W mroku leniwie drzemały zastygłe przez tysiąc lat rojenia. Zjawiłem się w tym najwspanialszym i jednocześnie najstraszniejszym miejscu w skutej lodem starożytnej świątyni. Oczywiście teraz już nikt by nie znalazł tutaj duchowego ukojenia. Była to sala rytuałów, przeznaczona do odprawiania tajemnych ceremonii. Dlatego żaden z tamtejszych witraży nie przedstawiał nic związanego z dobrą wiarą. Na samym końcu sali pod trzema największymi witrażami był wielki kamienny ołtarz, a na ziemi przed nim rosło młode śnieżnobiałe drzewo, którego korzenie rozrosły się na prawie całą salę. Wkradający się do środka śnieg ani trochę nie przeszkadzał roślinie. Pełni ona już od setek lat funkcję pewnego więzienia, więc jasne, po co tutaj przyszedłem.
Niestety gorzko tego pożałowałem.
Tamtego pamiętnego dnia pożegnałem się z moim słuchaczem słowami: Do zobaczenia. W tej chwili nadszedł moment, żeby znów się zobaczyć i może uścisnąć sobie dłonie na cześć nowej pięknej współpracy. Chociaż dłonie to słaby pomysł. Podwinąłem rękaw prawej dłoni. Cała lekko drżała i była sina, a gdy tylko zaciskałem palce, od zewnętrznej części dłoni aż do ramienia przeszywał mnie najprawdziwszy ból, który zresztą ukazywał się na niej w postaci nieznanych temu światu symboli, które emanowały białym światłem. Dawno nie czułem bólu i z każdą chwilą coraz mniej mi się podobał. Głupiec ze mnie. Myślałem, że zdołam bez problemu zniszczyć zamek więzienia moich przyjaciół. Na skutek tego jedynie sam sobie zaszkodziłem. Bez klucza się nie obejdzie. Znów zaciągnąłem rękaw na dłoń, a później schowałem ją pod futrzanym płaszczem. Nie zwlekając, wyszedłem z namiotu. Pogoda była taka sobie. Słoneczko, chmury i wiatr. Szkoda, że nie ma deszczu albo przynajmniej jakiejś mgły bądź zwykłego zachmurzenia.
Miałem cały dzień na znalezienie Spektra i dogadania się z nim. Jednak za bardzo się z tym nie spieszyłem. Ach te uzależnienia. Nie ma to jak odprężająca partyjka pokera. Szkoda tylko, że miałem do dyspozycji jedną rękę. Dopiero gdy nastał zmrok, pojawiłem się w jego namiocie. Ręka momentalnie zaczynała niemiłosiernie piec, ilekroć użyłem swojej mocy. Myślałem, że się tam najzwyczajniej przewrócę. Czułem się tak słabo, a anemia ani trochę mi nie pomagała. Na szczęście jeszcze go tam nie było, więc nie musiałem się głupio tłumaczyć ani nic. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. W sumie na pierwszy rzut oka nic tam nie było interesującego. Nic co by mnie interesowało bądź było mi potrzebne. Westchnąłem niezadowolony. Czemu wszystko musi być takie skomplikowane? Poza tym, czym mógłby być ten klucz? Pstryknąłem palcami i w mojej zdrowej dłoni pojawiła się pewna stara książka. Jedna z moich ulubionych w moim ukochanym języku, którego nie zna żaden człowiek. Starałem się delikatnie otworzyć ją swoją prawą dłonią, ale nie było to takie proste. Akurat też mój wyczekiwany techniczny się zjawił i również w tym momencie upadła mi książka.
- O w końcu jesteś. Już myślałem, że nie przyjdziesz. - spojrzałem na chłopaka. Nie miałem siły, żeby się schylić po książkę. W ogóle wszystko stało się takie męczące. - Pomożesz mi? To bardzo delikatna sprawa, a ja. - wskazałem chorą rękę. - Nie jestem w stanie nic sam zrobić.
(Spektruś~? Przebacz mi tę okropnie długą zwłokę ;-; to się już nie powtórzy)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz