Dokładnie zmierzyłem chłopaka od stóp do głów, a mówiąc bardziej po prawdzie to od krocza do głów. Spodziewałem się po nim czegoś innego... mówiąc szczerze. Nie wiem... oczekiwałem chyba większej pewności siebie choć... mój widok mógł go onieśmielać. Za mundurem panny sznurem w końcu, ale... ech, moja " skromność " zawsze była godna podziwu.
Mój wzrok przykuł szczególnie ten prawie niezauważalny namiocik w w dość luźnych spodniach mojego towarzysza. Cóż... nie śmiałem się na ten temat odezwać, bo sam jestem przecież facetem. Pokazałbym jedynie jaki jestem cholernie bezczelny i uszczypliwy. Poza tym... ten widok wcale nie był taki szkaradny. Wręcz przeciwnie. Sprawił, że we wnętrzu moja dusza krzyczała... czy z komiczności owej sytuacji czy ze słodkiego widoku mojego towarzysza... nie wiem sam. Niestety... zamyślenie sprawiło, że gapiłem się za długo tam, gdzie nie powinienem przez co chłopak zawstydził się i próbował na wszelakie sposoby wybrnąć z tej jakże niezręcznej sytuacji.
- Uh... - westchnął - ... to w końcu dołączasz do nas, czy nie? - spytał. Wydawało mi się, że w jego głosie wystąpiła lekka nutka niecierpliwości. Intrygowało mnie, czemuż tak bardzo zależy mu na tym, abym dołączył do trupy. Jak to mawiają ludzie... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może naprawdę zamiast narzeczonej, która jak się okazało, była mi nie wierna, zyskam przyjaciół, a może nawet i cenniejszą rodzinę od tej, którą sam mógłbym stworzyć z ukochaną.
Odwróciłem się plecami do chłopaka zamyślony. Panowała chwila ciszy.
- Sam nie wiem... zobaczymy czy komendant przyjmie moje odwołanie ze stanowiska – powiedziałem poważnym i może nieco zmartwionym tonem – Możliwe, że się nie uda. Szanse są równe w miarę – odwróciłem się twarzą do niego – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem to nie omieszkam się poinformować Cię, że z wami zostaję – na te słowa Volante rozpromienił się. Jego twarz zyskała dawną ciepłą barwę, a z oczu zniknęły iskry zakłopotania – Jeśli jednak nie, będę musiał zostać i najwyżej odwoływać się kilka razy albo starać się o zwolnienie dyscyplinarne. Jednak zanim zostanie podjęta decyzja was tu może już nie być – ta opcja nieco zmartwiła chłopaka, ale był raczej typem optymisty, dla którego szklanka była zawsze w połowie pełna.
- Trzymam kciuki, żeby spełniła się ta pierwsza opcja – uśmiechnął się pokrzepiająco.
-" Ja też mam taką nadzieję..." - powiedziałem do siebie w myślach.
- A czy... - zaczął - ... dzisiaj musisz się zajmować tą papierkową robotą związaną z odwołaniem? - zapytał.
- Nie, na najbliższe dni to koniec jeśli chodzi o dokumenty. Pozostaje tylko czekać – odparłem – A co? Macie jakieś plany na dzisiaj? - zapytałem z ciekawością.
- Właściwie to tak. Co jakiś czas spotykamy się wszyscy wspólnie na czymś w rodzaju... kolacji? Nie wiem, jak Ci to wyjaśnić... - urwał - ... po prostu to ma służyć zaciśnięciu więzi. Każdy przychodzi i jest tyle, ile może. Tam jemy, rozmawiamy i bawimy się wspólnie. Pik powiedział, że jesteś bardzo mile widziany... nawet jeśli nie uda Ci się do nas dołączyć.
- Ahh... rozumiem. Coś w rodzaju biesiady? - dopytałem, na co ciemnowłosy pokiwał energicznie głową – Chętnie przyjdę – odparłem z lekkim uśmiechem na ustach – Kiedy się wszystko zaczyna?
- Chyba... jakoś teraz – zaśmiał się zakłopotany Volante. Zaskoczył mnie.
- O... to musimy się spieszyć. Dobrze, że wcześniej zająłem się Ablem – powiedziałem bardziej do siebie, niż do chłopaka.
- To jak? Idziemy razem? - zaproponował. Zgodziłem się od razu.
Po drodze Volante opowiedział mi o nowych osobach, które ostatnio dołączyły do cyrku. Byłem zadziwiony, jak ktoś daje radę zarządzać tym wszystkim tak dobrze. Dba, aby każdy miał ubranie, jedzenie, dach nad głową i był szczęśliwy. Ten główny zarządca cyrku, którego nazywają chyba Papą musiał mieć naprawdę niezły dryg do organizacji, ale robił kawał dobrej roboty. Takich ludzi, jak ten człowiek jest na świecie niestety coraz mniej. I to mnie w tym świecie dobija najbardziej.
Kiedy już zbliżaliśmy się do miejsca spotkania, dało się słyszeć wrzawę. Setki głosów mieszało się ze sobą wraz z muzyką, śpiewem, odgłosami z kuchni no i oczywiście z cudownymi zapachami. Miejscem spotkania okazała się ogromna polana za cyrkiem. Rozpalonych było na niej kilka ognisk, a wokół nich siedzieli ludzie w grupkach. Jedni na pniakach z powalonych drzew, a inni na kocach. Między tymi ogniskami krzątały się osoby niosące do swojej grupy jedzenie ugotowane w powozie na kółkach, który był kuchnią.
- Nie masz nic przeciwko towarzystwu moich najbliższych kolegów? - spytał.
- Nie, absolutnie nie – zaprzeczyłem – Ciebie jedynego dobrze znam... jakoś nie czuję się jeszcze na siłach, aby dosiadać się do ogniska innej grupy niż tej, w której jesteś ty.
- Czemu? - zdziwił się – Jesteśmy, jak rodzina. Nikt nie odgoniłby Cię od swojego ogniska. Tutaj tak nie ma – zapewnił.
- Rozumiem, ale... jestem specyficzną osobowością. Nie chcę już na wstępie zrażać do siebie ludzi. Poza tym... nie wiem, czy tak naprawdę będę należał do waszej rodziny, więc... nie chcę komuś robić jakiejś złudnej nadziei i rzucać słowa na wiatr – oznajmiłem, na co chłopak pokiwał głową ze spojrzeniem mówiącym " rozumiem ". Bez zwłoki udaliśmy się do ogniska, gdzie czekali na chłopaka jego najbliżsi koledzy, z którymi często trenował. Na nasz widok rozpromienili się. Zdziwiłem się, kiedy każdy z mężczyzn wstał i witał się ze mną. Imię i uścisk dłoni. Mond, Orchis, Kolf, Gaspar i Zitao, Każdy z nich innej narodowości, każdy z odmienną historią i odmiennym charakterem. Łączyła ich szóstkę miłość do akrobacji na wysokości. Zostałem przez nich ciepło przywitany, więc i ja postanowiłem to ciepło w moim zachowaniu, jak najbardziej ukazać.
Kiedy usadowiliśmy się przy ciepłym ogniu, Gaspar zaproponował, że przejdzie się po coś do jedzenia i picia. Razem z nim poszedł również Kolf, by mu pomóc. W końcu... przy ognisku była nas aż siódemka. Oczywiście to ja stałem się głównym obiektem zainteresowania, bo byłem nowy... tak jakby. Kim jestem? Skąd przybywam? Dlaczego chcę być w trupie? Tych pytań było mnóstwo... i szczerze powiedziawszy nie na wszystkie chciałem odpowiadać, lecz starałem się używać wymijających odpowiedzi, które były najzupełniej wystarczające dla moich towarzyszy. Oni sami przy okazji również opowiadali o sobie, żeby było sprawiedliwie. Mond był z pochodzenia Niemcem. Miał jasny odcień skóry, który na myśl przywodził mleczny krem do ciasta, zaś oczy nienaturalnie turkusowe. Na głowie swoje miejsce zajmowały czarne, rozczapirzone na wszystkie strony kosmyki żyjące własnym życiem. Bił od niego spokój, harmonia i cichość... nie wiem, jak mógłbym to określić. Zdecydowanie należał do tych delikatniejszych i wrażliwszych mężczyzn. Zawitał do cyrku objazdowego wraz z dniem, kiedy został wyrzucony z sierocińca po uzyskaniu pełnoletności. Jego również życie nie oszczędziło. Mogę sobie jedynie wyobrazić jakie męki musiał przeżywać w tym sierocińcu. No i... sam fakt, że nigdy w życiu nie widział swoich rodziców ani nie miał żadnych bliskich sprawiło, że nabrałem do niego podziwu. Przerzucił tą zbieraną w sobie miłość na cyrk. I to była naprawdę bardzo mądra postawa.
Orchis był zdecydowanie typem myśliciela i filozofa pochodzącego z Francji. Jego popielate włosy spięte w krótką kitkę, ciemny zarost i okrągłe binokle od razu przywoływały na myśl starożytnych myślicieli. Tym bardziej, że lubił tą charakterystyczną pozę przeznaczoną dla osób szczególnie rozpatrujących sens ludzkiej egzystencji. Jak już wspomniałem pochodził z Francji, ale do cyrku dołączył będąc w delegacji w Belgii. Mimo, że posiadał pracę dobrze płatną, to jednak nie był szczęśliwy. W końcu... takie już życie filozofa. Zawsze poddaje coś wewnętrznej dyskusji, więc i ten aspekt swojego życie poddał do rozpatrzenia i zadecydował rzucić to wszystko w cholerę i zająć się czymś bardziej ekscytującym. Tym bardziej, że nie tracił poznawania świata.
Kolf, czyli typowy Duńczyk, był młodym kapryśnym osobnikiem o zadziornym nosie i ogromnym uzależnieniu od wynalazku typu kawa. Również mógł się pochwalić szopą na głowie, jednak zarówno jego cera jak i oczy miały ciemniejsze barwy, co było dosyć dziwne. Jako Duńczyk powinien być bledszy, ale... on tłumaczył to genami. Że po ojcu Hiszpanie dostał ciemniejszą nieco skórę czy coś w ten deseń. Fakt jest jeden... kaprysy to on miał jak kobieta w ciąży. Jednak trzeba było przyznać, że absolutnie to do niego pasowało i nadawało mu oryginalnego charakteru.
Gaspar swe korzenie posiadał w Rosji, więc i jego uroda przywodziła na myśl ludność zamieszkującą te tereny. Włosy w kolorze mysiego blondu, oczy zielone, jak młoda trawa wiosną no i ten charakterystyczny nos i rysy twarzy. Był spośród nas najbardziej barczysty, jednak nie wywoływał u innych poczucia strachu. Wydawał mi się szczerym i raczej prostolinijnym gościem, co absolutnie nie było jego ujmą. Był po prostu w porządku gościem.
No i Zitao, czyli ten nie przeciętny Azjata. Wesołek, jakich mało. Powiedzmy sobie szczerze... dopóki on siedział przy naszym ognisku, to było nas słychać na dosyć sporą odległość. Opowiadał kawały i różne śmieszne historie, jedna po drugiej. Miałem wrażenie, że niektóre wymyślał, ale to jak najbardziej uważałem za atut. Wymyślanie na poczekaniu śmiesznych sytuacji to naprawdę nie mały talent. Hebanowe włosy i błyskające iskierkami oczy sprawiały, że od razu kojarzony był z osobą, z którą nie ma ciszy ani przy stole, ani przy pracy ani nawet na stypie. Chwalił się, że chce wprowadzić coś nowego do repertuary cyrku. Tak, chodziło mu właśnie o te śmieszne historie. Cóż... być może kiedyś będzie tu zupełnie odmienny rodzaj rozrywki.
To co mogłem to im o sobie opowiedziałem. Wymijałem temat narzeczonej. Powiedziałem im, że praca mnie dobiła i musiałem coś zmienić, bo bym się psychicznie wykończył. Oni w taką wersję uwierzyli na moje szczęście, więc najgorsze miałem za sobą. Poza tym... nie posiadałem żadnych ogromnych i strasznych tajemnic, więc nie bałem się odpowiadać na ich pytania dotyczące mojej młodości czy pobytu w wojsku.
Wieczór upłynął nam naprawdę bardzo sympatycznie. Nawet ja musiałem to przyznać, że przypomniały mi się czasy naszych wyjść w wojsku na przepustkę. Jednak tam zawsze alkohol uderzał ludziom do głowy. Na biesiadzie nie było alkoholu, a i tak zabawa była przednia. Kiedy zrobiło się już bardzo późno, przyjaciele czarnowłosego zaczęli się powoli zbierać. Jeden po drugim. Plac również zaczął pustoszeć. Pojedyncze osoby zostawały jeszcze przy ogniskach. No i tych osób zadaniem było później zgaszenie płomieni. Volante chciał, abym jeszcze z nim został. Tak po prostu. Nie miałem nic przeciwko, więc zostałem. Chwilę trwała cisza. Nie była ona jakaś taka niezręczna, ale... taka wyczekująca.
- Nie powiedziałeś całej prawdy – oznajmił. To zdanie zszokowało mnie, ale starałem się nie dawać tego po sobie poznać.
- Czemu tak uważasz? - spytałem spokojnym tonem.
- Czuję to – odpowiedział tym swoim rozmażonym tonem i spojrzał w górę. Na gwiazdy – Jeśli będziesz to trzymał w sobie też zwariujesz. Ja po prostu... po prostu czuję, że ktoś bardzo Cię skrzywdził.
- Masz rację – przyznałem. Co miałem mu odrzec? Nadal miałem się trzymać tego kłamstwa? - Jedynym miejscem, gdzie mogłem w pełni odpocząć było moje mieszkanie, gdzie czekała na mnie kochająca narzeczona. Pewnego wieczoru, kiedy wróciłem do domu zastałem ją w naszym łóżku z listonoszem. Jęczała i wiła się pod nim, jak jeszcze pode mną nigdy. Mówiła, że mnie kocha najbardziej i że to ze mną jest jej najlepiej. Nie była typową cukrową mademoiselle. Wypudrowaną, z peruką i pustym wnętrzem. Kochała książki, jazdę konną i gotowanie. Była dobrą córką, dokładną panią domu i kochającą narzeczoną... i nagle puff... puściła się z listonoszem – zadarłem szyję w górę, by zobaczyć czarny jedwab wyszyty w srebrne i złote punkty. Wspomnienia w jednej chwili odżyły, a myśli w głowie zaczęły dudnić. Wcale nie poczułem się o wiele lepiej, ale cóż... takie wyznania nigdy nie są łatwe.
< Volante? Przepraszam, że tak długo ;-; Starałam się bardzo napisać coś fajniutkiego :* >