“Come on, baby, and rescue me, come on, baby, and rescue me,
'Cause I need you by my side, can't you see that I'm lonely?”
Fontella Bass rozbrzmiewała w dwóch niewielkich, prostokątnych głośnikach, które synchronizowałem przez cały dzisiejszy poranek. Jeden z nich stał na parapecie, drugi przygrywał mi z podłogi. Wóz, który zamieszkiwałem od tygodnia nie był pałacem i nawet obok niego nie stał, ale wbrew pozorom dało się tu przyjemnie urządzić. Osobista, schludna i przede wszystkim czysta przestrzeń stanowiła przyjemną odmianę dla tego, do czego przywykłem w ostatnich latach.
Zrobiłem sobie krótką przerwę w tańcu, by zaparzyć herbatę i wpuścić do środka trochę słońca. Chodziłem boso po drewnianej podłodze z kubkiem w dłoniach i odciągałem na bok zasłony z grubego, zamszowego materiału. Wóz szybko wypełnił się przedpołudniowym blaskiem. Zgasiłem światło przechodząc przez pokój, by nie marnować na darmo energii. Usiadłem przy oknie z metalowym garnuszkiem w dłoniach i oparłem się nagim torsem o ścianę. Za szybą, po placu przed namiotami jakiś mężczyzna, którego nie znałem szedł przed siebie w towarzystwie dwóch dzikich kotów. Widziałem jakiś ruch przy namiocie, w którym urzędował Donnie. Poniedziałek biegł swym naturalnym, o dziwo bezstresowym rytmem. Minione dni były dla mnie intensywne, ale wciąż za mało produktywne. Plan na rozruszanie kości i wprawienie swojego ciała w cyrkowy rytm, który dostałem od Pika był napięty, ale nie wycieńczający. Black udzielił mi kilku rad w kwestii osiągnięcia większej mobilności mięśniowej i to z jego polecenia każdy dzień rozpoczynałem tańcem.
Los nie postawił jednak przed trupą amatora pozbawionego podstaw. Moje ciało przez większość życia było przyzwyczajone do ciężkiej, fizycznej pracy. Nie męczyłem się tak, jak pierwotnie zakładałem, dzięki czemu mogłem wydłużać czas swoich treningów do dziennego maksimum. Gdy nie mogłem zasnąć, trenowałem stawy skokowe i ćwiczyłem ścięgna w dłoniach, by uniknąć możliwych kontuzji. Nie myślałem nawet o bólu głowy, a raczej jego kilkudniowym braku, żeby nie kusić tego cholerstwa.
Rozkoszowałem się gorącą, czarną herbatą, która dziś służyła za moje śniadanie. Wiedziałem, że powinienem niedługo zająć się swoją dietą, aby wrócić do prawidłowej wagi i odzyskać potrzebne pokłady energii. Sęk w tym, że pomijanie posiłków i ich wysoka nieregularność były moim problemem od zawsze, i do tej pory nie było czasu się tym zająć.
Dopijałem herbatę powoli, zapisując w pamięci plan na jak najszybsze zajęcie się odpowiednim harmonogramem posiłków. Skończywszy tą błazeńsko tanią, londyńską kosę, znalazłem chwilę by zapalić w oknie. Moją wyglądającą zza szyby postać przyuważył zmierzający w stronę głównego namiotu Black i pomachał mi z uśmiechem. I tak nie zamierzałem odpowiadać, ale mężczyzna szybko zreflektował się po swojej pozytywnej reakcji na mój widok - widok człowieka niespiesznie palącego fajkę w oknie. Zatrzymał się z przytupem i oparł dłonie na biodrach.
“Tańczyć!”, rzekły jego usta, nim ruszył dalej karykaturalnie oburzonym krokiem. Mrugnąłem leniwie i wytrzepałem resztki spalonego tytoniu z lufy. Jeszcze czego, żeby myślał sobie, że się obijam. Posprzątałem parapet, zapaliłem światło i zamknąłem okno, mocno ciągnąc za rączkę, aby nie dokuczał mi żaden przeciąg. Zasunąłem zasłony, żeby nikt spośród tych pląsających indywiduów nie zaglądał mi w szyby.
Zająłem miejsce w najbardziej przestronnej części pokoju i pomału rozstawiłem stopy, kilkakrotnie przebierając palcami. Grunt, po którym się kroczy zawsze należało najpierw wyczuć. Stojąc w lekkim rozkroku, wpatrzony w duże, banalnie proste lustro, które stało oparte o ścianę, włączyłem zatrzymaną wcześniej muzykę.
Gdy basy i perkusja wymieniały się niskimi tonami ze skocznym dźwiękiem trąbek, przerzucałem ciężar ciała w nogach, pierś trzymając wyprostowaną i poruszającą się płynnie za ruchami barków.
Nie potrzebowałem wiele czasu na rozpoznanie diametralnych różnic między tańcem w świecie cyrkowców, a tańcem w świecie arystokratów. W obu tych odmiennych, a przy tym całkiem bliskich sobie uniwersach taniec miał ogromne, znamienne wręcz znaczenie.
W pałacach i dworach był czymś, co niejednokrotnie stawało się droższe od najbardziej pożądanej jednostki monetarnej. Taniec nie był bowiem jedynie okazją na pokazanie dobrych manier oraz idealnej, choć fasadowej kultury i etykiety. Dobrze wybrany partner, który zaszczycał swoją ręką i stanowczym krokiem, był nie tylko furtką do wkupienia się w cudze łaski, pochwycenia ulotnej uwagi gapiów, czy chociażby chwili rozrywki. Taniec był jak handel, handel na niepojętą miarę. To podczas wzajemnych obrotów, ukłonów, czy rozmytych spojrzeń w oczy podczas basse danse, wymieniano się sprośnościami, których później używano przeciwko sobie. Żadne spotkanie o wadze państwowej, podczas którego składano przysięgi na biblie, torę, czy konstytucję nie zdradzało tyle, co słowa rzucone sobie w tańcu. Nawet seks potrafił pochylić czoła przed intymnością podczas niewinnego pląsu.
Tutaj taniec także odgrywał znaczącą rolę, ale była ona - można by rzec - bardziej socjalna, indywidualna i wyzwoleńcza. Ludzie, których widywałem tańczących wyglądali tak, jakby coś z ich wnętrza miało wydrzeć się na zewnątrz. Ciężko było określić, czy ta wydzierająca się ze środka siła była dobrem, czy złem. Taniec cyrkowca zdawał się być jego najprawdziwszą wizytówką, jeszcze bardziej autentyczną niż popis zdolności osiągniętych w swojej specjalizacji. Miał w sobie coś otumaniająco ciężkiego, jakby w sekwencji ruchów wykonywanych do rytmu próbowano spisać swoją osobowość. To znaczyłoby, że taniec był dla nich w rzeczywistości zdradliwy do głębi, choć zapewne część z nich pragnęła się obnażyć i pozwolić, aby ich zauważono.
Oczywiście mogłem się mylić, choć było to bardzo mało prawdopodobne. Trzymałem dłonie splecione razem, z łokciami zgiętymi pod kątem prostym, wypchniętymi na pewną odległość przed mostek. Z wyprostowanymi plecami i nieustępliwie trzymaną ramą, unosiłem się nad drewnianą podłogą wybijając się to z lewej, to z prawej stopy.
“Rescue me, come on and take my heart
Take your love and conquer every part
'Cause I'm lonely, and I'm blue
I need you, and your love too
Come on and rescue me”
Przeskoki były szybkie, intensywne. Z każdym kolejnym krokiem oraz z muzyką narastającą w mojej głowie zaczynałem popadać we wrażenie, że kręcę się coraz szybciej i szybciej. Widziałem swoje półnagie ciało połyskujące od potu w świetle żarówki, widziałem w dziwny i nienaturalny sposób mięśnie pleców napinające się podczas każdego pojedynczego lądowania. Widziałem gibkość i siłę ścięgien napiętych w moich prostych ramionach, które pozostawały niewzruszone niezależnie od zmian pozycji ciała oraz skrętów, jakie wykonywałem. Skok za skokiem, z każdym ciężkim oddechem jeszcze wyraźniej dostrzegałem swoją twarz, o mocno naburmuszonych z wysiłku brwiach i ledwie zauważalnie uchylonych ustach, które wyrzucały z siebie zmęczone, agresywne tchnienia.
Utwór zdawał się nie kończyć i czułem się tak, jakby ten trans mnie zżerał.
Wtem rozległo się solidne trzaśnięcie i wszystko wróciło do rzeczywistości.
Zatrzymałem się raptownie, a mój mózg wyróżnił poszczególne bodźce. Odwróciłem głowę przez ramię i posłałem sprawcy uderzenia, które wytrąciło mnie z rytmu długie spojrzenie, które emanowało niechęcią oraz niezadowoleniem z tej wyjątkowo nietaktownej wizyty. Pik stał w szeroko otwartych drzwiach do mojego wagonu, z jednym kolanem ugiętym i twarzą naznaczoną wyrazem niemałego zakłopotania - otwierając drzwi z impetem trzasnął w coś, co wywołało ten zamęt. Tym czymś była maszyna do szycia stojąca za drzwiami. Cienki pokrowiec raczej nie był tarczą obronną, a sprzęt był przecież delikatny i nie taki tani. Tylko wariat nie mający pojęcia o wartości przedmiotów użytkowych by się nie oburzył.
- Oh… wybacz. - powiedział, próbując rozgonić tnącą aurę swoim uśmiechem. - Pukałem, ale chyba nie słyszałeś.
Odwróciłem się twarzą do niego i skrzyżowałem ramiona luźno na piersi.
- Najwidoczniej nie. - odparłem. - Jaki jest sensowny powód, dla którego miałbyś mnie nachodzić?
Usta Pika zwężyły się na moment w cienką linię. Widać było po nim, że szło mu ze mną opornie. Był twardy i sprytny, nie dawał po sobie poznać antypatii i irytacji. Zamiast tego walczył ze mną uśmiechem, co było nie taką złą, choć trochę irytującą techniką.
- Powód jest bardzo sensowny! Spodoba ci się, musisz mi uwierzyć. - blondyn machnął dłonią dając mi znak, abym podążył za nim i nie czekając na nic, wyskoczył z mojego lokum.
Wyciągnąłem dłoń po czekający na oparciu krzesła biały golf i założyłem go na siebie w drodze do otwartych drzwi. Stanąłem we framudze i naciągnąłem na palce rękawiczki patrząc na trójkę cyrkowców, którzy stali w półkolu u stóp mojej mikroskopijnej fortecy.
Pik, Smiley - akrobatka z grupy zaawansowanej o burzy brzoskwiniowych włosów oraz to dziecko. Dziewczynka, która ledwie odstawała od ziemi. Faktycznie, pojawiła się w cyrku niedługo po mnie i z tego co zaobserwowałem szybko przykleiła się do różowowłosej.
Ta trójka sama w sobie zdawała się pochodzić z jakiegoś odrealnienia, ale to, że stali akurat u moich wrót przekraczało granice wyobraźni. Spojrzałem pytająco na Pika i oparłem nadgarstki na biodrach.
Mężczyzna błysnął zębami i rozłożył ramiona, aby zwrócić moją uwagę na dziecko.
- Pamiętasz Lu, Beast?
Pik postawił mi to retoryczne pytanie uznając zapewne, że pamiętam. Nie siliłem się nawet na przypominanie mu o prawidłowym użyciu przedimka “the”, który powinien stać przed moim pseudonimem. Od początku miałem wrażenie, że pomijając go, blondyn tworzy sobie jakieś zdrobnienie do mojego nowego imienia.
- Nasza mała Lu jest w potrzebie, a Smiley nie zawsze może sobie pozwolić na opuszczenie treningu. - kontynuował Pik, który wydawał się mieć w całkowitym poważaniu upierdliwą atmosferę spotkania. - Tak się składa, że ty nie występujesz przed publicznością, więc mógłbyś nam wszystkim pomóc, oferując zaledwie odrobinę swojego czasu.
- Pik… to chyba nie jest najlepszy pomysł. - powiedziała cicho starsza z dziewczyn, ale szef cyrku pocieszył ją uśmiechem.
- Skąd! Tak się składa, że Beast trzyma u siebie maszynę do szycia. Jestem pewien, że skorzysta ze swoich zdolności manualnych, aby pomóc nam wszystkim. - to powiedziawszy, zwrócił się do Lu. - Śmiało słonko, pokaż Beastowi co wydarzyło się twojemu…
- Biszkopcikowi. - dokończyło dziecko, ratując Pika z opresji.
Dziewczynka śmiało wyciągnęła krótkie ramiona do góry, tak jakbym stał na szczycie latarni morskiej, a nie dwa schody wyżej. W zaciśniętych piąstkach trzymała maskotkę. Królik, którego dzierżyła był trochę wysłużony i faktycznie, miejsce nad jego tylną łapą zajmowało niewielkie rozdarcie. Nie było duże, ale pozostawione bez naprawy mogło łatwo pozbawić zająca kończyny.
- I co ja mam mieć wspólnego z tym pokracznym pluszakiem? - zapytałem Pika, całkowicie ignorując obecność pozostałych osób.
- Okazać trochę serca i go naprawić, Beast. - mruknął mój rozmówca. Ten pomruk miał mi pokazać, że ta prośba od serca wcale prośbą nie jest.
Cofnąłem się bez słowa do środka i wyciągnąłem ciężką jak diabli maszynę, którą Pik obił drzwiami. Nie czekając, przeszedłem z nią wgłąb pomieszczenia, aby postawić ją na biurku i podłączyć oświetlenie. Przywódca trupy wetknął głowę do środka.
- Naprawisz go? - spytał z uśmiechem, jakby nasza wymiana zdań sprzed chwili nie miała miejsca.
- Najpierw muszę go dostać. - odpowiedziałem zajmując się maszyną.
Z pokrowca wyciągnąłem materiał, szpulki, pudełko z igłami i kilka różnych typów nici, które były wliczone w zestaw. W czasie, gdy ja testowałem pedał i prędkość pracy igły Pik pomagał małej dziewczynce ze stopniami prowadzącymi do środka.
- Lu zostanie z tobą przez chwilę, w czasie gdy Smiley będzie trenować. - mężczyzna klepał jakieś polecenia i dodawał otuchy dziecku.
Widziałem kątem oka, jak akrobatka zagląda do środka i ostrożnie przebiega wzrokiem po moim wagonie. Niezależnie od tego co pomyślała, miała rację. Surowe ściany bez ozdób, szafa stojąca tam gdzie stała, łóżko, moje stanowisko pracy, lustro i niewiele ponad to - nic, czym dziecko mogłoby się zająć i nic, czym chciałbym, aby dziecko się zajmowało.
Drzwi zamknęły się i świergot Pika zniknął. Nawinąłem białą nić na odpowiednie zatrzaski i uchwyty, patrząc uważnie czy w końcowej fazie przebiegnie ona przez nitkę. Mimo terkotu maszyny na próbnym materiale do sprawdzania ściegu, słyszałem jak mój pokój przemierza pozostawiony pod moją jurysdykcją mały człowiek.
Zerknąłem w dół i napotkałem spojrzenie wielkich, bursztynowych ślepi, w których połyskiwały fiołkowe akcenty. Większa część twarzy dziecka skrywała się za wyciągniętym w moją stronę pluszakiem.
Wyprostowałem się na krześle, spojrzałem na wątłą sylwetkę dziewczynki, której oczy stanowiły dominującą część ciała. Wielkie, wierne i przesycone takim blaskiem, że komuś mogłoby się nawet zrobić żal, że kiedyś on przepadnie.
- Dziękuję, że uratujesz Biszkopcika. - powiedziała do mnie po raz pierwszy.
Odebrałem od niej pluszaka podnosząc go za uszy, aby nie przeciążać zagrożonej nogi. Trzeba będzie zszyć na krzyż, najlepiej podkładając pod spód cienką warstwę materiału.
- To pluszak. - zaznaczyłem. - Nie ratuję go, jedynie go zszywam.
Blondynka, a raczej blondyneczka przekrzywiła ciekawsko głowę i zdawało mi się, że jej planem jest stanie przy blacie mojego biurka jak najdłużej, i obserwowanie owoców mojej pracy. Sam fakt, że musiałem przebywać z kimś w granicach mojej osobistej przestrzeni, jaką był ten pokój, był dostatecznie irytujący. To, że za moje towarzystwo miało robić dziecko tylko pogarszało sytuację. Do szczęścia brakowało mi jeszcze tylko ślęczenia tuż obok i chuchania w mój bark.
Spojrzałem ponad jej głowę i ruchem głowy wskazałem łóżko, które stało dostatecznie daleko.
- Idź, usiądź tam i poczekaj aż skończę. Niezależnie od tego ile masz lat, zapewne nauczono cię bycia grzeczną. - stwierdziłem z oczekiwaniem.
To, że dziecko dostosuje się do wydanego polecenia wydało mi się oczywiste.
Nie czekając dłużej, pochyliłem się nad tą kulą pluszu i przystąpiłem do pracy. Chcąc nie chcąc zamierzałem wykonać ją solidnie i sprawnie, może odrobinę przeciągając czas oczekiwania. Pracy było tu może na kilkanaście minut, a trening Smiley mógł trwać godzinami. Nie wiem, co Pikowi tkwiło w głowie, gdy obarczał mnie ciężarem ubranym w słonecznikową sukienkę.
< Lu? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz