Uderzył po raz kolejny tyłem głowy o twardą ścianę, aczkolwiek pokrytą delikatnym meszkiem, jak to bywa w samochodach. Chciało mu się udusić siebie i innych za to, co właśnie się działo. Miał bronić Rue, miał zrobić wszystko, by była bezpieczna. A teraz, kurde, co? Jadą do Cholerawiegdzie i szlag trafia go na miejscu, gardło ściska od strachu i braku wody od długiego czasu, rana na boku piecze, sumienie krzyczy, umysł szwankuje, wymyślając już najgorsze scenariusze dotyczące zarówno jego, jak i jej, nadzieja gaśnie, krew w żyłach zdaje się zwalniać i przyśpieszać jednocześnie, głos łamie się za każdym razem, gdy ma zamiar się odezwać, włosy nieprzyjemnie wpadają do oczu i je kłują, chociaż ledwo to czuje, dłonie zaciskają się na podciągnięte pod brodę kolana. Wyjrzał za szybę z przodu - znajdował się na trzecim rzędzie siedzeń, po prawej stronie, a jedyne okna były właśnie w tym, gdzie siedział kierowca. I swoją drogą jeszcze dwóch innych typów, usadowionych po bokach, również pozbawionych takich luksusów, jak szyby. Westchnął, czy to tak ma wyglądać jego koniec? ICH koniec? Po raz kolejny fala poczucia winy go zalała. Rue miała plany na przyszłość, pasję, nawet poznała tożsamość rodziny, być może chciała się z nią spotkać, poznać. A on co ma? Życie z ogniem, dymem, jeśli straci również Rue, nie pozostanie mu nikt bliski. Paru znajomych, z którymi kontakt na dodatek urwał się od wielu tygodni. Jeśli ona nie przeżyje, to co mu pozostanie? Będzie dalej siedział w cyrku, tworząc nowe abstrakcje dla zabawienia dzieci oraz ich rodziców, być może innych krewnych? Zrezygnował z tego, by popatrzeć się na swoich porywaczy. Bo po co, co mu to da? Ubrani schludnie, ale to niewiele oznacza. Co prawda ludzie Tobiasa, jak i on sam, nosili dresy, wytarte jeansy, luźne bluzki, a nie garnitury, ciemne okulary przeciwsłoneczne. Być może policja, ale w to wątpił. Od kiedy bez słowa zabierali kogokolwiek, bez żadnych wytłumaczeń? Kolejni wrogowie albo ci sami - prawie na jedno wychodzi. Czy świat musi zawsze dawać w dupę? Nawet wtedy, gdy leży się na zbitym pysku, pod szalejącą burzą, w otoczeniu miliona ogromnych drzew, w które zaczynają ciskać pioruny? Zacisnął szczęki, nie chciał się poddawać, ale siły zaczęły go opuszczać. Pragnienia, silna wola, wszystko wyparowało. Nawet wątła iskierka nadziei. Być może już zabili Rue, być może już jest stracona, z resztą on także. Westchnął, wolałby, żeby tkwił w tym sam, a najlepiej, to z dala od tego gówna. Chociaż nawet już ono wygląda lepiej.
- Boże... - wyszeptał tak cicho, że nawet sam nie usłyszał najmniejszego nawet, szmeru. Chrypa oraz suchość w gardle, wielka gula tworząca się w nim po raz kolejny, wszystko to uniemożliwiło mu zaczęcie modlitwy. Modlitwy? Tak, właśnie tak, miał zamiar prosić Boga o cokolwiek. Najmniejszą pomoc, choćby kiwnięcie małym palcem. Jakąś odpowiedź. Ole jedyne, co udało mu się powiedzieć, to tylko jego imię, a raczej nazwę, bo jak w rzeczywistości ma na imię? Bóg wystarczy, a przynajmniej musi wystarczyć. Ostatni rac uderzył głową o twardą powierzchnię, po czym schował ją w dłoniach. Zaczął nimi pocierać twarz, jakby to miało rozjaśnić mu umysł, pomóc wymyślić plan, nawet jeśli najgorszy, to jakiś. Mogący faktycznie pomóc. Ale co mógł zrobić? Wyskoczyć? Znając życie, pewnie zabiłby się na miejscu. Nie zdziałałby nic, przynajmniej nic dobrego. Przyśpieszył zdobycie ich celu.
Podróż zdawała mu się trwać całe dni. Zero słów, zero reakcji, jakby go tam nie było. Wzrok nikogo nie padł na jego osobę. Czyżby umarł, nikt nie widział tego szarowłosego, wysokiego, pewnie całego brudnego, skąpanego we krwi i beznadziei, nieszczęśnika?
- Wysiadaj - krótkie polecenie, wyjaśniające całą procedurę potrzebną do wykonania. Zrobił to. Otworzone drzwi wydawały się idealną drogą ucieczki, ale uzbrojeni za nią mężczyźni i parę, znacznie mniej, kobiet, już nie. Westchnął, stając pewnie, lecz z niewyrażającą nic miną, pustymi oczami, dłońmi opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała, dłońmi, które kiedyś już rzuciłyby się na wszystkich wokół, próbując uzyskać wolność dla siebie, jak i dla Rue. Rozejrzał się na boki, być może jest gdzieś tutaj? Ale nie ujrzał nikogo znajomego. Opuścił głowę, a więc to jednak prawda, zawiódł ją. Pozwolił się prowadzić, pierw po schodach, potem przez korytarz. Nawet nie zauważył, kiedy przekroczyli próg budynku. Kiedy usiadł na łóżku i zasnął, a przynajmniej tak wydawało się czuwającym przy drzwiach od niewielkiego pokoju, uzbrojonym w pistolety mężczyznom w garniturach.
~~~
Rano, a przynajmniej tak mu się zdawało, gdyż niebo za oknem miało bardzo bladą, błękitną barwę, zaprowadzony został do jakiegoś pokoju. Biura, jak przypuszczał po wszechobecnych dyplomach oraz certyfikatach oprawionych w ramy na ścianach, paru pułkach zapełnionych kartkami, segregatorami, kołozeszytami oraz innymi tego typu rzeczami. Do tego wskazano mu miejsce do siedzenia, szare krzesło z czterema, złączonymi u podstawy ze sobą, nogami, tuż przed zrobionym z ciemnego drewna blacie stołu, za którym siedział mężczyzna mający około czterdziestu lat, o włosach i zaroście prawie w takiej samie barwie, jak owy blat. A na krześle obok tego, które mu wskazano, siedziała Rue. Wziął głęboki wdech, spiął mięśnie, zmusił nagle martwe serce do dalszego bicia, uciszył wewnętrzny wrzask. Siedziała, bezpieczna, przynajmniej przez ten ułamek sekundy, w którym dostrzegł trzymaną w jej dłoniach odznakę FBI.
< Rue? W sumie to mogłam napisać więcej i ciekawiej.... ;P >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz