- Już nie boli - skłamałem.
- Nie potrafisz kłamać - powiedział prawdę. Potrafię kłamać, ale ostatnio mi to w ogóle nie wychodzi. Czyli potrafiłem kłamać, ale już nie? Chyba tak, właśnie tak.
- Nie chcę - powiedziałem czując, że zaraz się chyba popłaczę. Jaki normalny dwudziestopięciolatek płacze z takiego powodu? Zacząłem drżeć na całym ciele, wszystkie wspomnienia zaczęły wracać. Każde spojrzenie pogardy rzucane w moją stronę, każde słowo zapewniające mnie w przekonaniu, że jestem nikim. NIKIM. Nigdy nie byłem kimś, a jak mi się tak wydawało, to było to zwykłe złudzenie, nic więcej. Jakim cudem dostrzegłem to stosunkowo tak niedawno?
- Dobra, skoro nie chcesz, to nie naciskam, już jest dobrze - spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Już jest dobrze? On nic o mnie nie wie. Nie ma prawa mówić, czy jest dobrze, czy nie. Zacisnąłem szczęki, próbując się opanować. Uśmiechnąłem się blado.
- To ja wyczyszczę ci konia - powiedziałem, a on uśmiechnął się z ulgą.
- Mój koń jest zaszczycony - poszerzyłem uśmiech, sprawa wyglądała już dobrze.
Mefoda pokazał mi, jak mam zająć się jego wierzchowcem, by był czysty. Jaka szczotka do czyszczenia przykładowo błota, a jaka do kurzu. On tak rzadko czyści konia, że on jest zakurzony? Czy jak? Bo nie rozumiałem tego w ogóle... Czy to jest w ogóle możliwe, żeby zwierzę było pokryte kurzem? Maskra, współczuję mu tego wszystkiego. I Wołdze i Mefodzie. Ja bym tak chyba nie wytrzymał, naprawdę.
Wracając do kwestii krwawiących rąk - chyba nie zauważył plam wielkości jadalnej części orzecha ziemnego, które po jakimś czasie już się nie rozrastały. Ewentualnie udawał, że ich nie widzi. W każdym razie, olał sprawę, jak go prosiłem. Byłem mu za to naprawdę wdzięczny, tłumaczenie tego wszystkiego przerosłoby mnie.
- Skończyłem - zawołałem, gdy klacz aż lśniła. Po paru sekundach ujrzałem uśmiechającego się od ucha do ucha chłopaka, z sianem ( albo słomą? ) w kształcie prostopadłościanu w rękach. To chyba musiało być ciężkie... Wrzucił to siano ( słomę? ) do boksu, po czy, podszedł. Zacmokał parę razy językiem.
- Wow, nieźle. Gdyby mi się tak chciało... Zaraz... czy ty wyczyściłeś jej kopyta? - spytał, patrząc na ziemię ,gdzie mieściły się wyciągnięte z pudełka przyrządy. Skrzywiłem twarz.
- Nie - wyznałem zgodnie z prawdą. - Nie potrafię podnosić nogi - dodałem po chwili, kładąc dłoń z zakłopotaniem na tył głowy. Uśmiechnął się lekko.
- Nie szkodzi. Patrz, musisz zrobić tak - ustawił się tyłem do konia. W sensie bokiem. Ale jednocześnie tyłem. Nie ważne... Następnie położył dłoń około dziesięć centymetrów nad kopytem i lekko popchał, przynajmniej tak mi się zdawało. Ku mojemu zdziwieniu, klacz posłusznie podniosła nogę. Jak go kopnie to ja stąd uciekam do Ameryki.
- Dzięki - mruknął, udając oburzenie. Co? Powiedziałem to na głos? Ocholerajasna.
- Nie ma sprawy. To teraz odsuń się, ja też chcę - powiedziałem pewnie siebie. Wykonał moją "prośbę", po czym to ja zająłem jego miejsce. Zacząłem naśladować jego ruchy.
- Jeśli go kopnie, to uciekam do Afryki - powiedział, a ja parsknąłem śmiechem. Jego wersja lepsza, zdecydowanie. W pewnej chwili kobyła podniosła kopyto. PODNIOSŁA TO ZASRANE KOPYTO.
- Podaj szczotkę - powiedziałem, udając, że noga nie jest za ciężka. Jakim cudem on ją potrafił utrzymać???
- Co? - dławił się śmiechem. O co mu chodzi?
- Podasz czy nie? - niecierpliwiłem się. Ręka mi odpadała. Wybuchnął śmiechem.
- Szczotkę? Naprawdę? Szczotkę? - nie wytrzymał. Spiorunowałem go spojrzeniem, znawca koni się znalazł.
- Zamknij się i podaj mi to czyścidło - syknąłem w jego stronę, ponownie odwracając do niego wzrok. Gościu, zabiję cię zaraz i ten twój środek transportu ci już nie pomoże.
- Czyścidło? To takie słowo istnieje? Już wiem co ci kupię na urodziny - słownik - droczył się. No nie, zaraz mi ręka odpadnie. Jednak bardzo musiałem schudnąć, skoro nie potrafię zrobić czegoś tak błahego jak utrzymanie nogi konia. Chociaż te zwierzęta ważą nieraz po pół tony... Niosę właśnie pół tony. Ocholerajasna.
- Chodziło ci o kopystkę? - spytał, gdy nie odpowiadałem. No tak, zamyśliłem się. Co? Kopystkę? A co to? Przecież ja nawet tego wymówić nie potrafię...
- Tak, właśnie tak, wyleciało mi z głowy - powiedziałem. Prychnął tylko, podając mi jakiś przedmiot. Podał mi coś przypominającego grzebień. Przybliżyłem to do do kopyta.
- Nie! - złapał mnie za rękę, a ja miałem chyba zawał. Upuściłem niezdarnie kopyto na ziemię. Co tym razem?
- Po pierwsze, dałem ci dla jaj grzebień. Grzebień, powtarzam! Ty chyba nie wiesz co robisz, dzieciaczku. Po drugie - gdybyś przejechał jej po TEJ części kopyta, zabolałoby ją - wytłumaczył. Och.
< Mefoda? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz