Mężczyzna spojrzał w lusterko, jego wzrok zetknął się z moim.
- To pan – powiedział nad wyraz spokojnie, nie poruszył się gwałtownie. - Czyli pana też wyrolowali? - zapytał, a ja uniosłem do góry jedną powiekę i mocniej przycisnąłem spluwę do jego głowy.
- Co masz na myśli? - chłopak ponownie odpalił samochód i wyjechał na ulicę. Zniżyłem broń i trzymałem ją blisko jego boku, aby nikt z zewnątrz nie zobaczył, iż grożę kierowcy.
- Wie pan, ja jestem dość nowy i nie obchodzi mnie, co oni tam robią w tym swoim pseudoszpitalu, ale już kilka osób tam zabrali – skręcił w lewo, jechał normalnie, nie spiesząc się. - Między innymi właśnie takich, co potrafią wyciągać tajemnicze rzeczy z kapelusza, albo takich – po tych słowach chwycił mnie nagle okropny skurcz w dłoni, od którego puściłem broń na ziemię. Złapałem się za rękę, która przez chwilę pulsowała bólem. Gdy spojrzałem w jego oczy, które na chwile zmieniły tęczówki na fioletowy, ból zniknął.
- Kim jesteś? - zapytałem, a on tylko wzruszył ramionami.
- Człowiekiem z dziwnymi zdolnościami. Takich tam zabierają i badają. Pana facet jest wyjątkiem, więc mogę stwierdzić, że zabierają tam wszystkich, którzy odstają od normy – wyjaśnił. Przez chwilę milczałem.
- Więc czemu dla nich pracujesz?
- Pracowałem – poprawił mnie w dalszym ciągu tym samym, spokojnym tonem. - Ten mężczyzna, z którym przyszedłem, był przyjacielem mojego ojca. Zaoferował mi pracę, zgodziłem się, bo potrzebowałem pieniędzy. Dopiero po jakichś dwóch tygodniach zrozumiałem, co oni robią. Wy byliście moją ostatnią ofiarą, bo inaczej bym nie dostał wypłaty – nieco się rozluźniłem.
- Czyli mnie nie zabijesz, czy coś podobnego? - chciałem się upewnić. Chłopak delikatnie się uśmiechnął.
- Za mało mi płacą – przełknąłem gulę w gardle. - Pokażę ci to miejsce, ale radź sobie sam – skinąłem głową i dalsza część podróży przebiegła w milczeniu.
Zaparkowaliśmy na parkingu. Chłopak wskazał palcem na duży, biały budynek, który niczym się nie wyróżniał. Wyglądał na zwykłe biuro rachunkowe albo jakieś nieduże przedsiębiorstwo. Kierowca zgasił auto i otworzył schowek. Zaczął w nim grzebać, a potem wyciągnął z niego kawałek plastiku i jakiś worek.
- Z tyłu budynku jest wejście dla personelu. Użyj tej karty, a wejdziesz – spojrzałem na przedmiot. Było na nim zdjęcie chłopaka oraz jego fałszywe dane, jakimi się wtedy posłużył. - Jak chcesz, możesz się przebrać w roboczy strój, to może nikt cię nie zauważy – podał mi worek. Zajrzałem do środka i zobaczyłem biały kitel.
- Tak właściwie, to czemu mi pomagasz? - zapytałem z czystej ciekawości.
- Bo wiem, że jesteś taki jak ja. I wiem, że ten pistolet nie miał kul – wzdrygnąłem się i złapałem z nim kontakt wzrokowy w lusterku. Uśmiechnął się szeroko.
- Jasne, dzięki – otworzyłem drzwi. - Jeszcze mam jedno pytanie. Czy ci ludzie, są niebezpieczni? Ci „nienormalni”?
- Tak samo, jak my - wysiadłem z auta.
Przebrałem się w biały strój za jakimś blokiem mieszkalnym, a swoje prawdziwe ubrania wsadziłem do torby. Ruszyłem do tego pseudoszpitala, do mojego narzeczonego.
Tak jak mówił chłopak, wszedłem tylnymi drzwiami, kiedy przyłożyłem kartę do czujnika. Wnętrze śmierdziało jak każdy szpital, może nawet gorzej, o wiele bardziej wyczuwalne były chemikalia, a nawet krew. Ruszyłem przed siebie, zaglądając do niektórych pokoi. W każdym ktoś leżał, przypominali zwyczajnych ludzi. Ich wzrok był otępiały, leżeli w pół nieprzytomni. Najwidoczniej musieli im coś podać. Kiedy zobaczyłem, że niektórzy byli przypięci do łóżka, w oknach były kraty, albo mieli maseczki przywiązane do głowy, serce mnie zabolało. Gdyby ich także można było uratować…
- Co pan tu robi? - usłyszałem za plecami głos. Odwróciłem się i zobaczyłem starszą kobietę, blondynkę z upiętymi włosami w kok, w białym kitlu.
- Przyszedłem sprawdzić, czy się nic nie dzieje. Słyszałem jakieś hałasy – skłamałem. Kobieta pokiwała głową i weszła do środka. Na łóżku leżał ogromny mężczyzna. Był przypięty do łóżka kilkoma pasami, miał gdzieniegdzie rozciętą skórę, a w przedramię miał wbitą igłę, która odprowadzała mu do krwi jakiś płyn. Ruszyłem za kobietą.
- Niektórzy są naprawdę uparci. Nie ważne ile dasz im morfiny, oni i tak się wyrywają – zaczęła sprawdzać kroplówkę.
- Są aż tak niebezpieczni? - zapytałem. Zerknęła na mnie.
- Jesteś nowy? - pokiwałem głową, na co ona westchnęła.
- Nic tych nowych nie uczą, no nic – to brzmiało jak oskarżenie. - Jak są pod morfiną, nie mogą używać mocy, są otępiali.
- A po co wam oni? - być może to było pytanie za dużo, bo spojrzała na mnie podejrzliwie.
- Do badań, by sprawdzić, jak ich organizmy działają – powoli wróciła do mężczyzny, który otworzył oczy. Były normalne, jak zwykłego człowieka, a mimo wszystko był traktowany jak zwierzę. Przygryzłem wargę. Nie mogę ich tu tak zostawić.
Wziąłem w dłoń małą strzykawkę, która leżała na tacy i wbiłem ją w ramię kobiety. Ta spojrzała na mnie wystraszona, ale nim zareagowała, zaczęła słabnąć. Przeprosiłem ją i pomału położyłem na ziemi. Potem wyciągnąłem igłę z ramienia pacjenta, który spojrzał na mnie. Był otępiały, ale kontaktował.
- Słyszysz mnie? - zapytałem szeptem, a on pokiwał głową. Potem wyciągnąłem nóż z kapelusza, który ciągle trzymałem w torbie. Rozciąłem pasy, które trzymały tego gościa. Kiedy był już wolny, nagle się podniósł i złapał mnie za szyję. Nie zaciskał mocno dłoni, trzymał mnie w pionie i uważnie mi się przyglądał. Lekko się uśmiechnąłem i odłożyłem nóż na łóżko, aby mu pokazać, że nie jestem przeciwko niemu. W końcu mnie puścił i rozmasował niektóre części ciała, jakie były związane. Nagle ruszył w stronę drzwi, ale go zatrzymałem.
- Gdzie ty idziesz?
- Wracam do domu – oznajmił bardzo niskim głosem. W tym czasie podniosłem kobietę z ziemi i posadziłem ją na łóżko, zakrywając ją aż po twarz, aby ktoś myślał, że leży tu pacjent.
- Musisz mi pomóc – odwróciłem się do niego. - Możesz używać mocy?
- Po pierwsze, nie muszę. Po drugie, nie.
- Musisz, bo cię odpiąłem. Jesteś mi winny przysługę.
- Co ty tu tak właściwie robisz? - zapytał niemal od razu.
- Przyszedłem tu po kogoś.
- Więc czemu mnie uratowałeś? - na chwilę zamilkłem. - Tylko po to, bym ci pomógł? - zmarszczył brwi.
- O tym nie pomyślałem, ale to też dobry powód – podszedłem do niego. - Zabrali mojego narzeczonego, muszę go stąd wydostać. Przy okazji reszta też może to zrobić.
Mężczyzna długo nie dał się przekonywać. Musieliśmy jednak wymyślić jakiś plan, aby nie wzbudzać podejrzeń. Chcieliśmy, a raczej ja chciałem, zrobić to po cichu. Niestety on nie mógł używać mocy, dlatego wyciągnąłem z kapelusza białe ubrania, podobne do moich. Gdy je ubrał, przypominał lekarza (ogromnego lekarza).
- Pamiętaj, że jutro one znikną.
- Czemu?
- Nie są prawdziwe, to tylko magia – wyjaśniłem. Tak działał mój kapelusz, nic nie mogło trwać wiecznie, to by było za proste. Wyszliśmy z pokoju i rozpoczęliśmy nasz plan.
Oboje się rozdzieliśmy i wchodziliśmy do każdego pokoju, odpinając samotnych pacjentów od łóżka i wyciągając im igły z morfiną. Olbrzym zostawiał swoich uratowanych w pokojach, aby ci mogli dojść do siebie i zacząć używać mocy. Ja za to swoim dawałem ubrania i kazałem iść odpinać kolejnych, którzy także mieli czekać. Niestety z czasem ktoś się połapał, że ludzi w tym szpitalu zaczyna być za dużo, dlatego w pewnym momencie poprosił kogoś o dowód. Został ogłuszony, ale nie po kryjomu. Wszczęto alarm.
Nie miałem pojęcia, jak idzie "pacjentom", słyszałem tylko krzyki i odgłosy walki, meble lądowały na ziemi, szkło było rozbijane, a ludzie nawzajem się ogłuszali, bądź zabijali. Ja pozostawiłem mój plan i zacząłem szukać Shuzo. Na moje nieszczęście, musiał znajdować się w ostatniej sali, co gorsze, operacyjnej. Kiedy więc wpadłem do środka i zobaczyłem ludzi, pochylonych na nim, gotowych go pokroić, uniosłem dłonie w górę i telekinezą przesunąłem jakieś wózki i mniejsze szafeczki na nich. Niektórzy uderzyli w ścianę, a inni upadli na ziemię. Spojrzałem na ukochanego.
- I jesteś – usłyszałem jego słaby głos, oczy miał mętne, ale się uśmiechał. Na chwilę się uspokoiłem, a świat się zatrzymał. Znowu byłem spokojny, chociaż to było jedno z najgorszych miejsc, aby się takim czuć. A mimo wszystko wystarczyło to, że go znowu widziałem. Świadomość, że żył.
Usłyszałem strzał i coś mocno ukuło mnie w ramieniu. Wskoczyłem do pokoju i złapałem się za ramię, które zaczęła pulsować bólem i krwawić. Zostałem postrzelony. Zacisnąłem zęby i się podniosłem. Niektórzy ludzie podnieśli się z ziemi i zaczęli biec w moim kierunku. W górę, zabić. Ostre narzędzia, jakimi chcieli przeprowadzić operację, poleciały w ich stronę. Wszystkie wbiły się pojedynczo w ich szyje, a krew trysnęła na moje ubranie. Szybko doskoczyłem do Shuzo i dotknąłem jego twarzy. Dalej się uśmiechał, chociaż powoli zamykał oczy. Odpiąłem go od stołu i podniosłem. W tym samym momencie usłyszałem potężny huk, a ziemia się zatrzęsła. Powoli wyjrzałem na korytarz. Ludzi było coraz więcej, wszyscy uzbrojeni i z broniami, nie mieli jednak szans z mocami, jakie posiadali ich ofiary. Tym bardziej, jeśli musieli walczyć z kilkoma naraz. Poradzą sobie, na pewno. Trzymając ukochanego na rękach i tuląc do siebie jego głowę, zacząłem biec korytarzem, chcąc znaleźć wyjście. Co jakiś czas musiałem omijać latające przedmioty, a nawet ludzi, przeskakiwać dziury w ziemi czy się zatrzymywać. W pewnym momencie coś uderzyło mnie w plecy. Upadłem na ziemię, dalej trzymając chłopaka w swoich objęciach. Z trudem się odwróciłem i zobaczyłem nad sobą uzbrojonego żołnierza, celującego we mnie bronią. Instynktownie się położyłem na Shuzo, aby nic mu się nie stało, a mężczyzna nacisnął spust. Nie była to śmiercionośna kula, bo poczułem lekkie ukłucie pod łopatką. W tym samym momencie ktoś ogłuszył tego mężczyznę. Odwróciłem głowę i zobaczyłem olbrzyma, trzymającego kawałek gruzu w dłoniach. Puścił go i pomógł mi wstać.
- Co mi wstrzyknął – zapytałem szybko, poprawiając w ramionach nieprzytomnego już czarnowłosego. Ramię zaczęło puchnąć, nie miałem jednak zamiaru go puścić. Już nigdy. Z tyłu w dalszym ciągu rozlegał się okropny huk walki, ludzie przestali już nawet krzyczeć, albo uciekali, albo walczyli na śmierć. Jakim cudem doprowadziłem do rebelii?, zaśmiałem się w duszy.
- Morfinę. Szybko, musisz stąd iść, bo stracisz przytomność – popchnął mnie, a potem rzucił jakimś przedmiotem na mężczyznę, który chciał zagrodzić nam drogę. Zacząłem biec przed siebie, nakładając na głowę kapelusz i puszczając torbę z ubraniami na ziemię. Nie były mi potrzebne.
Ostatni raz widziałem tego olbrzyma. Przede mną pojawiły się drzwi, przez które wybiegali ludzie. Czułem się, jakby to były wrota do niebios. Na chwilę się zatrzymałem i rozejrzałem wokół. Chaos. To jedyne słowo, jakiego teraz mogłem użyć. Spojrzałem na twarz śpiącego Shu, wyglądał na takiego spokojnego, jakby nic się nie stało. Jakby to wszystko było złym snem, który w jego głowie właśnie zamienił się w coś pięknego, lekko się uśmiechał. Znowu zacząłem biec w stronę wyjścia, kiedy przede mną pojawiła się kobieta. Trzymała broń.
- Stój! - nacisnęła spust. Przycisnąłem do siebie ciało chłopaka, a pocisk trafił mnie w pierś. Uklęknąłem, czując rozrywający mnie ból.
- Len...nie – usłyszałem cichy szept, z jego słodkich ust. Otworzyłem oczy, z których zaczynały płynąć łzy.
- Śpij – trzęsąc się, złożyłem na jego ustach pocałunek. A wszyscy niech zginą.
Podniosłem głowę i zobaczyłem, jak ludzie lewitują. Znajdowali się w powietrzu, a ich strzelby leżały na ziemi. Zaczynali się dusić… położyłem po chwili głowę na ziemi. Byłem taki zmęczony… Nie puszczałem go ze swych objęć. Czułem, jak ktoś mnie podnosi, a wiatr po chwili musnął mi twarz. Promień słońca odbił się od pierścionka.
Twój ukochany rebelię wzniecił!