Żebra mężczyzny boleśnie obijały się o wystające korzenie i badyle, gdy bezceremonialnie ciągnięto go po leśnej, mokrej ziemi przy pomocy cholernych włosów. Wrzasnął najpierw z zaskoczenia a zaraz potem ze strachu. Przy tempie narzuconym przez potwory oraz bardzo niewygodnej pozycji, nie był w stanie dosięgnąć ich rękami. Zaklął pod nosem i zamknął oczy, gdy porywaczka mocniej szarpnęła go za nogi, sprawiając, iż Midas obrócił się bezwładnie, uderzając głową w wystający, sękaty korzeń. Ból eksplodował w potylicy niczym fajerwerki noworoczne, sprawiając, że przed oczyma Montyego zatańczyły czarne plamy. Znieruchomiał, zamroczony siłą uderzenia, pozwalając dalej ciągnąć się stworowi. Gdzieś w tle słyszał wrzaski Le Bleuet i bogowie, przejąłby się nimi, gdyby tylko jego myśli nie ciągnęły się jak paskudna guma. Kiedy w głowie rozjaśniło mu się na tyle, by ponownie kontaktował, poczuł, że jego nogi zapadają się w ziemię. Warknął zaskoczony i wierzgnął nimi, starając się wyplątać z włosów. Rękami pochwycił trawę wokół siebie, rozpaczliwie próbując się podciągnąć. Myśl o zostaniu pogrzebanym żywcem sprawiała, że wzdłuż kręgosłupa przebiegały mu lodowate dreszcze. To zdecydowanie nie był sposób, w jaki pragnął umrzeć. Otworzył szerzej oczy, gdy dopadł do niego Edward i wczepił się w niego rękami, tym razem nie przejmując się brakiem rękawiczek. Kreatura kryjąca się pod ziemią okazała się jednak silniejsza i już niedługo potem został całkowicie wchłonięty przez miękką, pachnącą glebę. Cóż, gdyby wiedział, iż tak to wszystko się skończy, w ogóle nie wybierałby się na taką wyprawę. A już tym bardziej nie zabierałby ze sobą młodego krawca.
Okazało się, iż centralnie pod nim znajduje się obszerna nora, bo chyba tylko tak mógł nazwać to miejsce. Sklepienie wydawało się dosyć solidne, podobnie zresztą jak ściany, co minimalnie pocieszało Midasa. Dostrzegł też siatkę niewielkich otworów, które najwyraźniej miały doprowadzać Świercze powietrze do tego podziemnego królestwa. Był to dobry znak – przynajmniej nie groziła mu szybka śmierć przez uduszenie.
W norze panował lekki półmrok, ale jedynym źródłem światła były mdłe ciała potworów. Montgomery skrzywił się na widok ich bladych, kobiecych ciałem, wyglądających na mocno niedożywione. Zimny strach ścisnął go za gardło. Nie miał zamiaru umierać w łapach tych kreatur.
Jedna z nich podpełzła bliżej i bez skrupułów złapała go za poliki rękami. Czuł, jak nieprzyjemnie chłodne i śliskie palce wbijają się w jego skórę.
- Puszczaj, suko – warknął, próbując wyszarpać głowę. Serce bębniło boleśnie w klatce piersiowej, a adrenalina uderzała do umysłu ze zdwojoną siłą. Zaśmiała się sycząco, błyskając kłami. Nagle jej palce stały się lodowato zimne, metalowe. Potwór zdążył jeszcze otworzyć szerzej ślepia, zaskoczony nagłą zmianą, zanim jego ciało w całości nie obróciło się w złoto. Midas chwycił jej ręce i bez problemu odgiął je w bok, czując przypływ satysfakcji. Złota umiejętność mogła dać mu sporą przewagę. Pozostałe potwory wrzasnęły wściekle, dopadając do swojej towarzyszki.
- Och, biedna Ssssskylla – zawodziła jedna z nich.
- Zapłacisssssz za to! – ryknęła żmija i wyciągnęła dosyć pokaźnej wielkości sztylet. Wzięła zamach i już miała cisnąć bronią, gdy ręka drugiej pochwyciła jej nadgarstek.
- Jesssst jeszcze potrzebny – przypomniała zimno, jego pożal się Boże, wybawicielka i splunęła z pogardą. Sama jednak wyciągnęła prostą, złowieszczą włócznię. Wymierzyła ostrym końcem w mężczyznę.
- Pójdziessssz z nami. I bez ssssztuczek, chyba że chcesssz sssskończyć z poharatanymi plecami – syknęła. Długowłosy ponuro skinął głową. Na razie nie miał możliwości ucieczki, czuł, że nawet jeśli jest potrzebny, nie będą miały oporów przed pozbyciem się go, gdy da im ku temu powód. Ruszyli wąskimi korytarzami, mijając najróżniejsze pomieszczenia i norki. Monty w głowie próbował zanotować każdy możliwy skręt, by ewentualną drogę mógł pokonać samodzielnie. Szybko się jednak pogubił, ciasne tunele miały tyle skrętów i zakamarków, że najzwyczajniej w świecie nie zdołał ogarnąć ich pamięcią. W końcu wężowe kobiety zasyczały wyraźnie podekscytowane. Przystanęły przy jamce, zaopatrzonej w prowizoryczne drzwi, zrobione ze spróchniałego drewna. Jedna z nich zdzieliła Midasa tępym końcem włóczni. Montgomery jęknął z bólu i obrzucił ją nieco przestraszonym spojrzeniem. Był pewien, że wyczuła jego strach i sprawiło jej to odrażającą przyjemność. Wzdrygnął się mimowolnie.
- Z sssszacunkiem – upomniała go i pchnęła drzwiczki. Weszli do przestronnej jamy, dobrze dotlenionej. Już od wejścia w Midasa uderzył smród pleśni i wilgoci. – Na kolana – warknęła jedna z kreatur i uderzyła w zgięcie kolan. Opadł na podłogę z syknięciem. Pozostałe wężowe kobiety pochyliły głowy i wygięły oficjalnie obrzydliwe ogony.
Coś poruszyło się w ciemności z cichym szmerem, zupełnie jakby jakaś wielka poczwara zaczynała się budzić. Z początku światło sączące się z olbrzymiego organizmu było dziwnie, niemal niezdrowo przygaszone. Dopiero po krótkiej chwili stworzenie rozjaśniło się jak stara żarówka, ukazując się w całej swojej okazałości. Monty poczuł, że włosy stają mu dęba.
Wężowa kobieta była znacznie większa niż jej krewniaczki, a swoim cielskiem wypełniała dobrą połowę ogromnej komory. Mniejsze żmijki zasyczały podekscytowane i służalczo przypadły do ziemi. Ich Pani ze względu na gabaryty z całą pewnością nie mogła przemieszczać się ich normalnymi, podziemnymi korytarzami. W przeciwieństwie do swoich miniaturek była dobrze odżywiona, ba, Midas pokusiłby się nawet o określenie spasiona. Niemniej jednak emanowała siłą i potęgą, którą trzymała w garści resztę roju. Zupełnie jak królowa pszczół w ulu.
- Było ich dwóch – stwierdziła królowa dudniącym głosem. Żmijki spojrzały po sobie spłoszone.
- Tamten był chuderlawy, o wielka i wspaniała. Zajęła się nim druga grupa – odparła ta z włócznią, niemal rozpłaszczając się na ziemi. Potwór zakołysał się, jakby zastanawiając się co z tym fantem zrobić.
- Ha, niech wam będzie – odparła w końcu. Zwróciła swoje wężowe oczy na Midasa, który poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Miał wrażenie, iż świdrujące ślepia potwora go oceniają. Królowa zwróciła się do swoich poddanych, wydając z siebie syki i chrząknięcia. Mniejsze odpowiedziały jej gorliwie, przechodząc na swój ojczysty język. Monty obserwował całą scenę z rosnącym uczuciem grozy.
- A więc prawdziwy z ciebie złoty chłopiec – stwierdziła w końcu królowa, łypiąc na Montgomeryego. Zbladł, słysząc jej słowa.
- I ciebie mogę uczynić złotą – odparł. Zarechotała, zupełnie jakby opowiedział jakiś niebywale śmieszny kawał. Jej ogon wystrzelił ku mężczyźnie, oplótł go i przyciągnął do cielska.
- Śmiało, możesz spróbować, zanim przejdziemy do przesłuchania – warknęła królowa, najwyraźniej nie bojąc się jego dotyku. Wydawała się rozbawiona i pewna siebie. Midas przycisnął obie ręce do jednej z łusek.
Nie wydarzyło się kompletnie nic. Stwór nadal żył, patrzył na niego z góry, wyraźnie rozśmieszony strachem Montyego. Mężczyzna zacisnął zęby. Pod rękami czuł słabe pulsowanie, zupełnie jakby ogon otaczała dodatkowa bariera. Spojrzał wyżej, dostrzegając rozpoczynające się kobiece ciało. Wyciągnął rękę i z trudem sięgnął chłodnej skóry. Z początku nic się nie działo, oprócz wyraźnej straty energii Midas nie czuł kompletnie żadnych zmian. Królowa fuknęła, patrząc na jego starania.
- Możesz sobie odpuścić – rzuciła. I wtedy pierwsza złota plama rozlała się na jej ciele. Zawyła z bólu i pacnęła go potężną łapą, odrzucając od siebie. Mężczyzna uderzył w ścianę i zsunął się z niej na ziemię z głuchym łoskotem. Było już za późno, metal wspiął się po cielsku, zmieniając wrzeszczącą królową w figurę. Montgomery patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Ty! – wrzasnęły mniejsze potwory, najwyraźniej rozsierdzone śmiercią swojej przewodniczki. Midas wstał ostrożnie i wrzasnął na widok pędzącej w jego kierunku włóczni. Ostrze wbiło się miękko w bok, zatapiając ostrze w ciele. Siła uderzenia zbiła Midasa z nóg. Upadł na wilgotną glebę, ze świstem łapiąc powietrze. Musiał coś zrobić. Czuł, że zmienienie mniejszych kreatur w złoto nie wchodzi w grę, żadna z nich nie dałaby mu się podejść tak blisko. Zacisnął zęby i z trudem skoczył ku zmienionej w złoto poczwarze. Kontrola nad metalem zawsze sprawiała mu problemy. Teraz jednak nie była to kwestia udanego przedstawienia, jeśli zawali będzie kosztowało go to życie.
Okazało się, iż centralnie pod nim znajduje się obszerna nora, bo chyba tylko tak mógł nazwać to miejsce. Sklepienie wydawało się dosyć solidne, podobnie zresztą jak ściany, co minimalnie pocieszało Midasa. Dostrzegł też siatkę niewielkich otworów, które najwyraźniej miały doprowadzać Świercze powietrze do tego podziemnego królestwa. Był to dobry znak – przynajmniej nie groziła mu szybka śmierć przez uduszenie.
W norze panował lekki półmrok, ale jedynym źródłem światła były mdłe ciała potworów. Montgomery skrzywił się na widok ich bladych, kobiecych ciałem, wyglądających na mocno niedożywione. Zimny strach ścisnął go za gardło. Nie miał zamiaru umierać w łapach tych kreatur.
Jedna z nich podpełzła bliżej i bez skrupułów złapała go za poliki rękami. Czuł, jak nieprzyjemnie chłodne i śliskie palce wbijają się w jego skórę.
- Puszczaj, suko – warknął, próbując wyszarpać głowę. Serce bębniło boleśnie w klatce piersiowej, a adrenalina uderzała do umysłu ze zdwojoną siłą. Zaśmiała się sycząco, błyskając kłami. Nagle jej palce stały się lodowato zimne, metalowe. Potwór zdążył jeszcze otworzyć szerzej ślepia, zaskoczony nagłą zmianą, zanim jego ciało w całości nie obróciło się w złoto. Midas chwycił jej ręce i bez problemu odgiął je w bok, czując przypływ satysfakcji. Złota umiejętność mogła dać mu sporą przewagę. Pozostałe potwory wrzasnęły wściekle, dopadając do swojej towarzyszki.
- Och, biedna Ssssskylla – zawodziła jedna z nich.
- Zapłacisssssz za to! – ryknęła żmija i wyciągnęła dosyć pokaźnej wielkości sztylet. Wzięła zamach i już miała cisnąć bronią, gdy ręka drugiej pochwyciła jej nadgarstek.
- Jesssst jeszcze potrzebny – przypomniała zimno, jego pożal się Boże, wybawicielka i splunęła z pogardą. Sama jednak wyciągnęła prostą, złowieszczą włócznię. Wymierzyła ostrym końcem w mężczyznę.
- Pójdziessssz z nami. I bez ssssztuczek, chyba że chcesssz sssskończyć z poharatanymi plecami – syknęła. Długowłosy ponuro skinął głową. Na razie nie miał możliwości ucieczki, czuł, że nawet jeśli jest potrzebny, nie będą miały oporów przed pozbyciem się go, gdy da im ku temu powód. Ruszyli wąskimi korytarzami, mijając najróżniejsze pomieszczenia i norki. Monty w głowie próbował zanotować każdy możliwy skręt, by ewentualną drogę mógł pokonać samodzielnie. Szybko się jednak pogubił, ciasne tunele miały tyle skrętów i zakamarków, że najzwyczajniej w świecie nie zdołał ogarnąć ich pamięcią. W końcu wężowe kobiety zasyczały wyraźnie podekscytowane. Przystanęły przy jamce, zaopatrzonej w prowizoryczne drzwi, zrobione ze spróchniałego drewna. Jedna z nich zdzieliła Midasa tępym końcem włóczni. Montgomery jęknął z bólu i obrzucił ją nieco przestraszonym spojrzeniem. Był pewien, że wyczuła jego strach i sprawiło jej to odrażającą przyjemność. Wzdrygnął się mimowolnie.
- Z sssszacunkiem – upomniała go i pchnęła drzwiczki. Weszli do przestronnej jamy, dobrze dotlenionej. Już od wejścia w Midasa uderzył smród pleśni i wilgoci. – Na kolana – warknęła jedna z kreatur i uderzyła w zgięcie kolan. Opadł na podłogę z syknięciem. Pozostałe wężowe kobiety pochyliły głowy i wygięły oficjalnie obrzydliwe ogony.
Coś poruszyło się w ciemności z cichym szmerem, zupełnie jakby jakaś wielka poczwara zaczynała się budzić. Z początku światło sączące się z olbrzymiego organizmu było dziwnie, niemal niezdrowo przygaszone. Dopiero po krótkiej chwili stworzenie rozjaśniło się jak stara żarówka, ukazując się w całej swojej okazałości. Monty poczuł, że włosy stają mu dęba.
Wężowa kobieta była znacznie większa niż jej krewniaczki, a swoim cielskiem wypełniała dobrą połowę ogromnej komory. Mniejsze żmijki zasyczały podekscytowane i służalczo przypadły do ziemi. Ich Pani ze względu na gabaryty z całą pewnością nie mogła przemieszczać się ich normalnymi, podziemnymi korytarzami. W przeciwieństwie do swoich miniaturek była dobrze odżywiona, ba, Midas pokusiłby się nawet o określenie spasiona. Niemniej jednak emanowała siłą i potęgą, którą trzymała w garści resztę roju. Zupełnie jak królowa pszczół w ulu.
- Było ich dwóch – stwierdziła królowa dudniącym głosem. Żmijki spojrzały po sobie spłoszone.
- Tamten był chuderlawy, o wielka i wspaniała. Zajęła się nim druga grupa – odparła ta z włócznią, niemal rozpłaszczając się na ziemi. Potwór zakołysał się, jakby zastanawiając się co z tym fantem zrobić.
- Ha, niech wam będzie – odparła w końcu. Zwróciła swoje wężowe oczy na Midasa, który poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Miał wrażenie, iż świdrujące ślepia potwora go oceniają. Królowa zwróciła się do swoich poddanych, wydając z siebie syki i chrząknięcia. Mniejsze odpowiedziały jej gorliwie, przechodząc na swój ojczysty język. Monty obserwował całą scenę z rosnącym uczuciem grozy.
- A więc prawdziwy z ciebie złoty chłopiec – stwierdziła w końcu królowa, łypiąc na Montgomeryego. Zbladł, słysząc jej słowa.
- I ciebie mogę uczynić złotą – odparł. Zarechotała, zupełnie jakby opowiedział jakiś niebywale śmieszny kawał. Jej ogon wystrzelił ku mężczyźnie, oplótł go i przyciągnął do cielska.
- Śmiało, możesz spróbować, zanim przejdziemy do przesłuchania – warknęła królowa, najwyraźniej nie bojąc się jego dotyku. Wydawała się rozbawiona i pewna siebie. Midas przycisnął obie ręce do jednej z łusek.
Nie wydarzyło się kompletnie nic. Stwór nadal żył, patrzył na niego z góry, wyraźnie rozśmieszony strachem Montyego. Mężczyzna zacisnął zęby. Pod rękami czuł słabe pulsowanie, zupełnie jakby ogon otaczała dodatkowa bariera. Spojrzał wyżej, dostrzegając rozpoczynające się kobiece ciało. Wyciągnął rękę i z trudem sięgnął chłodnej skóry. Z początku nic się nie działo, oprócz wyraźnej straty energii Midas nie czuł kompletnie żadnych zmian. Królowa fuknęła, patrząc na jego starania.
- Możesz sobie odpuścić – rzuciła. I wtedy pierwsza złota plama rozlała się na jej ciele. Zawyła z bólu i pacnęła go potężną łapą, odrzucając od siebie. Mężczyzna uderzył w ścianę i zsunął się z niej na ziemię z głuchym łoskotem. Było już za późno, metal wspiął się po cielsku, zmieniając wrzeszczącą królową w figurę. Montgomery patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Ty! – wrzasnęły mniejsze potwory, najwyraźniej rozsierdzone śmiercią swojej przewodniczki. Midas wstał ostrożnie i wrzasnął na widok pędzącej w jego kierunku włóczni. Ostrze wbiło się miękko w bok, zatapiając ostrze w ciele. Siła uderzenia zbiła Midasa z nóg. Upadł na wilgotną glebę, ze świstem łapiąc powietrze. Musiał coś zrobić. Czuł, że zmienienie mniejszych kreatur w złoto nie wchodzi w grę, żadna z nich nie dałaby mu się podejść tak blisko. Zacisnął zęby i z trudem skoczył ku zmienionej w złoto poczwarze. Kontrola nad metalem zawsze sprawiała mu problemy. Teraz jednak nie była to kwestia udanego przedstawienia, jeśli zawali będzie kosztowało go to życie.
Złota królowa rozbiła się na liczne niewielkie kawałki. Midas sapnął z wysiłku, kiedy wszystkie uniosły się nad ziemię. Musiał działać szybko, zanim starci nad nimi kontrolę. Machnął ręką, a ostre odłamki pomknęły błyskawicznie w kierunku węży. Rozległ się obrzydliwy odgłos rozrywanego mięsa, gdy ciałka potworów zostały podziurawione metalem. Opadł na ziemię, oddychając ciężko. Wiedział, że nie ma zbyt dużej ilości czasu, mógł się założyć, iż gniazdo jest pełne żmijek. Wątpił, czy zdołałby się z nimi dogadać po zamordowaniu ich władcy.
Skamląc z bólu, wyrwał z boku włócznię. Wbiła się płycej, niż podejrzewał i rana, chociaż paskudna, nie była śmiertelna. Najwyraźniej wytrącona z równowagi kreatura źle wymierzyła. Przycisnął rękę do rany, tamując złotą posokę. Musiał się pośpieszyć.
Z wysiłkiem dźwignął się na nogi i ruszył w boczne korytarze. Kierował się w głównej mierze na wyczucie, starając się wybierać wznoszącą drogę. Tracił już poczucie czasu, gdy na twarzy poczuł powiew świeżego powietrza. Ożywił się na to i zaczął przeć do przodu z nową siłą. Gdzieś z boku doszły go syczące rozmowy potworów. Nie usłyszały go jednak i oddaliły się w swoją stroną.
W końcu Midas dotarł do dziury, ewidentnie rozkopanej od zewnątrz. Nie miał bladego pojęcia, skąd się tam wzięła, jednak nic a nic go to nie obchodziło. Chwycił się krawędzi i podciągnął nieco do góry.
- Hej, morderco! – wrzasnął ktoś obok, sycząco. Midas zawył na widok oddziałku potworów, próbując pomóc sobie we wspinaczce nogami. Opadał już z sił i wiedział, iż nie da rady wygrać z nowymi przeciwnikami.
Czyjeś drobne ręce wychynęły się z góry i ku furii leśnych stworzeń, wciągnęły go na górę.
- Edward! – westchnął zaskoczony, na widok umorusanego ziemią krawca. Le Bleuet, otoczony gromadką zwierząt najwyraźniej wykopał mu drogę ucieczki. Najpewniej miejsce wskazały mu zwierzaki, ratując tym samym życie Midasa. Podejrzewał, że było to jedyne miejsce, gdzie dało się wbić w podziemne korytarze, wszystkie inne znajdowały się zbyt głęboko by próbować je odkopywać.
- Szybko – zawołał młodszy, na widok gramolących się na powierzchnie stworów. Pomógł Montgomeryemu władować się na dużego jelenia i sam usiadł przed nim. Rogacz wystrzelił do przodu, zostawiając w tyle stwory. Na dworze było już ciemno, jednak księżycowa poświata dobrze rozjaśniała drogę. Midas przycisnął mocniej rękę do rany. Krew już nie lała się z niego obficie, sączyła się tylko, ale mimo to wyraźnie czuł skutki sporej utraty krwi. Przysunął się blisko chłopaka, przytulając się do jego pleców. Wolną ręką oplótł go w pasie, chcąc mieć, choć minimalną pewność, iż uda mu się nie zlecieć z pędzącego jelenia. Oddychał nieco zbyt ciężko, czuł, jak paraliżuje go zmęczenie. Wbrew sobie ułożył głowę na ramieniu wybawiciela i przymknął oczy. Nie odważył się jednak zasnąć, zbytnio obawiał się upadku.
Skamląc z bólu, wyrwał z boku włócznię. Wbiła się płycej, niż podejrzewał i rana, chociaż paskudna, nie była śmiertelna. Najwyraźniej wytrącona z równowagi kreatura źle wymierzyła. Przycisnął rękę do rany, tamując złotą posokę. Musiał się pośpieszyć.
Z wysiłkiem dźwignął się na nogi i ruszył w boczne korytarze. Kierował się w głównej mierze na wyczucie, starając się wybierać wznoszącą drogę. Tracił już poczucie czasu, gdy na twarzy poczuł powiew świeżego powietrza. Ożywił się na to i zaczął przeć do przodu z nową siłą. Gdzieś z boku doszły go syczące rozmowy potworów. Nie usłyszały go jednak i oddaliły się w swoją stroną.
W końcu Midas dotarł do dziury, ewidentnie rozkopanej od zewnątrz. Nie miał bladego pojęcia, skąd się tam wzięła, jednak nic a nic go to nie obchodziło. Chwycił się krawędzi i podciągnął nieco do góry.
- Hej, morderco! – wrzasnął ktoś obok, sycząco. Midas zawył na widok oddziałku potworów, próbując pomóc sobie we wspinaczce nogami. Opadał już z sił i wiedział, iż nie da rady wygrać z nowymi przeciwnikami.
Czyjeś drobne ręce wychynęły się z góry i ku furii leśnych stworzeń, wciągnęły go na górę.
- Edward! – westchnął zaskoczony, na widok umorusanego ziemią krawca. Le Bleuet, otoczony gromadką zwierząt najwyraźniej wykopał mu drogę ucieczki. Najpewniej miejsce wskazały mu zwierzaki, ratując tym samym życie Midasa. Podejrzewał, że było to jedyne miejsce, gdzie dało się wbić w podziemne korytarze, wszystkie inne znajdowały się zbyt głęboko by próbować je odkopywać.
- Szybko – zawołał młodszy, na widok gramolących się na powierzchnie stworów. Pomógł Montgomeryemu władować się na dużego jelenia i sam usiadł przed nim. Rogacz wystrzelił do przodu, zostawiając w tyle stwory. Na dworze było już ciemno, jednak księżycowa poświata dobrze rozjaśniała drogę. Midas przycisnął mocniej rękę do rany. Krew już nie lała się z niego obficie, sączyła się tylko, ale mimo to wyraźnie czuł skutki sporej utraty krwi. Przysunął się blisko chłopaka, przytulając się do jego pleców. Wolną ręką oplótł go w pasie, chcąc mieć, choć minimalną pewność, iż uda mu się nie zlecieć z pędzącego jelenia. Oddychał nieco zbyt ciężko, czuł, jak paraliżuje go zmęczenie. Wbrew sobie ułożył głowę na ramieniu wybawiciela i przymknął oczy. Nie odważył się jednak zasnąć, zbytnio obawiał się upadku.
< Le Bleuet? :3 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz