Muszę uciec. To moja szansa. Jedyna szansa.
Powoli wycofuję się w głąb ciemnego korytarza. Wstrzymuję oddech. Ostrożnie stawiam każdy krok. Jeśli mnie usłyszy – wszystko stracone. Wciąż tam stoi. Przy telefonie. Nie widział mnie. Nie widział. Prawda?
Już blisko. Jestem prawie przy schodach. Jeszcze tylko... Skrzypnięcie deski podłogowej przerywa ciszę. Dźwięk ten zostaje w mojej głowie. Odbija się od ścian czaszki, krąży po niej i nie zamierza odejść. Stoję nieruchomo. Boję się ruszyć. Może uzna, że się przesłyszał. Tak, przesłyszał się, prawda?
Słyszę kroki dochodzące z gabinetu. Idzie w stronę drzwi. Jest coraz bliżej.
— To ty, James? — pyta. Słyszał. Wie, że tu jestem. Wie, że podsłuchiwałem. Wie, że znam prawdę.
— Nieładnie tak podsłuchiwać. — śmieje się pod nosem, ale ja dobrze wiem, że żadnemu z nas nie jest do śmiechu.
— Dobrze wiesz, że takie zachowanie zasługuje na karę. — kontynuuje. Jest coraz bliżej i bliżej. A ja nie mogę się ruszyć.
— Nie chciałem przyspieszać tego, co i tak ma nadejść, ale nie pozostawiasz mi wyboru. — dodaje wesoło. Na podłodze widzę jego cień. Jest coraz dłuższy. Jeszcze chwila i całkowicie wyjdzie zza rogu. To moja ostatnia szansa. Ta wiadomość trafia we mnie jak kubeł zimnej wody. Zrywam się do biegu i pędzę schodami w dół. Potykam się kilkukrotnie, chwytam poręczy i biegnę dalej. Nie mogę się zatrzymywać. Muszę biec. Muszę uciec. Zanim mnie złapie.
Wybiegam na parter. Słyszę za sobą jego krzyk. Naprzeciw mnie wybiegają lokaje. Próbują mnie zatrzymać na rozkaz pana. Liczą, że dzięki temu zyskają w jego oczach. Ja jestem jego ulubieńcem i wcale nie chcę nim być. Nie chcę być jego ozdobą. Nie chcę być jego zabawką.
Mijam służących, ledwo unikając schwytania przez nich. Kilka razy poczułem na sobie ich palce. Wyślizgnąłem się im i biegnę dalej. Jeśli się zatrzymam, choćby na chwilę, już po mnie.
Ślizgam się na świeżo umytych marmurowych płytkach w salonie. Ledwo łapię równowagę, chwytając się sukienki Marii. Pokojówka popycha mnie na duży perski dywan, po którym łatwiej jest biec. Rzucam jej ostatnie spojrzenie przez ramię, dobiegając do wielkich drzwi wejściowych. Wiem, że to nasze ostatnie spotkanie. Wiem, że sprawią, że będzie tego żałować.
„Szybciej” – czytam z ruchu jej warg. Adrenalina zagłusza wszystkie dźwięki. Czuję tylko łzę spływającą po policzku i ból w sercu na myśl, że nie mogłem usłyszeć jej ostatnich słów wyraźniej.
Szybko pokonuję próg i bieg marmurowych schodów. Jestem na zewnątrz. Kolejny cel – furtka. Pędzę żwirową ścieżką w jej kierunku. Z oddali słyszę ujadanie psów. Staram się biec jeszcze szybciej. Dobrze wiem, że dwa rhodesiany dorwą nie bez problemu. Duma pana domu, wystawiana na walkach psów i zawsze wychodząca z nich zwycięsko. Po spotkaniu z nimi nawet nie będzie co zbierać.
Szczekanie staje się coraz głośniejsze. Dobiegam do furtki i szarpię za klamkę. Zamknięte. Instynktownie oglądam się za siebie. Dwa brązowe olbrzymy biegną w moim kierunku. Z uzbrojonych w ostre zęby paszczy cieknie ślina. Są już blisko.
Panicznie zaczynam szukać innej drogi ucieczki. Nagle dostrzegam otwartą bramę wjazdową. Natychmiast podrywam się w tamtą stronę. Słyszę charakterystyczny dźwięk i już wiem, że mój pan też ją zauważył. Brama powoli się zamyka. Biegnę ile sił w nogach, by zdążyć zanim się zatrzaśnie. Szybciej! Szybciej!
W ostatniej chwili wyskakuję poza teren posiadłości. Chcę biec dalej, ale nie mogę. Fragment mojej koszuli zatrzasnął się w bramie. Psy już do niej dobiegają. Szarpię się z upartym materiałem i w końcu wyswobadzam się, zostawiając skrawek koszuli w pułapce. Odbiegam czym prędzej od bramy, na którą zaraz potem rzucają się rhodesiany.
Pędzę w stronę miasta. Muszę uciec. Jak najszybciej. Jak najdalej. Wciąż słyszę za sobą odgłos pogoni.
Wbiegam do parku dzielącego rezydencję od alejek sklepowych. Mijam ludzi z psami. Wszędzie słyszę szczekanie i nie wiem, czy to psy pana, moja wyobraźnia czy psy spacerowiczów. Potykam się kilkukrotnie o wystające z gruntowej ścieżki kamienie. Kaleczę kolana i brudzę ubranie. Ale to nic. To nic, dopóki wciąż mogę biec.
Ktoś próbuje mnie zatrzymać. Inna osoba pyta, czy potrzebuję pomocy. Kolejny – co się stało. Następny mówi coś o butach i krwi. Ale ja nie mogę się zatrzymać. Muszę biec.
Mijam przechodniów, park, wbiegam w alejki sklepowe. Muszę pozostać wśród ludzi. Nie mogę być sam. Wtedy nikt mi nie pomoże. Nikt mnie nie usłyszy.
Wciąż biegnę. Bez ustanku. Cały czas naprzód i naprzód. Powoli opadam z sił. Po jakimś czasie zaczynam się słaniać na nogach. Wciąż jednak włóczę nimi do przodu. Zatrzymuję się dopiero przed wysokim ogrodzeniem. Zaglądam na drugą stronę i dostrzegam namioty cyrkowe.
„Może tutaj mnie nie znajdzie?” myślę, ciężko dysząc. Mierzę wzrokiem swoje ubranie. Jest brudne i podarte. Nadaje się jedynie do spalenia. Na ciele mam liczne zadrapania, które dopiero zaczynają piec. Z brudnych kolan sączy się krew, a baleriny... To jakiś koszmar. Buty wyglądają gorzej od reszty ubioru i rozczochranych włosów, a całkowicie poobcierane stopy aż pulsują z bólu. Przygryzam dolną wargę, gdy adrenalina zaczyna puszczać. Patrzę w stronę, z której przybiegłem. Muszę to zrobić. Niezależnie od tego jak źle wyglądam, muszę spróbować.
Podchodzę do kasy biletowej i pytam o osobę, która zarządza cyrkiem. Facet patrzy na mnie jak na wariata, ale wskazuje mi po chwili jeden z wozów. Dziękuję mu skinieniem głowy i ruszam w tamtym kierunku. Ból szybko wzrasta na sile. Zaciskam pięści, jakby to miało pomóc i idę dalej.
Pukam do drzwi i otwieram je dopiero, gdy słyszę pozwolenie. Wchodzę do środka. Utrzymane w ciepłych barwach wnętrze wygląda całkiem przytulnie w przeciwieństwie do zimnych murów rezydencji.
— W czym mogę pomóc? — słyszę z końca pomieszczenia. Odrywam wzrok od fotografii jakiegoś starca i przenoszę go na mężczyznę za biurkiem. Wygląda młodziej niż się spodziewałem.
— Ja... Chciałbym tu pracować. — mówię nieśmiało, zakłopotany swoim mało reprezentacyjnym wyglądem.
— Nie szukamy obecnie pracowników...
— Proszę! Mogę robić cokolwiek! — wypalam, wciąż przerażony. Mężczyzna podnosi na mnie wzrok i przygląda mi się przez chwilę w zamyśleniu.
— A co takiego możesz robić? Nie wyglądasz mi na kogoś, kto jest przyzwyczajony do ciężkiej pracy. — mówi, zawijając ręce na piersi.
— Dam sobie radę. Mogę sprzątać, pomagać przy zwierzętach, ... Cokolwiek! — wciąż nie daję za wygraną, mimo że wątpię, czy nadawałbym się do czegoś innego poza sprzątaniem.
Mężczyzna po chwili wzdycha cicho, wstaje od biurka i podchodzi do mnie, by przyjrzeć mi się z bliska.
— Kto cię tak urządził? — pyta, mierząc mnie wzrokiem.
— Nieważne. To dostanę tą pracę? — pytam, już ledwo trzymając się na nogach.
— Nie brakuje nam osób od sprzątania i zwierząt.
— A coś innego? Mogę robić cokolwiek.
— Hmmm... Masz ładne rysy, jesteś szczupły, drobny, ... Wróć do domu, wylecz nogi i przyjdź jeszcze raz, a sprawdzimy, czy się nadasz. — podsumował i wrócił do porzuconych wcześniej dokumentów.
— Ale... Ja nie mogę tam wrócić... — mówię bardziej do siebie niż do mężczyzny.
— Ehhh... W takim razie prześpisz się u Ozyrys’a i przystąpisz do testu jutro. Nie potrzebujemy tu kogoś, kto będzie tylko ładnie wyglądał.
— Dobrze! O której mam się stawić?
— O piątej zaczniesz rozgrzewkę. O szóstej zdasz test w dużym namiocie. Ozyrys cię zaprowadzi. A teraz idź już sobie. Mam dużo pracy.
— Ale... — zacząłem niepewnie.
— Co?
— ...Kim jest Ozyrys...?
— To nasz magik. Mieszka w wozie na końcu obozowiska. — rzucił mężczyzna, wyprowadzając mnie ze swojego „domu” i zamykając za mną drzwi. Magik? Jaki magik? Mamy razem spać?
Na zewnątrz robiło się już ciemno. Dopiero wtedy poczułem jak bardzo byłem zmęczony. Z trudem zdjąłem z opuchniętych nóg baleriny i ruszyłem na poszukiwania magika. Dużym ułatwieniem okazały się złote litery na drzwiach, które określały, do kogo należy dane lokum. Kroczyłem powoli wśród wozów, szukając napisu „Ozyrys”. Gdy w końcu go znalazłem, na zewnątrz było już ciemno. Zapukałem do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Otworzyłem więc je i zajrzałem do środka. Nikogo tam jednak nie było. Rozejrzałem się po całkiem ładnym pomieszczeniu i dostrzegłem dwa jednoosobowe łóżka. Wyglądały identycznie, więc nie miałem pojęcia, które z nich jest zajęte. Początkowo chciałem zaczekać na magika, ale byłem tak bardzo zmęczony... Podszedłem do najbliższego łóżka i padłem na materac jak kłoda natychmiast zasypiając.
Ozyrys?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz