; księga wołała mnie za pomocą każdej stronicy. Zamknięcie się za drzwiami powozu, który przypadł mi w udziale od czasu zamieszkania w cyrku, po raz pierwszy jawiło się przede mną jako prawdziwa przyjemność. Nie przeszkadzała mi nawet wizja zmurszałych ścian pokrytych ubogim światłem dobiegającym z cyrkowego placu, ani ciasna przestrzeń wypełniona rekwizytami potrzebnymi do ćwiczeń.
Wkroczyłem do wagonu po skrzypiących deskach i zapaliłem wszystkie światła w pomieszczeniu, żegnając ciemność. Chwilowo nie widziałem potrzeby rozmyślania nad kamieniem, który stanowił główny podmiot dyskusji między mną a Lacie; stąd też mając umysł czysty i klarowny, szybko uwinąłem się z prozaicznymi czynnościami, jakimi było rozkotanie się z ciężkiego płaszcza, dokładne umycie rąk i naciągnięcie na siebie miękkich, wygodnych ubrań.
Opuściłem żaluzje w oknach, odcinając niewielki wagon od reszty świata, który swoim tempem biegł za barierą z cienkich, drewnianych ścian. Z milczącym niezadowoleniem posłałem w kąt pokoju krótkie spojrzenie, wszak to tam powinien znajdować się jakiś okazały, wygodny fotel, w którym mógłbym celebrować chwile z opasłą lekturą. Fotela jednak nie było, a do wyboru pozostawało mi łóżko i krzesło stojące przy biurku, przy którym kiedyś zszywałem misia należącego do pewnej dziewczynki. Wybór był prosty, ponieważ czytelnictwa nie powinno się łączyć z leniwą sztuką wypoczynku i śnienia. Położyłem książkę w snopie ciepłego światła i na chwilę zawiesiłem wzrok na jej doskonałym obiciu.
Po głowie toczyły mi się myśli, które wyraźnie domagały się mojej uwagi; w pierwszej kolejności dotyczyły one kamienia o idealnej strukturze, który dostał się w moje ręce ot, niby przypadkiem.
Już sam fakt, że pozyskałem go z dziecinną prostotą był zastanawiający, a za kolejne zmartwienie robił tu były właściciel, zwykły brudas działający na cudze zlecenie. Taki diament w rękach zwykłego najemnika, z rozkoszną dumą przypięty do jego piersi, w chwili wykonywania zapewne najważniejszego zadania w życiu tego nieszczęśnika? Coś zbyt absurdalnego, aby naiwnie w to wierzyć i doszukiwać się w tym możliwego sensu. Ten kamień był marzeniem setek osób ważniejszych od niego i setki dłoni powinny wyciągać się po niego przy użyciu najróżniejszych środków, spośród których większość byłaby śmiercionośna, i bardzo trudna do uniknięcia. Czy należało łudzić się, że człowiek, który padł z mojej ręki zarżnięty jak zwykły prosiak, był tak sprytny i wyrafinowany w swym fachu, że zdołał ukryć swój skarb przed wygłodniałymi oczami znawców, kolekcjonerów, a nawet i królów? Czy ktoś dzierżący ten niebywały diament zniżałby się do poziomu cudzego pachołka, któremu zlecono dorwanie kogoś, z kim konfrontacja oznacza pewną śmierć?
Istniał w tej sprawie jakiś korpulentny problem, którego nie wolno mi było zaniedbać, bo wszelkie przeoczenia w tej kwestii mogłyby doprowadzić mnie do utraty ledwo co pochwyconego skarbu, albo i czegoś więcej.
Druga myśl krążąca mi po głowie nieodzownie uzupełniała się z tą pierwszą, a ich wspólnym mianownikiem było ryzyko utraty kamienia, ale ten scenariusz zawierał znaczące różnice. Tutaj za problem należało wziąć powiernika mojej słodkiej tajemnicy, u którego mon beau diamant odbywał właśnie drzemkę.
Lacie z pewnością była specjalistką w dziedzinie, którą się zajmowała. Emanował od niej profesjonalizm i pełne poświęcenie temu, co definiowano jako kamienie szlachetne. W istocie, miłość do własnej profesji była w moich oczach niechętnie przyznawanym atutem, ale jak to z miłością bywa, z łatwością prowadzi ona do szaleństwa i sprawia, że ludzie czynią prawdziwe głupoty. Kobiecie z pewnością nie brakowało wyrachowania; byłem pewien, że wielokrotnie przy niewielkim wysiłku wtłaczała ludziom do głów to, w co chciała, aby wierzyli. Jeśli chciała zagrać zdrowomyślącą racjonalistkę, która po prostu zachowuje profesjonalizm i dba o swój interes, to z pewnością jej się to udało. Nie byłem jednak dzieckiem, czy pospolitym motłochem, aby zadowolić się jedynie tym, co widzą oczy. Jeśli wierzyć ludziom wokół, Lacie zawsze życzyła sobie zwrotu wykonanych przez nią ozdóbek, co z jednej strony nie dziwiło, a z drugiej mogło wskazywać na chorobliwe kolekcjonerstwo. Byłem bardziej skłonny uwierzyć w to drugie, bo w całym tym cyrku za każdą jednostką kroczyła jakaś zawiłość, jakaś dewiacja, czy inne odstępstwo od normy, którym finalnie nie było co się dziwić. Cyrk był przybytkiem po brzegi wypełnionym wariactwem, a co gorsza i ja miałem w sobie coś z wariata, skoro dobrowolnie wrzuciłem się w ten kawałek świata. Tutaj tańczyło się z szaleńcami, złodziejami i oszustami, a że otoczenie sprzyjało noszeniu masek, tym większą powściągliwość należało zachować.
Lacie miała w sobie coś z gadziny, choć unikałbym tutaj pejoratywnych znaczeń. Gada można rozumieć jako zdrajcę i szalbierza, to fakt, ale można i widzieć w nim posiadacza okazałych triumfów, który doszedł do nich dzięki własnej ogładzie oraz mądrości. Szanse na to, że ta podstępna kobieta okaże się być moim największym sprzymierzeńcem były równe względem tych, że to ona najdotkliwiej mnie zdradzi.
Błyskawicznie zdałem sobie sprawę, że sprawdzenie tej ewentualności będzie dla mnie dużo łatwiejsze, niż rzucenie się w wir dochodzenia w kwestii poprzedniego właściciela diamentu. W tej rozgrywce czas miał spore znaczenie, a zabezpieczenie się w kręgach wewnętrznych zawsze wymagało mniejszego nakładu czasu, niż wnikliwe badanie wszelkich spraw zewnętrznych. Nim wytropię tych, którzy stoją za sprawą pomarańczowego diamentu, moja wątpliwa przyjaciółka może zniknąć z nim na dobre, co jedynie dołoży mi więcej roboty. Zamiast zaczynać od zera, mogę wykorzystać to, co już wiem na temat kobiety, pogłębić tą wiedzę i dokonać niebywałego szachu w tej wymagającej precyzji, i rozsądku grze.
Tym, co grało na moją korzyść było to, że tylko ja znałem los poprzedniego posiadacza i tylko ja mogłem domyślać się możliwych następstw tych zdarzeń.
Mimo wszystko, niewiedza pozostałych mogła sprawiać niemałe zagrożenie; należało liczyć się z faktem, że ktoś po diament, albo i po mnie, przyjdzie również tutaj, a wówczas los żyjących tu beztrosko szaleńców zawiśnie na włosku. Pozostawienie sprawy diamentu jako nierozwiązanej i skupienie się na Lacie mogło poskutkować narażeniem wszystkich wokół, z białowłosą panną na przedzie, gdyż to u niej kamień aktualnie bytował.
Nie musiałem długo się zastanawiać; ten cyrk był tylko tymczasowym portem, a ludzie tu żyjący nie mieli dla mnie żadnej merytorycznej wartości. Mogli jedynie ułatwić bądź utrudnić mi życie w czasie przebywania na ich terenie i w zasadzie na tym nasze relacje się kończyły. Jeśli w rzeczywistości coś im groziło, ten problem nie miał dla mnie znaczenia, zwłaszcza, że był jedynie domniemaną ewentualnością. Jeżeli dostatecznie szybko uwinę się z zagadnieniami dotyczącymi jubilerki, to prędko powrócę z koniecznej podróży i będę mógł się zająć tymi, którzy stwarzali przypuszczalne niebezpieczeństwo.
Zamarzyło mi się westchnąć, tak przyjemna była wizja konfrontacji z nękającymi mnie, węszącymi psami.
Podjąłem decyzję i w końcu zasiadłem na fatalnie skrojonym krześle, którego oparcie nie przynosiło plecom należytego ukojenia, i pochylony jak zafascynowany nowym przedmiotem uczeń, rozchyliłem pierwsze stronice pożyczonej księgi.
*
Kiedy opuszczałem swój wagon, zegar wskazywał 8:03. Zrywanie się z łóżka tak wczesną porą nie leżało w mojej naturze, jednak plan był zbyt istotny, aby pozwolić sobie na należny mi sen. Miałem nadzieję zdążyć na prom odpływający za dwie i pół godziny, dlatego też wyszedłem chwilę wcześniej, aby płynnie przeprawić się przez miasto i uniknąć możliwego zatłoczenia ulic. Poranek był ciepły, co skłoniło mnie do pozostawienia płaszcza całkowicie rozpiętego, tak aby wiatr w przyjemny sposób wnikał pod ubrania. Jeszcze przed śniadaniem połknąłem dwie mocne tabletki przeciwbólowe, bo migrena zaatakowała mnie tuż po przebudzeniu. W tym wypadku nie mogłem się dziwić; był to zrozumiały efekt całonocnego przewracania kartek, wyczerpania wzroku sztucznym światłem oraz zbyt krótkiego snu, po dniu tak obfitującym we wrażenia.
W prawej ręce ściskałem niewielką walizkę, w której pomieściło się wszystko, co najbardziej potrzebne podczas krótkiej wyprawy za morze.
Szedłem przez plac cyrkowy na około, wewnętrznie odczuwając swego rodzaju tlącą się uciechę z wizji ponownego spotkania z otwartymi wodami. Marynarka była mi całkiem bliska, a wspomnienie wzburzonych, ciemnych mórz Bałtyku zapisało się w mojej pamięci jako pozytywne i lubiane. Cieśnina Dover nijak nie dorównywała humorzastym morzom na wschodzie, ale i tak należała do ujmujących wód potężnego żywiołu, a to wystarczało do darzenia jej odpowiednim szacunkiem, stąd też zobaczenie jej ponownie było czymś, czym raczej bym nie wzgardził.
– Beast? - zgodnie z tym, co zakładałem, wybranie dłuższej ścieżki musiało skończyć się napotkaniem chociaż jednej osoby ze składu trupy.
Tym razem takie spotkanie było mi całkiem na rękę. Odwróciłem się w stronę głosu, mając nadzieję na zobacznie kogoś bardziej roztropnego od Blacka, ale los nie mógł być dla mnie w kółko łaskawy.
– Dobrze, że cię widzę. - rzuciłem, jak raz zgodnie z prawdą. Akrobata uśmiechnął się szeroko i ewidentnie zamierzał zasypać mnie jakimiś komunikatami, czemu szybko zapobiegłem. - Mam parę spraw, które muszę załatwić. Chcę, abyś zawiadomił o mojej nieobecności możliwych interesantów. Powiedz po prostu, że mnie nie ma i wrócę za dwa, góra trzy dni.
To powiedziawszy, ruszyłem do bramy.
– Czekaj, co? - Black wpadł w maleńkie poruszenie, po czym ruszył za mną truchtem, prędko mnie doganiając. - Ale gdzie jedziesz i po co? Beast, może zawiadom Pika? Jeśli jest jakiś problem, on z pewnością ci pomoże.
– Nie będę o każdym swoim zamiarze powiadamiał Pika, zwłaszcza, że on chyba ma ważniejsze sprawy na głowie niż niańczenie każdej jednej osoby w tym cyrku. - odparłem nie zwalniając kroku.
– To może być racja. - mój nadpobudliwy znajomy zatrzymał się na chwilę, ewidentnie rozważając moje słowa.
Po chwili zerwał się ponownie i dobiegł do mnie, gdy byłem o krok od opuszczenia terenu.
– To jak długo cię nie będzie?
– Dwa, góra trzy dni. - powtórzyłem cierpliwie i otworzyłem furtkę. - Będę zobowiązany, jeśli udzielisz tej informacji komukolwiek, kto będzie mnie szukał lub o mnie rozmawiał.
– Nie no, jasne. - odpowiedział, brzmiąc spokojniej niż zwykle.
Zatrzymałem się na krótko i spojrzałem na niego, pierwszy raz widząc jego twarz całkiem nieumalowaną, i dziwnie nieruchomą.
– Coś nie tak?
Zdawało się, że moje pytanie wybudziło go z chwilowego letargu. Podniósł wzrok, do którego natychmiast powróciły zwyczajowe ogniki. Sięgnął dłonią za głowę, potarł kark i uśmiechnął się szeroko.
– Wszystko gra. - odpowiedział zgodnie z moimi oczekiwaniami. Black rozpromienił się i zaczął mi machać. - To baw się dobrze i wracaj szybko!
Odpowiedziałem mu skinieniem głowy i ruszyłem w swoją stronę, nie chcąc tracić więcej czasu. Mimo, że nie odwróciłem się ani razu, towarzyszyło mi przekonanie, że mężczyzna stał przy bramie i machał za mną tak długo, aż całkowicie zniknąłem mu z oczu.
Lacie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz