23 kwi 2022

Arche CD Ozyrys

 - Podpaliłeś mu ogon! - powtórzyłem podniesionym głosem. Odetchnąłem i spojrzałem na ogon swojego tygrysa. Jego futerko było chropowate oraz sprawiło, że wezbrały mi się łzy w oczach. Przyciągnąłem do siebie swojego tygrysa i go przytuliłem, zrobiłem opatrunek na jego ogonie, po czym spojrzałem na zgromadzonych.- Sam wyszedł. Zatrzymam go następnym razem. Ozyrys mógł być uważniejszy. Ayo też ucierpiał. - rzekłem spokojniejszym tonem.
 - Nie ma następnego razu. Masz go pilnować albo zajmie się nim Gatta i będzie trzymany w klatce. - rzekł ostro Pik. Przeszły mnie dreszcze po karku, po czym głaskałem swojego pupila po grzbiecie. Chciałem go nieco uspokoić. Wiedziałem, że źle zrobiłem, ale nie mogę pozwolić, by mi go odebrano.
 - Będę go pilnować. Przepraszam. - puściłem pupila i opuściłem głowę, po czym wskazałem palcem na chłopaka.
 - Niech on też przeprosi, za to, co zrobił. - rzekłem, jak małe dziecko. To nie była jedynie moja wina.
 - Ozyrys przeproś. - odezwała się Gatta. Choć jedna stanęła po mojej stronie. Do tego piorunowała mnie spojrzeniem. Jakbym kogoś jej zabił. Pik wywiercał we mnie spojrzenie. Po czym spojrzał się na chłopaka za nim.
Chłopak najwyraźniej opuścił głowę, unikał mojego spojrzenia oraz innych. Tak jakby ta cała sytuacja, sprawiała, że jego dzień stał się jeszcze gorszy.
Najpewniej nie przekona się, że Ayo jest niegroźny, jedynie, jeśli zagraża jakiejś niebezpieczeństwo, wówczas pokazuje się ta groźniejsza strona.
Niemalże zachowywał się, jakby miał na kolanach się płaszczyć i błagać o wybaczenie.
Pik westchnął i złapał Ozyrysa za ramię, po czym przysunął go bliżej mnie.
 - Przez najbliższy tydzień, będziecie pomagać zarówno Gattcie, jak i Layli. Arche to twoje ostatnie ostrzeżenie. - powiedział Pik, po czym wyszedł. Gatta została, by zrobić mnie i Ozyrysowi kazanie, w tym Layla jej pomogła.
Długie kazanie, aż w końcu musiały wyjść. Ktoś je zawołał. Dlatego też, gdy zostaliśmy sami, Ayo spoglądał na niego złowrogo, zeskoczył z łóżka i powędrował na swoje posłanie. Clam także spała, ale tuż na mojej poduszce. Chwilę temu była jeszcze ciepła, więc sobie skorzystała.
 - Skoro podpaliłeś mu ogon, to musiał zmienić barwę, że go nie zauważyłeś. Pewnie też zbyt skupiłeś się na sobie, by zauważyć kogokolwiek wokół siebie. - powiedziałem i powoli przesuwałem wzrokiem po nim. Utkwiłem swój wzrok na jego ranie, która już została zakryta.
 - Ayo nie chciał, wystraszył się i poczuł ból, taki jaki ty czułeś. Oparzenia nie są takie miłe i bez bólu. - ponownie się odezwałem.
Podałem chłopakowi napój w zakręconej butelce. Ja musiałem popić swoje tabletki, gdyż było za dużo zamieszania, by móc je wziąć wcześniej.
Poczułem na sobie wzrok, nie wiedziałem czemu, ale musiałem najpierw je dokładniej popić, by móc się następnie spytać, co chodzi chłopakowi po głowie.
 - Co ci chodzi po głowie? Co było w szkatułce? Nie panujesz nad swoimi płomieniami? Musisz pamiętać, by uważnie obejrzeć otoczenie, by nikogo nie podpalić ponownie. - zadawałem mu pytania, po krótkich przerwał i dałem delikatne ostrzeżenie, a może zwyczajnie powiadomiłem go, by uważał.
Naprawdę jest mi źle, że Ayo go zranił. Sam też miałem podobne ugryzienie, ale to nic w stosunku do blizn, jakie mam na całym ciele.

<Ozyrys?>

Oryzys CD Arche

W bufecie dzisiaj podawali wegetariańskie danie, czyli pieczone ziemniaki z marchewką. Mimo, iż nie byłem fanem warzyw, ten obiad bardzo mi posmakował, nawet na tyle, że przestałem się martwić wydarzeń sprzed kilkudziesięciu minut. Te zwierzęta... chociaż chłopak zapewniał, że są spokojne, jedno z nich było zainteresowane swoim panem, a drugie chyba kwiatkiem, wyrastającycm z ziemi, nie wierzyłem mu. Każdy tak mówi o swoim pupilku. Ile razy spotkałem się z sytuacją, jak właściciel zapewniał, że jego słodka, futrzana kuleczka miłości nie jest w stanie nikogo ugryźć, a potem ktoś, najczęściej ja, padałem ofiarą tego ugryzienia? Będzie chyba z pięć razy. I żeby nie było, niczego im nie zrobiłem. Dwa na prawdę były agresywne, pozostałe trzy były przypadkami. Jeden gryzł się z innym psem i kiedy słabszy zaczął uciekać, wpadł na mnie i ze strachu udziabał mnie w rękę. Drugi własnie wychodził od weterynarza po kastracji i chyba był świadomy, co mu zrobili i chcąc wyładował na kimś swoją złość, ugryzł mnie w kostkę (chociaż tak na prawdę jakaś kobieta popchnęła mnie na niego). Trzeciego psa już nie pamiętałem, bo byłem mały, ale do dziś mam ślad zębów na udzie. A tygrysy są gorsze od psów...
Po obiedzie postanowiłem poćwiczyć. Jak zawsze poszedłem w swoje ulubionego miejsce, czyli nad jezioro, gdzie był stały dostęp do wody, która ugasi pożar, jaki wywołam. Znalazłem się tak po jakichś dwudziestu minutach. Cisza i spokój - idealne warunki dla kogoś tak płochliwego, jak ja. Wyciągnąłem ręcę i zacząłem ćwiczyć.
Musiałęm to sobie przyznać, każdego dnia szło mi coraz lepiej. Jednak to nie oznaczało, że chociaż raz w tygodniu nie traciłem kontroli. Akurat dzisiejszy dzień był tym, w którym straciłem. Często nie potrafiłem wyjaśnić, co powodowało nagłe trzęsienie się rąk, które były pierwszym objawem utraty kontroli. Nie chcąc niczego podpalić, szybko odrzuciłem latające płomienie na ziemię, w kierunku wody, jednak los znowu zrobił ze mnie osła.
Niech ktoś mi powie, jakim cudem można nie zauważyć wielkiego tygrysa, pijącego wodę z jeziora? Niech ktoś mi powie, jakim trzeba być półmózgiem, aby takiemu zwierzęciu przypadkowo podpalić ogon?
Nigdy tak szybko nie uciekałem przed niczym, jak dzisiaj. Rozzłoszczony tygrys, zaraz po ugaszeniu ogona w wodzie, zaczął mnie gonić. Chociaż uciekałem ile sił miałem w nogach, zwierzę szybko mnie dopadło, a ja zacząłem krzyczeć. Tygrys wbił zeby w moją łydkę, a ja mimowolnie rozsiałem wokół siebie ogień, który ufmorował sie w ścianę. Zwierzę było ode mnie odcięte, ale nie wiedziałem, na jak długo. Stworzyłem ogniste ściany wokół siebie, znajdujać się wtedy w czyms, na wzór zamkniętej bariery. Zwierzę krążyło wokół ognia i czekało, aż jakiś płomieć go przepuści.
- Pomocy!
Na ratunek przyszła mi Layla. Potem się okazało, że miejsce, w jakim się zanjdowałem, miała przeznaczyć na nowe zabawy dla najmłodszych, a widząc ogień, szybko pognała w jego stronę. Uspokoiła zwierzę i zapewniła mnie, że nic mi już nie grozi. Nie wierzyłem jej, ale nie byłem już w stanie kontrolować ognia. Zabrałem płomienne ściany, a tygrys posłał mi mordercze spojrzenie.
- Jak to się stało?
- Przypadkowo podpaliłem mu ogon. Ale to był stuprocentowy przypadek! Nie widziałem go jak stał przy brzegu, jego jasne futro jakoś się zlało z wodą i... - zabrakło mi tchu. Dziewczyna kucnęła obok mnie i kazała głęboko oddychać. Potem spojrzała na ranę i skrzywiła się.
- Chodźmy stąd - pomogła mi wstać. Trzymając mnie pod pachą, ruszyliśmy w kierunku cyrku. Zwierzę szło po jej stronie, nadal bacznie mnie obserwując. 
- Layla, Ozyrys, co się stało? - pierwszą osoba, jaką spotkaliśmy po drodze, była Gatta. Popatrzyła na nas, potem na moją nogę we krwi, a na koniec na zwierze. - Zabije Arche... jak do tego doszło? - dziewczyna stanęła po mojej drugiej stronie i również wzięła mnie pod pachę. Wyjaśniłem jej, co się stało.
Poszliśmy do lekarza. Vivi mnie wyśmiał, że nie zauważyłem ogromnego kota przy brzegu, a Layla poszła po Pika. 
Pielęgniarz opatrzył moja ranę i twierdząc, że jeśli nie zrobię niczego podobnego, nie będzie potrzeby mi niczego amputować, owinął ranę w bandaż i dał leki przecibólowe. Od razu je wziąłem. Gdy zjawił się Pik, ruszyliśmy do namiotu właściciela tego tygrysa.

 - Czemu tutaj jesteście? Szukacie czegoś? - zapytał zaspany chłopak. Pik podszedł do niego, potem kazał mi podciągnąć nogawkę spodni.
- Twój tygrys ugryzł go w nogę - wskazał na moje bandaże.
- Ale przypadkiem - dodałem szybko, ale Pik nie był tym zainteresowany.
- Arche, nie możesz wypuszczać swoich zwierząt samopas, nawet, jeśli są niegroźne, miłe i nam pomagają, bo może zdarzyć się wypadek - jasnowłosy spojrzał na moją nogę, a potem na mnie.
- A co się stało, że cię ugryzł? To do niego niepodobne.
- Przypadkiem podpaliłem mu ogon - wypaliłem cicho, praktycznie pod nosem. Czułem, że tabletki zaczęły działać i ból stopniowo słabł.

<Arche?>

Arche CD Ozyrys

 - Nie zrobią ci krzywdy. - rzekłem szybko, by uspokoić choć trochę chłopaka. Choć to pewnie i tak nic nie dało. Ayo trącił pyskiem moją zwisająco luźno rękę, by okazać mu trochę zainteresowania, za to Clam siadła i najwyraźniej gapiła się na jakiś wystający z ziemi kwiat. Ją łatwo rozproszyć, a potem gapi się, bawi i zaczepia. Spojrzałem na chwilę na tygrysa, by go pogłaskać po pysku, ten w odpowiedzi zamruczał.- Wybierasz się gdzieś? - spytałem, gdyż takie stanie było niezręczne.
 - Bufet. - jego drżący głos był jedynie oznaką tego, że się obawia moich pupili. To najwyraźniej jasne. Podszedłem do chłopaka i wręczyłem mu szkatułkę, gdyż on najwyraźniej się bał, że odgryzą mu głowę. Trochę to zabawne. Nie chcąc go dłużej straszyć, zdecydowałem się odejść.
 - Przesyłka dostarczona, więc najpewniej jeszcze się zobaczymy. Clam. Ayo. Idziemy. - rzekłem i z delikatnym uśmiechem się wycofałem. Gdy się oddalałem, spojrzałem za siebie, ale Ozyrysa już tam nie było.
Gdy się ponownie odwróciłem i już miałem wracać do swojego namiotu na odpoczynek, gdyż już się nałaziłem i chęć odpoczynku była w tym momencie konieczna.
Drogę zastawiła mi grupka, która najwyraźniej kogoś otoczyła. Nie chcąc się przeciskać, starałem się ich okrężną drogą przejść. Oczywiście nie kto inny jak mój brat, tkwił w samym środku. Im dłuższa droga, tym mniej siły miałem na dalszą drogę. Ayo najwyraźniej to zauważył, dzięki czemu mogłem położyć się na nim i swobodnie mógł mnie przetransportować wraz Clam u boku do naszego namiotu.
Któż, by się spodziewał takiego obrotu spraw, najpewniej nie ja, jednakże to, że Ayo pozwala mi na przejażdżki na swoim grzbiecie to żadna nowość. To, coś zwyczajnego i naturalnego. Małe zwierzęta nie są dla mnie. Mogę coś im zrobić albo się zgubią. Większe są znacznie łatwiejsze i lżejsze w porozumiewaniu się z nimi.
Dotarcie do namiotu potrwało dłuższą chwilę, ale gdy w końcu się udało. Wówczas, ciepło wnętrza mojego przytulnego mieszkanka, była na tyle dobra, że nalałem wody do misek obu pupilom. Dałem im także schowane nagrody, za dzisiejszą pomoc. Miały swoje legowiska, ale też częściej spały ze mną, niż tam na swoich. Przebrałem się i usiadłem na łóżku, założyłem maskę z tlenem, po czym patrzyłem w jakiś punkt. Po niedługiej chwili Clam wskoczyła na łóżka i położyła łepek na mojej nodze. Pogłaskałem ją i zabrałem się za rysowanie, by mieć zajęcie. Gepardzica ruszała ogonem, ale w końcu zasnęła. Za to Ayo gdzieś wybył z namiotu. Łazi on czasem do Gatty albo Pika, by dostarczać im coś potrzebnego. By nikt ich nie pomylił ich, z dziki zwierzętami na łapach mają bransoletki, są one czymś w rodzaju obroży, z tym że mają tam swoje dane. Są agresywne, gdy trzeba, ale tak to są przyjazne. Nie są też jak inne dzikie koty.
Nie byłem pewien, dokąd poszedł Ayo, ale najpewniej wróci no, chyba że zziajana Gatta się pojawi i sprawi kazanie, bym nie wypuszczał swoich pupili, bo ktoś się ich wystraszy. Już kilka razy się to wydarzyło.
Maska z tlenem pozwala mi na normalny oddech. Może to swego rodzaju przyzwyczajenie, które stosuje, choć już nie muszę. Pozostało ono jednak. Odłożyłem szkicownik na mały stoliczek, po czym położyłem się na łóżku. Gepardzica się przysunęła, dzięki czemu mogłem przykryć nas kocem. Zamknąłem oczy, nie to, że chciałem zasnąć, ale coś mnie wzięło zmęczenie.

***

Ktoś mnie potrząsał, dlatego przetarłem oczy i je otworzyłem. Ledwo co się uniosłem, a w namiocie zrobiło się tłoczno. Ayo wskoczył na łóżku i się położył, bawił się moją dłonią, gryząc ją i liżąc. Uniosłem brew, gdyż nie wiedziałem, czemu jest tu Pik, Gatta, Ozyrys oraz Layla. Zdjąłem maskę i odłożyłem ją na swoje miejsce, by móc w razie czego odpowiedzieć.
 - Mówiłam ci, byś nie wypuszczał Ayo. - ostrzegła mnie Gatta. Kiwnąłem głową, ale wciąż nie wiedziałem, czego tutaj szukają.
 - Czemu tutaj jesteście? Szukacie czegoś? - spytałem, gdyż nikt się nie odzywał. Gatta była lekko zirytowana, ale przysiadła na moim łóżku. Pik nad czymś główkował. Layla najwyraźniej przyglądała się kwiatom, które miałem w wazonie. Za to Ozyrys najwyraźniej starał się nie pokazać po sobie, że obawia się pary dwóch dzikich zwierzaków, które pragną go pożreć. (choć mają inne preferencje żywieniowe).

<Ozyrys?>

Ozyrys CD Arche

Popatrzyłem na czerwone róże, potem na żółte tulipany, a nawet na zwykłe stokrotki. W kwiaciarni była masa kwiatów, czułem ich unoszący się w powietrzu słodki zapach oraz słyszałem pszczołę, czającą się za oknem. Miałem nadzieje, że tu nie wleci, inaczej czekałaby ją rychła zguba – chyba, że sprzedawczyni okazałaby jej łaskę.
Dostałem małe zadanie, aby kupić kwiaty dla Layli. Kobieta pracowała jako animatorka i ostatnio miała ręce pełne roboty. Aktualnie wymyśliła nową zabawę dla dzieci, ale do tego potrzebne są kwiaty. Poprosiła Dague, by je kupił, ale on przekazał to zadanie mi, ponieważ jako jedyny „nie miałem co robić”. Prawda była taka, że on ćwiczył przed występem, więc dla niego ważna była każda minuta. Ja za to, że należałem do drugiej grupy, nie musiałem się przygotowywać na występ, więc moja strata była najmniejsza.
- W czymś pomóc? – usłyszałem piskliwy głosik z boku. Spojrzałem na nieco niższą ode mnie brunetkę, ubraną w zieloną sukienkę, która pasowała do całego wystroju kwiaciarni.
- Em… - na moment mnie zatkało. Tak naprawdę potrzebowałem pomocy, ale Layli. Dague, a może nawet ona, nie przekazali żądnych informacji, jakie to mają być kwiaty. Padło hasło „kwiaty” i musiałem sobie radzić sam. 
Sprzedawczyni szybko zauważyła moje zmieszanie, więc sama zaczęła prezentować to, co mieli na stanie. Goździki, astry, żonkile, gerbery, irysy, lewkonie, piwonie, mieczyki, storczyki… po chwili przestałem zapamiętywać nazwy.
- Do wyboru, do koloru – powiedziała na koniec i spojrzała na mnie dużymi, niebieskimi oczami. Przełknąłem ślinę, będąc w tej chwili całkowicie skołowany.
W końcu poprosiłem o najtańsze. 
Brunetka związała kwiaty wstążką i owinęła je jasnym papierem. Podała mi je z szerokim uśmiechem.
- Jesteś stąd? – zapytała po chwili, przerywając ciszę. – Nigdy cię tu nie widziałam, a ja znam w tym mieście wszystkich – pochwaliła się. Uśmiechnąłem się zmieszany.
- Tak, ale mieszkam w cyrku – „więc rzadko tu się pokazuje”, dodałem w myślach i wyciągnąłem pieniądze.
- Uuuuu występujesz? – pokręciłem głową. Coraz bardziej chciałem wrócić do siebie. – Pracujesz tam?
- Chyba – stwierdziłem cicho. Moje istnienie tam polegało bardziej na pomocy innych, czyli jakby na pracy, niż na występach. 
- A co robisz? – zamilkłem, nie wiedząc co powiedzieć. Po dłuższej chwili ciszy dziewczyna nie czekała już na moją odpowiedź. – Widzę, że nie chcesz powiedzieć – westchnęła. – Więc kiedyś cię tam odwiedzę i sama sprawdzę – zaproponowała z szerokim uśmiechem.
- Czemu nie – odparłem, chwytając w ręce kwiaty. 
- Więc do zobaczenia!

Wróciłem do cyrku i szybko znalazłem Layle, przekazując jej informacje o zadaniu, jakie dostałem od Dague.
- A to leń – prychnęła i spojrzała na kwiaty, których nazwy nie pamiętałem. – Wolałabym tulipany, ale irysy też mogą być – stwierdziła. – Ile jestem ci winna? – gdy się rozliczyliśmy, Layla opowiedziała mi trochę o nowej zabawie, a następnie została zawołana przez Pika. Pożegnawszy się z animatorką, ruszyłem w kierunku bufetu, aby wypełnić czymś pusty żołądek.
Zauważyłem nagle, że w moim kierunku zmierzał jakiś wielki kot, prawdopodobnie tygrys. Pierwsze co pomyślałem, to to, że znowu jakiś zwierzak wydostał się z klatki. Zacząłem się jednak tym poważniej martwić, kiedy zwierzak stanął przede mną i wbijał we mnie swój wzrok. Mimowolnie zacząłem się trząść, a mój mózg kreował wizje, jak zwierzę mnie rozszarpuje. Po chwili obok niego pojawił się kolejny kot. 
Tak, to chyba był mój kres.
- Ayo! Clam! – usłyszałem głos, a zwierzaki odwróciły głowy w jego kierunku. Za nimi pojawił się jasnowłosy chłopak o delikatnym rysach twarzy. – Ty jesteś Ozyrys? – zapytał, a ja tylko skinąłem głową. Wyciągnął w moim kierunku szkatułkę. – Mam przesyłkę od Gatty – spojrzałem na pudełko, ale nie podszedłem. Za bardzo bałem się dzikich zwierząt. Mimo tego wiedziałem, co to było. 
- Dzięki, zapomniałem już o niej – przyznałem z lekkim uśmiechem, nie spuszczając wzroku z tygrysa.

<Arche? Wybacz, że tyle czekałeś>

8 kwi 2022

Lacie CD The Beast

Nie spodziewałam się, że to akurat on stanie w moich drzwiach, przynajmniej, jeszcze nie teraz. Krążące plotki nie wróżyły mu szybkiego wejścia na estradę, nie było więc powodu, dla którego miałby chcieć ode mnie cokolwiek związanego z występem. A skoro nie to było jego celem, musiało chodzić o całkiem coś innego. Spokojnie zlustrowałam go wzrokiem, zastanawiając się jaką taktykę powinnam obrać wobec niego. To nie był już  Chevalier Irenejus von Urach, Bestia Północy, która zostawiała za sobą krwawy ślad, gdziekolwiek by poszła, a którą zmuszona byłam omijać szerokim łukiem, za co aktualnie jestem wdzięczna bratu. Tak samo ja tutaj też nie byłam dłużej arystokratką, dzieckiem rodziny szlacheckiej, nie byłam Leonide Carabia Foix więc żadne dobre wychowanie ani maniery nie były ode mnie wymagane. Nie było mowy o jakiejkolwiek dworskiej etykiecie, zwłaszcza że  to ona mogła nakierować mężczyznę  na moje pochodzenie, najzwyczajniej w świecie mnie wydać, a ja nie zamierzałam do tego dopuścić. Wręcz przeciwnie, w jego obecności powinnam doskonale hamować wszelkie przejawy ogłady szlacheckiej, której z pewnością nie będzie się dało, ot tak z łatwością wykorzenić po tylu latach nauki.
Gdy nużąca cisza przeciągała się jak dla mnie zbyt długo, chrząknęłam, dając mu do zrozumienia, że nie mam dla niego całego dnia
—  Witaj, nazywa... —  szybko weszłam mu w słowo, jeśli brak taktu przekreśliłby jakiekolwiek podejrzenia skierowane w moją stronę, byłam gotowa, co mogło nie być takie proste jak mi się wydawało, udawać ostatniego prostaka, byleby nie rozpoznał mojej tożsamości. Plotki rozchodzą się dużo szybciej, niż ktokolwiek by sobie tego życzył, a te dotyczące mojej rodziny ciągnące się za mną jak cień negatywnie wpływały na opinię dotyczącą mojej osoby, a mnie odpowiada aktualne miejsce pobytu,  właściwie miejsce  nieograniczonego ludzkiego zasobu. 
- Nie interesuje mnie to, kim jesteś, tylko to, czego ode mnie oczekujesz. I jak dużo  swojego czasu będę musiała ci poświęcić, zanim uwolnisz mnie od uciążliwego obowiązku bycia gospodarzem — Zamiast odpowiedzieć, od razu wyciągnął w moją stronę małe zawiniątko, które sprawnie, ale ostrożnie rozpakowałam. Widząc, co zawiera, bez zwłoki z powrotem je zawinęłam, jeśli moje domysły są prawdziwe, w moje ręce wpadł najprawdziwszy biały kruk.  Wszelkie opory i moja niechęć nie miały najmniejszego znaczenia w obliczu tego co trzymałam w dłoni, bez słowa zrobiłam przejście, zapraszając do środka mężczyznę, domyślałam się, co go do mnie sprowadziło. Wskazałam mu fotel, na którym mógł usiąść na tyle daleko, żebym mnie nie rozpraszać w czasie pracy, jednak wystarczająco blisko by widział, co robię.
—  Potrzebuję upewnić się, ile topaz jest wart — na pierwszy rzut oka faktycznie można było stwierdzić, że to żółty topaz. Intensywna barwa, idealny szlif, osadzone w bogato zdobionej broszce. Zapaliłam lampkę przy stole, na którym stała solidnie powiększająca lupa i inne przedmioty potrzebne w sztuce jubilerskiej. Stolik szkła powiększającego zajmował akurat jeden z agatowych kolczyków, pasujący do  kamei,  odziedziczonej po babce dumnie przypiętej tuż pod moją szyją. Na jego miejscu szybko położyłam zawiniętą błyskotkę, wcześniej odkładając go w bezpieczne miejsce.
Pierwsze co sprawdziłam to połysk i przejrzystość, metal, w którym był umiejscowiony, utrudniał osąd, jednak wprawne oko nie powinno mieć najmniejszego problemu. Kamień był czysty, nawet w znacznym powiększeniu praktycznie nie było widać skaz, a te ledwie widoczne tylko potwierdzały jego naturalne pochodzenie. Kształt łzy  wydobywał wybitny  blask, biorąc pod uwagę wielkość, jeśli tylko oczywiście okaże się  prawdziwy, będzie miał koło 15 karatów. Iglicą pewnie przerysowałam po powierzchni kamienia. Topaz jest na tyle twardy, że po tym nie miało prawa być  nawet najdrobniejszej rysy, niewiele jest materiałów, które są w stanie uszkodzić minerał, który ma ósmy stopień w skali Mohsa. Mimo tych cech ten kamień to z pewnością nie był topazem, czego chwilowo nie zamierzałam zdradzać. Regularna budowa, gdzie wszystkie osie są sobie równe, nijak nie pasowała do tej miodowej kosztowności. Tak samo kąt między fasetkami nie był tym charakterystycznym dla tego kamienia, a spory rozmiar dyspersji był wręcz żartem. To wszystko, razem ze znacznie wyższym współczynnikiem załamania światła wyraźnie wskazywało, że nie może to być  topaz.
—  Topaz ma charakterystyczny, rombowy układ krystalograficzny, gdzie wszystkie jednostki osiowe są różnej długości, jednak kąty między osiami dają 90 stopni. Jest to, zaraz po jednoskośnym, jeden z najbardziej popularnych układów.  Zazwyczaj ma szlif fasetkowy, dobrany kąt między fasetkami jednoznacznie mówi o rodzaju kryształu, z jakim mamy do czynienia. Jeśli będzie on nieodpowiedni, kamień straci swój pożądany blask. Dodatkowo odpowiednio wykonany szlif potrafi   sprawić, że kamień wydaje się większy niż inne kamienie o tej samej masie — Wzięłam jedną z książek stojącą na wiszącej półce nad stołem i właściwie z pamięci kartując ją, otworzyłam na odpowiedniej stronie, by mógł zobaczyć, o czym mówię. Kątem oka zarejestrowałam ruch, mężczyzna wziął ostrożnie  wolumin i z powrotem zajął swoje miejsce.
—  Jest to stosunkowo nowa biżuteria, przynajmniej sam łabędź, czasu szlifowania kamienia choćby przybliżonego, nie jestem w stanie podać. Wykonany z białego złota, które jest dość nowym wynalazkiem, jest twardszy, wymaga większego wysiłku przy tworzeniu, co podnosi jego wartość. To pallad zwiększa jego wytrzymałość, za czym idzie zwiększenie ceny, chociaż bywają też tańsze zamienniki — przez szkło powiększające dokładnie obejrzałam metal, z którego była wykonana broszka — Widać jednak, że ktoś nie wykonał projektu drobiazgowo, jakby pospiesznie, niestarannie i wręcz niechlujnie. Białe złoto, dużo cenniejsze niż srebro już gołym okiem powinno dać się rozróżnić nawet przez zwykłego laika, a w tym przypadku nie ma o tym mowy. I nie dbano o niego w należyty sposób, zmatowienie, rysy, zabrudzenia to ewidentne zaniedbania. Podejrzewam także fatalne przechowywanie. Jest to aż dziwne, zważywszy na kamień, który go zdobi. Poprzedni właściciel musiał nie znać jego nawet przybliżonej wartości — ponownie pochyliłam się niżej nad lupą, manewrując broszką w dłoni. Nie dbałam o to, czy interesował go mój wywód. O kamieniach mogę mówić godzinami, tylko mało kto chce słuchać, a każdy inny temat nie był dla mnie na tyle pasjonujący, by zajmować sobie czas rozmową z drugą osobą. Wszyscy, a właściwie znakomita większość jest beznadziejnie nudna i przewidywalna, interesuje ich tylko efekt końcowy czy wartość, by można się było szczycić kolorową i cenną błyskotką. Tak długo jak mi nie przerywał, ani nie poganiał, tak jak robili ci, którzy mieli za nic jubilerski kunszt, nie widziałam powodu, dla którego miałabym przestać opowiadać.
—  Ciężko mi w tym momencie stwierdzić, jaka dokładnie tu jest domieszka. W przypadku białego złota jego najwyższa  próba nie oznacza najwyższej wartości. Potrzebuję więcej czasu, żeby ustalić dokładną szacowaną cenę broszki. I przede wszystkim wyciągnąć kamień z tej mizernej twórczości jubilerskiej, która mimo materiału, z którego została wykonana, tylko obniża wartość klejnotu, zdecydowanie polecam sprzedanie złota osobno — gładko mijając  się z prawdą o rodzaju zdobnego minerału, praktycznie cały czas byłam pochylona nad lupą, żeby nie mógł nic wyczytać z mojej twarzy. Kamień był warty dużo, zdecydowanie więcej niż zapewne podejrzewał, a żeby potwierdzić swoje przypuszczenia, wystarczyło, że spojrzę na numer na rondyście, pod warunkiem, że nie będzie on spiłowany i który aktualnie skryty jest pod złotem. The Orange, tak najprawdopodobniej się nazywał ten pomarańczowy diament, zwykła prosta nazwa miała podkreślić niezwykłość brylantu, był on największym z tych pomarańczowych, jaki do tej pory udało się wydobyć. Miałam już wcześniej okazję oglądać go z bliska, na aukcji, gdzie został zakupiony przez jednego z kolekcjonerów, dlatego jeden rzut okien pozwolił mi przypuszczać, co trzymam w dłoni. Tego klejnotu nie powinno tu być, swojego czasu krążyły pogłoski, że został skradziony, mimo to właściciel stanowczo temu zaprzeczył, ucinając wszelkie spekulacje. A jednak właśnie ten brylant leżał teraz na moim stole, błyszcząc i kusząc z każdą chwilą coraz bardziej. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam to zgłosić. Mimo że nie było oficjalnego śledztwa, bo nikt nigdy nie zgłosił kradzieży, a ja nie miałam pewności, że to właśnie on,  taka błyskotka nie była czymś powszechnym, więc szansa, żebym się myliła co do niej, była niezwykle mała. Zakupiony przed kilkoma laty przez kolekcjonera, znawcę, osobę, która nie dopuściłaby do doprowadzenia biżuterii do takiego stanu. Co prawda litewski książę lub ktoś z jego rodziny mogli odkupić  go i uciekając z pałacu, spadkobierca wziął ze sobą, co także mogło tłumaczyć jego stan,  jednak nie szukałby wtedy informacji o nim, wiedziałby, czego jest posiadaczem. To, co powinnam, a to, co robię to często znacznie odbiegające od siebie rzeczy. Dużo bardziej opłacalne było, przynajmniej tymczasowo, zatrzymać tę informację dla siebie i nie dzielić się nią z mundurowymi. A nuż, książę litewski okaże się wyjątkowo skłonny do pertraktacji i choć być może nie do końca z własnej woli szczodrze się zrewanżuje za mój przejaw dobrej woli i wstrzemięźliwości w głoszeniu plotek.
—  Ile dni będzie potrzebne do wyceny? —  z jego jednakowo mroźnego głosu nie mogłam zbyt wiele wywnioskować, cały czas fasada chłodu była utrzymywana, która dokładnie ukrywała wszystko to, co się za nią kryło, wszystko to, co chciałam i zamierzałam wywlec na światło dzienne. Siedział niczym marmurowy posąg, wyprostowany i dumny, tylko czasem przerzucający kartki książki, zupełnie jakby te lata poza zamkiem nie złamały jego książęcego ducha i nie zmieniły jego arystokratycznych nawyków. Przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz. Zastanawiające jest ile z tego jest grą, sztucznie podtrzymywanym blichtrem, który nijak ma się do rzeczywistości. Maską, która ma oszukać otoczenie, ale też  jego samego.
—  Kilka dni, jeśli wszystko ma być zrobione tak, jak powinno. Jeśli jednak liczy się czas,  do jutra powinnam sporządzić wstępne oszacowanie — To że chwilowo nie zamierzałam referować stójkowym o cennym przedmiocie  w rękach księcia, nijak miało się do kwestii wyprowadzania jego osoby z błędu. Czy powinnam nadal trzymać go w przekonaniu, że kamień zdobiący łabędzia jest topazem?  Moja decyzja mogła zaważyć na całej przyszłości, planie, który misternie układałam od momentu gdy Chevalier Irenejus von Urach pojawił się w cyrku. Z jednej strony, gdybym nie zdradziła prawdziwej wartości biżuterii, mogłam śmiesznie łatwo go odkupić od niego, nawet nie musiałam się starać, by szukać wymówki, w końcu jestem jubilerem. Jednak gdyby mój nieuczciwy  zabieg wyszedł na jaw, mogłam stracić coś co dużo bardziej mnie interesuje, coś znacznie cenniejszego niż pieniądze czy nawet ten diament, coś, czego nie będzie dało się tak łatwo odzyskać. Należało to dobrze przemyśleć, przeanalizować wszystkie wady i zalety, a na koniec wybrać najrozsądniejszą oraz najbardziej opłacalną opcję. 
A gdyby tak całkiem odwrócić role? Sprawić, by to spadkobierca tronu, który do tej pory miał wszystko podane na srebrnej tacy, na skinienie jego palca poczuł oddech niefortunnego fatum na karku. Żeby osaczony nie mając zbyt wielkiego wyboru, musiał polegać na mnie i na moim widzimisię? Na razie tylko zaszachować, przygotować grunt do czegoś znacznie większego, by w odpowiednim momencie doprowadzić do ostatecznego mata.
—  Nie wnikam, w jaki sposób się tutaj znalazł, nie chcę tego wiedzieć i nigdy nie będę o to pytać. Zwłaszcza jeśli ów przedmiot, może i niezauważalnie, ale jest zalany krwią — brak reakcji niespecjalnie mnie zdziwił, jednak musiałam spróbować. Mój drobny fortel, małe kłamstwo nie mogło być aż tak  szkodliwe, a niezmiernie ciekawa byłam czy chociaż na moment straci swoje opanowanie.
—  Znaleźliśmy się w punkcie, w którym wszystko zależy od ciebie i twoich planów. Jeśli zamierzasz go sprzedać, pomogę ci w tym. Jako że nie należy to do zakresu moich obowiązków jako jubilera cyrkowego, a dopiero dziś się poznaliśmy, nie widzę powodu, dla którego miałabym oddać ci taką przysługę za darmo, zwłaszcza że może to być dość kłopotliwe i niewygodne. Czysto teoretycznie powinnam wezwać władze, żeby zajęli się tą sprawą, bo wiem, że ta błyskotka jest kradziona. Proponuję ci jednak układ korzystny dla naszej dwójki, a z pewnością korzystniejszy dla ciebie niż perspektywa nieprzyjemnego i dłużącego się śledztwa, nie tylko policyjnego.  Złoto mnie kompletnie nie interesuje, cały zysk, jaki za niego dostanę, będzie twój. Jednak oczekuję połowę udziału w kamieniu — zwykle unikałam rozmów, tym razem nie zamierzałam dać dojść do słowa księciu. Zależało mi, żeby poznał moją ofertę, zanim ją bezmyślnie odrzuci. Połowa tego diamentu mi zdecydowanie wystarczy, oczywiście, że tak.  Nie zależało mi, żeby mieć na własność cały, ten piękny kamień mieniący się blaskiem tysiąca refleksów. Kamień hipnotyzujący, wręcz krzyczący, żeby tylko po niego sięgnąć i ukryć by nikt go nie znalazł, by był tylko mój. A był przecież tak blisko, zaciskałam na nim swoje palce, czułam przyjemny ciężar, ale też chłód na skórze.
Musiałam się otrząsnąć, mając do czynienia z cwanym lisem, trzeba być jeszcze cwańszym, nie mogłam dać się omamić przez co prawda nie taki zwykły, ale jednak  kawałek węgla, a skoro postawiłam wszystko na jedną kartę, należało mieć się na baczności. Zaszczute zwierzę zwykle atakuje, by się wydostać.
—  Będziesz potrzebował kogoś, kto się na tym zna i wie, w jaki sposób sprzedać coś, z czym lepiej się nie afiszować. Beze mnie więc twoja przyszłość nie rysuje się w zbyt optymistycznych barwach. W tym momencie o miejscu pobytu broszki wie tylko nasza dwójka, przy czym powinno ci zależeć, żeby utrzymać ten status quo, w oczywisty sposób ograniczamy przepływ informacji. Jeśli jedna strona zdecyduje się obarczyć tą drugą odpowiedzialnością, wszystko będzie czyste i klarowne. Jeśli jednak w tym momencie pójdziesz do kogoś innego, dołączysz kolejną zmienną, a  prawdopodobieństwo fiaska wzrośnie, więcej słabych punktów, które mogą skrewić.  I im więcej osób będzie wiedziało, tym bardziej uciążliwe i kłopotliwe się stanie posiadanie tej broszki.  Nawet jeśli spróbujesz sprzedać ją pokątnie w czarnej strefie, wieści szybko się rozniosą, a to z pewnością nie przysporzy ci potencjalnych kupców. Nikt nie lubi być okradany z tak drogich przedmiotów, a kolekcjonerzy z bliskiego wschodu są wyjątkowo nieprzyjemni w stosunku do osób, które przywłaszczają sobie ich dobra —  mógł sobie być osławioną Bestią Północny, jednak nawet on nie chciał wchodzić z nimi w waśnie. Takie scysje jeszcze dla nikogo nie skończyły się pomyślnie, on zapewne nie byłby wyjątkiem.
—  Zakładając, że faktycznie niewątpliwy szczęśliwiec, do którego się udasz, pomoże ci, co wcale nie gwarantuje ci poufności ani pewności, że  wybraniec ten w odpowiednim momencie nie wykorzysta twojej niefortunnej sytuacji, zostaje niewygodna kwestia mojej osoby. Musiałbyś się mnie pozbyć lub w jakiś inny sposób uciszyć. Ale nie zrobisz tego, bo oboje doskonale wiemy, że jestem ci w tym momencie potrzebna. Gdyby tak nie było, nie przyszedłbyś do kogoś, kogo nie znasz. Wyglądasz na inteligentnego, powinieneś zrozumieć, że jestem najkorzystniejszą, zdecydowanie najbezpieczniejszą i tak właściwie jedyną opcją oferującą ci powodzenie zysku. Poza tym jestem na miejscu tuż pod twoim nosem, możesz patrzeć mi na ręce i szybko reagować, gdyby sprawy, mówię czysto teoretycznie, przybrały nieoczekiwany obrót i potoczyły się całkowicie niezgodnie z twoimi oczekiwaniami —  Diament należało pociąć na kilka, a nawet więcej zdecydowanie mniejszych. Niestety odbije się to kosztem wartości, która i tak jest niebotyczna. Za to będzie dużo bezpieczniejsze i prostsze. Wielkość diamentu w karatach ma wpływ na cenę, ale to szlif i czystość są najważniejszymi parametrami. Diamenty, które mają mniej niż pół  karata, nie posiadają swoich numerów ani certyfikatów, nie da się udowodnić, że pochodzą z lewego źródła. Gdyby spróbował go sprzedać w całości, od razu zaczęłyby się niewygodne pytania, a od nich bardzo łatwo dojść do prawowitego nabywcy, pomijając rzadkość takiego pomarańczowego i niezwykle dużego brylantu, chociażby po numerze identyfikacyjnym. Dodatkowo zwróciłby na siebie uwagę nieodpowiednich osób, a informacja szybko obiegłaby pół świata i dotarła do właściciela.
Uśmiechnęłam się pod nosem, mężczyzna nie miał zbyt dużego wyboru. Mógł albo zgodzić się na układ ze mną, albo próbować szczęścia w innym miejscu nie mając pewności, co do mojej lojalności, a ja, jeśli tylko będę miała taką fantazję, bez skrupułów zgłoszę nietypową obecność diamentu w cyrku odpowiedniej instytucji. Przekręciłam obrotowe krzesło w jego kierunku, kładąc łokieć na bocznym oparciu, a policzek na zaciśniętej dłoni.
—  Tak więc czekam na twoją ofertę, bez tego w tym momencie nie powiem ci nic więcej.  Niemądrze jest pozbywać się wszystkich asów na samym początku, nie sądzisz?

Chevalier? On fait affaire ou pas?

3 kwi 2022

Od The Beast

Chrzęst karabińczyków odbijał się niesamowicie przyjemnym echem po wnętrzu obszernego namiotu w czerwono-żółte pasy. Dźwięk rozwijanych lin i podwieszanych w górze haków stanowił akompaniament tak sytuacyjnie idealny, a przy tym tak miękki i harmonijny, że uchodził on uwadze większości cyrkowców, którzy gwarnie przepychali się między sobą. Z uwagi na to, że dźwięk trących o siebie włókien był dźwiękiem subtelnym i pozbawionym tendencji do zwracania na siebie uwagi, łatwo stawał się on tłem dla biegnących wartko niczym rzeka zdarzeń; tu ktoś rozstawiał ciężko opadające w piach skrzynie, tam odważniki układane na kupę ścierały się o siebie z metalicznym skrzekiem, a przede wszystkim, wymieniano między sobą słowa i oddechy, które skutecznie kradły spotlight przyjemniejszym dźwiękom.
Jeśli istniała w tej grupie choć jedna dusza wrażliwa na melodię przygotowań, to cyrk ten miał przed sobą jasną przyszłość pełną wrażeń równie barwnych, co oko kalejdoskopu. 
Ubrany w miękką, mięsista białą bluzę bez kaptura, z kołnierzem okalającym obojczyki, czekałem pod rozciągniętą w najwyższym punkcie namiotu liną. Z głową zadartą w górę, ze znużonym wyrazem twarzy obserwowałem Blacka, który machając biodrami na wszystkie strony aranżował odpowiednie oświetlenie. Pod pachą dzierżył zwój liny przymocowanej do reflektora, którego klosz popychał to w prawo, to w lewo, nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji. 
Czekałem z ramionami luźno splecionymi na piersi, próbując nie oślepnąć od wdzięków zaklętych w kolorowy kostium akrobaty. Black zdecydowanie zasłużył na sławę, jaka go opływała, ale poza wrodzonym talentem dysponował również wrodzoną głupotą i wyjątkowo irytującym charakterem.
Niekiedy zachodziłem w głowę, jak swojego rozgadanego i uśmiechniętego jak klaun z pudełka brata znosi Night, młodszy z bliźniaków. Night zdawał się być zdecydowanie bardziej przystępną jednostką pod względem towarzyskim, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego opanowanie i małomówność. Black sypał komunikatami jak z rękawa, zupełnie jakby nigdy nie męczyła go własna paplanina.
Czy mimo swojej ponadprzeciętnie gadatliwej i frywolnej natury dało się darzyć tego mężczyznę sympatią? Odpowiedź na to pytanie znałem, ale wcale nie zamierzałem jej udzielać.
- Beast! Łap! - wyglądało na to, że skończył się czas molestowania reflektora oraz mojego karku. Rzecz jasna mój łaskawca nie czekał, aż przygotuję się na przyjęcie liny. W zasadzie zrzucił ją jeszcze nim krzyknął, ale szczęśliwie spodziewałem się takiego obrotu spraw. 
Złapałem lecący z góry koniec sznura i z westchnieniem podążyłem do słupa, do którego należało go przymocować.
- A teraz przywiąż linę do tamtego słupa po lewej! - usłyszałem i aż zerknąłem przez ramię na Blacka balansującego w górze.
Czy on nie widział, że przecież idę? Oczywiście, że widział. Wgapiał się we mnie z uśmiechem i kciukiem w górę skierowanym w moją stronę. Posłałem mu mordercze spojrzenie i skończyłem wiązać sznur. Pociągnąłem dwukrotnie, upewniając się czy materiał jest solidnie napięty i reflektor nie spadnie nikomu na głowę, wciskając przy tym górną część kręgosłupa wgłąb ciała. 
Dla bezpieczeństwa z liną należało się nieco naszarpać, ale na całe szczęście moje dłonie nie ucierpiały na tym wcale, co zawdzięczałem doskonale oprawionym, skórzanym rękawiczkom.
Gdy skończyłem swoje zadanie, odmaszerowałem na wschodni kraniec namiotu, gdzie znajdowała się największa liczba opartych o belki siana luster. 
Co prawda nie tak dawno temu, ale udało mi się wkręcić na treningi grupowe między magikami, linoskoczkami i miotaczami ostrzy. Spodziewam się, że trafiłem tu ponieważ sam byłem wszystkim po trochu i Pik mógł mieć małą zagwozdkę w kwestii tego, gdzie mnie wpisać.
Black w towarzystwie brata doglądali linoskoczków, Dague rozporządzał sztyletnikami, a Donnie szkolił wszelakich magików. 
W ostatnim czasie, co prawda z przymusu, ale wymieniłem uścisk dłoni z Jumperem i Arche, gdy realizowaliśmy podobny pakiet ćwiczeń na rozgrzewkę. 
Nie planowałem poszerzać wachlarzu swoich zdolności o sztuczki z liną, ale ćwiczenia na mobilność mięśniową linoskoczków były wskazane dla kogoś, kto musi mieć pod kontrolą każdy milimetr swojego ciała, aby w każdej chwili uniknąć nadciągającego w jego stronę ostrza.
Co wybitnie ciekawe, moje bóle głowy miały długą przerwę w składaniu mi odwiedzin. Nie chwaliłem jednak dnia, wszak cieszenie się tym faktem przedwcześnie mogło okazać się dla mnie zgubne. Co raz lepiej szło mi unikanie ostrzy nadciągających od tyłu, co praktykowałem wcześniej, ale zdecydowanie mniej namiętnie niż teraz.
Jak natomiast szło mi z pogodzeniem się, że moc tak niszczycielską i wybitną jak moja wykorzystywałem w celach rozrywkowych? Cóż, upadek był niski, ale od dna dzieliła mnie jeszcze spora przestrzeń. 
Zdecydowałem, że jeśli przyjdzie dzień, w którym moje zdolności będą robiły popisowe show, to jeszcze odwrócę wszystkie swoje karty z niebywałą korzyścią.
Już teraz widziałem ciekawskie, a nawet ujęte spojrzenia reszty trupy, gdy namiot rozświetlały fioletowe portale, a ostrza przeróżnej długości trafiały w wyznaczone cele z dziecinną łatwością, lub mijały czubek mojego nosa o włos. 
I ja byłem autorem zaintrygowanych spojrzeń w stronę talentów innych doszkalających. Może nie było to zainteresowanie na tyle autentyczne i wszechogarniające, abym mógł wpatrywać się w coś w pełni ujęty, ale owszem, miewałem chwile, gdy cudze zdolności przykuwały skrawek mojej uwagi.
Mimo wszystko, tym co pochłaniało mnie bez reszty, było moje własne ciało i otoczenie luster, które pomagały mi dostrzec wszystkie mankamenty własnej zwrotności oraz gibkości, które bezlitośnie wybijałem, tydzień po tygodniu obrastając w co raz to większe doświadczenie. Bywało, że zgrzany rozbierałem się do połowy, gdy większość opuszczała namiot i do zmroku katowałem jeszcze niedoskonałe uniki, czy nieczęste potknięcia.
Choć fakt wykorzystywania mojej mocy na rzecz uciechy publiki był uwłaczający, to im dłużej obserwowałem swoje poczynania, tym więcej widziałem spektakularności w talencie, z którym żyłem od lat.
Moja zdolność okazała się być nie tylko wybitną, śmiercionośną i majestatyczną bronią, która z łatwością odbierała życie dziesiątkom stworzeń na raz, a również pięknym i ujmującym zjawiskiem, którego uwiecznienia nie powstydziłby się najbardziej wrażliwy znawca sztuki.
Wcześniej nie miałem czasu i pewnie ochoty na to, aby chociażby dostrzec mnogość barw otwieranych przeze mnie portali. Zależnie od rozmiaru ich barwa stawała się głębsza i bardziej intensywna. Obrzeża były połyskliwe i pastelowo liliowe, wewnętrzny pierścień lśnił ametystem, a głębsza jego część z purpury przechodziła w czerń. Błyski portali zwrotnych nasycone były wrzosowymi i oberżynowymi refleksami, a sam kształt towarzyszący zamykającej się dziurze w przestrzeni przypominał ramiona płatka śniegu, o charakternych i ostrych końcach. Fiolet był kolorem władców i indywidualistów, a ja doceniłem go skandalicznie późno.

Pokusiłem się o chwilę przerwy w toku ćwiczeń i odszedłem na bok, po wodę.
Wracając oparłem zmęczone plecy o skrzynię i przez chwilę lustrowałem wszystkich trenujących artystów. Większość z nich nieszczególnie mnie sobą zdumiewała. Nadal przeszkadzała mi ich barwność i potrzeba rzucania się w oczy, jaką emanowali. Nie mogłem się temu dziwić w nieskończoność, wszak wszyscy byliśmy w cyrku, ale najwidoczniej za wcześnie dla mnie na pojednanie się z ich naturą. Bariera, która oddzielała „mnie” od „nich” zdawała mi się być na ten moment potrzebna i wręcz wskazana. Ktoś mógłby szemrać, wymagając ode mnie większej wdzięczności za fakt, że cyrk dawał mi schronienie, ale przecież zależność ta była tak niedorzeczna, że w ramach opozycji rodziło się po mojej stronie podobnie irracjonalne założenie - mógłbym wymagać wdzięczności za to, że do tej pory nikomu w krtani nie utknął jeden z jakże luksusowych sztyletów.
Pik zapewne nie pochwaliłby moich przemyśleń, ale jakoś mogłem się z tym pogodzić. Na własne życzenie gromadził pod swoim dachem masę indywiduów i miałem szczerą nadzieję, że nawet ktoś z takim nastawieniem jak on nie łudzi się, że wszyscy spośród nich mają szlachetne zamiary.
Zamierzałem wrócić do swoich zajęć, gdy ni z tego ni z owego, w głębi namiotu po prawej stronie, podniósł się ciepły wiatr pochodzący od niedużej, ale znaczącej chmury ognia, która z łatwością mogła kogoś sparzyć.
Instynktownie zakryłem twarz dłonią, choć znajdowałem się w bezpiecznej odległości. Moje ciało zareagowało przed mózgiem i kolana skryte pod nieco przetartym, czarnym jeansem czekały zgięte, w każdej chwili gotowe odskoczyć. Wystarczył moment, abym poczuł jak skronie zaczynają z lekka pulsować.
Sprawcą tego zamieszania był ten niewysoki, rudy chłopak, którego w domu chyba nigdy nie karmili. Słyszałem, jak on i cała reszta kącika magików unoszą się nad czymś, w ferworze, który udało się bardzo szybko i sprawnie ugasić padały wylewne przeprosiny, a Donnie i chłopak znikają gdzieś za kotarą.
- Biedny Ozyrys… - usłyszałem gdzieś z boku. To Diane, która wraz z koleżanką szła z pomocą z troską odnosiła się do sytuacji.
Cofając się, syknąłem cicho z odrazą. 
Faktycznie, ogień często był używany podczas wystąpień, ale ten niszczycielski żywioł był tak porywisty i trudny do opanowania, że z pewnością nie powinien trafiać w ręce byle chłystków.
Wróciłem w miejsce, w którym zwykłem trenować i dostrzegłem jak wściekła, i oburzona jest moja twarz. Nie dziwiłem się sobie, ale wiedziałem, że nieostrożne odsłanianie swoich emocji może przyciągnąć wzrok czujnych obserwatorów. W tym przybytku pełnym wariatów brakowało tylko plotki, jakoby najdziksza bestia, która przybyła z krain skutych lodem, bała się ognia.
Opanowałem się więc szybko i rozluźniłem plecy. Sięgnąłem ręką za głowę i wyswobodziłem część włosów, którą od czasu do czasu splatałem gumką, aby nie przeszkadzały mi podczas ćwiczeń. Wracając, od niechcenia machnąłem ręką, przywołując krótki, zaledwie jedenastocentymetrowy sztylet, o smukłej rękojeści, która w przeciwieństwie do większości moich ostrzy cieszyła się zdobieniem srebrno-złotym, nie srebrnym.
Wpatrzony w swoją rosłą, dominującą postawę, z burzą kremowych włosów opadającą na czoło, z lśniącym sztyletem unoszącym się nad wnętrzem mojej dłoni, który zastygły w bezruchu odbijał niewinnie światło reflektorów, zwróciłem uwagę na coś zupełnie niespodziewanego.
W lustrze widziałem ów skromny kłębek dymu, jaki unosił się po nieudanej sztuczce. Głowa bolała mnie w stopniu znośnym, jakby jedynie chciała się ze mną podrażnić, przypomnieć mi o swoim istnieniu i nie tylko o nim. 
Wyswobodziłem sztylet z więzów swojej woli i chwyciłem go zręcznie, nim opadł na ziemię. Przyjrzałem się dokładnie zgrabnej, estetycznej rękojeści, której złote akcenty wyjątkowo dobrze kontrastowały z czernią mojej rękawiczki. Pierwszy raz widziałem to zdobienie. Pierwszy raz widziałem ten materiał. Czy to mógł być przypadek, albo efekt kontrolowanego rozwijania mojej mocy?
Nie miałem pojęcia, ale przecież o to mi chodziło. O atrakcję. O coś spektakularnego, co dopuści mnie na scenę, przed oczy tłumu. Ogień i nóż o tnącym ostrzu, dwa niebezpieczne pierwiastki wymierzone w serce śmiertelnego człowieka, znikają cudownie sekundy przed śmiercią. Ta idea, złota idea, mogła się sprzedać, gdyby tylko atrakcyjnie ją opatentować i owinąć w złotą kokardkę.
Co jeżeli obalenie obaw, jakie wzbudzał we mnie ogień i nauczenie się kontrolowania portali nawet w epicentrum migreny, mogło być moim biletem przetargowym na scenę? Ze sceny do mojego celu było już niezmiernie blisko, więc ta inwestycja mogła się opłacić.
Przywołałem z pamięci słowa Diane, która nazwała chłopaka po imieniu, a raczej po pseudonimie.
Ozyrys, tak? Egipski bóg śmierci i odrodzenia, sędzia zmarłych, wybitny prorok, ojciec Anubisa. Ten, który dzierży jako artefakty berło heka, symbol władzy oraz bicz neheh, symbol wieczności. 
Należało dysponować obiecującym poczuciem własnej wartości, aby nazwać się tym mianem.
Na moje usta wtargnął nieduży, ledwie zauważalny uśmiech.
Podrzuciłem sztylet w dłoni i cisnąłem nim z agresją przed siebie, wymierzając go w odbicie własnej twarzy. Świst o wysokim tonie wybrzmiał w powietrzu, ostrze pomknęło przed siebie z wielką mocą, a twarz w lustrze uśmiechała się powitalnie do nadciągającego oręża. Popisowe milimetry przed taflą, gdy ostrze nieomal obróciło się i było o krok od wbicia się koniuszkiem w sieć cząsteczek, fioletowe światło rozbłysło, a sztylet schował się w innym wymiarze, na dobre znikając z tego świata.
Jak na obecny ból głowy, było nieźle.

Wyprostowałem się i wyrzuciłem ręce w górę, splatając palce nad głową. Naciągnąłem kręgosłup i wszystkie mięśnie, wywołując przyjemny skurcz i chrzęst w plecach. Opuściłem dłonie skryte w czarnej skórze i udałem się wgłąb namiotu, idąc w stronę przeciwną do reszty cyrkowców, którzy kończyli trening, i wychodzili na zewnątrz. Mijając mnie, Black spróbował dźgnąć mnie w bok, ale uchyliłem się mimowolnie i parłem przed siebie dalej, całkowicie zapominając o jego obecności.
Musisz mi wybaczyć Black, ale wyjątkowo nie mam czasu się z tobą bawić. 
Gdy namiot opustoszał, dźwięki stały się jeszcze lepiej słyszalne niż dotychczas. Skręciłem za wysokimi skrzyniami w prawo i oparłem się o jedną z nich ramieniem, wsuwając dłonie w kieszenie. Młodzieniec o płomiennych włosach zbierał z ziemi obręcze i segregował je w otwartych skrzyniach. Miałem podstawy sądzić, że nie zauważył, że na piasku za nim, leżała srebrna zapalniczka, która najpewniej była jego osamotnioną zgubą, która wyleciała mu z kieszeni podczas schylania się po koła. Widziałem na jego twarzy zatroskanie i skrajne skupienie na wykonywanym działaniu. Czyżby tak objawiało się poczucie winy za dzisiejszy incydent, podczas którego nic tak właściwie się nie stało? Powstrzymałem w sobie przekąs i kpinę, i odetchnąłem cicho. Nim cokolwiek powiedziałem, coś w jego ruchach i skurczu na twarzy zdradziło mi, że wyczuł moją obecność.
- Zguby przynoszą pecha. - poinformowałem. Mimo, że sekundę temu jego instynkt ubiegł go o mojej obecności i tak wyprostował się nagle, i odskoczył o krok, odwracając się twarzą do mnie.
W wielkich oczach widać było zaskoczenie, szybko schylił się i porwał w dłonie zapalniczkę, zabierając ją z ziemi.
- Jak na kogoś igrającego z ogniem, jesteś dosyć nerwowy. - zauważyłem, robiąc krok do przodu. Chłopak ledwie zauważalnie cofnął nogę, na której opierał ciężar ciała. - Nie sprawia ci to trudności?
- Cóż… - zaczął, spoglądając na mnie. Jego twarz miała w sobie coś, co pokusiłoby się o nazwę sympatycznych rysów. - To chyba nie mój dzień.
Wypowiadał się aksamitnym tonem, dużo dojrzalszym niż można by się spodziewać po jego posturze. W formie, jaką stosował odczytałem pozbawioną chęci narzucenia się, szczerą wiarę w możliwość załagodzenia sytuacji.
- Oczywiście. - odparłem chłodno. - Niemniej taki dzień może kosztować kogoś nawet głowę.
Mój zimny dowcip sprawił, że chłopak na moment uciekł oczami gdzieś w bok.
Korzystając z chwili ciszy, po prostu zamknąłem butem skrzynie, do których chował obręcze. Postarałem się, aby ten gest nie wyglądał zbyt obscenicznie. Gdy wieka opadły z cichym łoskotem, podniosłem oba kufry, z których każdy ważył co swoje i zaniosłem je na bok, w miejsce, w którym zwykle stały. Czułem na sobie wzrok Ozyrysa, ale przy tym nie odniosłem wrażenia bycia obserwowanym i ocenianym.
- The Beast, tak? - zapytał, gdy odstawiałem skrzynie.
No proszę. W końcu prawidłowo użyty przedimek.
Gdy wróciłem, Ozyrys wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, być może podziękować za wyręczenie go w zadaniu. Uznałem tą grzecznościową formułkę za stratę czasu, na którą w dodatku naprawdę nie miałem ochoty. Zamiast tego, wyciągnąłem do niego dłoń równie pewnie i stanowczo, co do Pika w dniu, w którym tu przybyłem.
- Trenuj ze mną. - zaproponowałem, wplatając w swoją wypowiedź więcej oznajmienia, niż rzeczywistej propozycji.
- Słucham? - młody mężczyzna spojrzał na mnie z nieskrywanym zdziwieniem.
Nie było w nim fałszu. Zarówno w spojrzeniu, jak i we właścicielu fiołkowych oczu. Ten fakt sprawił, że nieomal obnażyłem szkliste, białe zęby, w tygrysim uśmiechu.
- Trenuj ze mną. - powtórzyłem, tym razem nieco swobodniej. - Występ kogoś miotającego sztyletami to miłe widowisko, ale nie każdy z tutejszych sztyletników mógłby pochwalić się płonącymi ostrzami. Jeśli zaistnieje taka potrzeba, będę w stanie zdradzić ci więcej szczegółów. Moja propozycja jest prosta, Ozyrysie. Podczas wspólnego treningu ty pomógłbyś mi urozmaicić moją sztukę, a ja zdołałbym pomóc ci osiągnąć większe opanowanie. Nie sądzisz, że to uczciwa oferta?
Korzystając z dzielącej nas różnicy wzrostu posłałem mu długie spojrzenie spod jasnych rzęs i syciłem się spokojnym oczekiwaniem na odpowiedź. Moja wyciągnięta dłoń nie drgnęła, nie zjeżył się na niej ani jeden włos.

                                                           Zechcesz, Ozyrysie? 

Robin CD Vivi&Riddle

Pobiegłem ile sił w nogach, w nie wiadomo jaką stronę. Wbiegłem do lasu i nie patrzyłem, gdzie się kierowałem. Nie szukałem drogi, nie szukałem dusz, nie szukałem studni. Moim jedynym celem była ucieczka – jak najszybsza i jak najdalsza od tego wszystkiego. Tatuaże nie chciały zgasnąć, ciągle świeciły się jasnym promieniem, tworząc ze mnie uciekającą latarkę. Pomimo tego określenia, które pojawiło się w moich myślach, wcale nie było mi do śmiechu. Bałem się i dokładnie tak, jak kiedyś. Ten strach był dla mnie nie zrozumiały, odczuwałem go i uciekałem, niczym spłoszone zwierzę. Zachowywałem się jak one, nie panowałem nad emocjami i właśnie tak samo było teraz. Nie potrafiłem racjonalnie myśleć, dopiero kiedy zabrakło mi tchu, a niedotleniony mózg zmusił mnie do postoju, ze zmęczenia zaczynałem się uspokajać.
Nie miałem pojęcia, dokąd dobiegłem. Wszędzie rosły drzewa, żadnej drogi, żadnych dusz. Jakby wszystko zgubił gdzieś w tyle. Byłem tutaj sam. To była bardzo głęboka samotność, nie było wiatru, żadnego szumu liści, żadnych drgań. Jakbym znajdował się w pustym lesie. 
Oparłem się o drzewo i osunąłem się na dół, aby usiąść na ziemi. Schowałem twarz między kolana i zacząłem rozmyślać. Musiałem się stąd wydostać, bardzo chciałem wrócić do Viviego, schować się jakoś w jego kimonie, który lubił tak nosić i nie opuszczać go, aż do śmierci. Jednak, żeby to zrobić, musiałem się stąd wydostać. Ten chłopczyk mówił, ze muszę znaleźć miejsce, do którego chce wrócić. Ale w jakim sensie? Jeśli znajdę o miejsce, to znaczy, ze do niego wróciłem, czyż nie? A może znowu miałem szukać studni? Nie chciałem tego robić. Studnia aktualnie była jedną z tych gorszych miejsc, w których chciałbym przebywać. To dziwne uczucie, niczym z koszmaru, że ktoś na ciebie patrzy, obserwuje, jest za tobą, ty go nie widzisz, a on tylko czeka i patrzy. Wyobrażając to sobie, poczułem ciarki na plecach. 
– O co im chodzi z tym światłem? – zapytałem samego siebie, zmieniając temat. 
Nagle usłyszałem ćwierkot. Było to ciche i krótkie, ale wyraźne i bliskie. Podniosłem głowę i ujrzałem na gałęzi białego ptaszka. Obserwował mnie z lekko przechyloną głową. Był taki… blady. Zaćwierkałem, pytając go, czy może mi pomóc. On zaćwierkał i…
– Nie rozumiem cię – o dziwo nie byłem zdziwiony. Fakt, że nie rozumiałem tutaj zwierzęcej mowy, był zwyczajny. To miejsce należało do Riddle’a, to, że znajdowało się przede mną zwierzę, to już było coś. – Szkoda, może mógłbyś mi pomóc. Nie mam pojęcia co robić – powiedziałem cichutko. Ptaszek znowu wydał głos, przeskoczył z nóżki na nóżkę, po czym do mnie podleciał. – Rozumiesz mnie? – zapytałem z nadzieją. Białe zwierzątko zaćwierkało. – Nic nie rozumiem, ale wezmę to za tak. Mógłbyś mi pokazać wyjście? – zwierzę w tej chwili zdawało się mnie nie rozumieć, ponieważ zeskoczyło na ziemię i zaczęło dziobać trawę. Westchnąłem. – Dziwne to miejsce – wyciągnąłem przed siebie nogi, jakimś cudem trochę się relaksując. Pomogło mi w tym oglądanie ptaszka, skaczącego po ziemi i dziobającego trawę. 
Zauważyłem również, że tatuaże przestały świecić. Zaczynałem mieć wrażenie, że tutaj działały inaczej. Świeciły, kiedy okrążyły mnie dusze, a one mnie nie skrzywdziły. Coraz mocniej świeciły, kiedy działo się coś strasznego, a ja chciałem uciekać. Zgasły, kiedy się zrelaksowałem.
- To naprawdę dziwne miejsce.
- Prawda – usłyszałem czyjś głos. Podniosłem głowę i w pierwszej chwili nikogo nie zauważyłem. – Nie rozumiesz go, bo jest tu już zbyt długo – śledząc głos, spojrzałem w górę. Na gałęzi, nade mną, siedział kolejny, biały ptaszek. Patrzył na mnie mądrymi oczkami.
- A ty? – zapytałem cicho, myśląc, że to jakiś podstęp.
- Za krótko, aby nie móc się z tobą porozumieć – wyjaśnił, po czym zeskoczył z gałęzi i rozkładając skrzydła, opadł powoli na moje kolano. – A ty nie przypominasz tych wszystkich ludzi – przekrzywił główkę w bok.
- Bo nie jestem stąd. Riddle mnie tu sprowadził.
- Król? – przez moment milczałem, aż w końcu wzruszyłem ramionami. Nie byłem pewny, czy on nim był, może w tym świecie owszem. 
- Król czego?
- Tego świata. Inne ptaki powiedziały, że stworzył ten świat, by chować w nim swoje skarby.
- Jakie skarby.
- Wszystkie. Uczucia, ofiary, wspomnienia.
- Przecież to jest bezsensu, po co robić coś takiego – zmarszczyłem brwi. Ptaszek przeskoczył na drugie kolano i tylko mi się przeglądał, pewnie nie znając odpowiedzi. – A ci ludzie? Te dusze?
- To jego ofiary. Większość jest pogrążona w ciemności – słysząc to, zdałem sobie z czegoś sprawę.
- Potrzebują światła – stwierdziłem.
- Raczej pragną – skwitował ptaszek. To było wyjaśnienie, dlaczego te wszystkie dusze do mnie lgnęły. Byłem dla nich światłem
- Myślisz, że można je stąd jakoś wyciągnąć? – ptak nie odpowiedział, tylko znowu przeskoczył na drugie kolano. – Eh, nawet jeśli, to teraz to bez znaczenia. Jestem w pułapce, nie mogę wrócić do swojego świata – stwierdziłem, odchylając głowę bardziej do tyłu i opierając ją o drzewo. – Chyba powinienem znaleźć studnie, ale gdzie, którą, jaką… one są przerażające.
- Studnie to zły wybór. To pułapki – przez moment mi zabrakło powietrza.
- Czyli nie ma stąd wyjścia? – ptak rozłożył skrzydła i wzniósł się w górę. Przez moment myślałem, że mnie zostawi, odleci i nie wróci. Nie wiem, czy poradziłbym sobie bez jego obecności, która dodawała mi otuchy.
- Wyjście jest w namiocie. Chodź, pokaże ci – słysząc tą informacje, na nowo we mnie pojawiła się nadzieja. Szybko wstałem i popatrzyłem, jak ptak leci między drzewa. Nim zacząłem biec, spojrzałem za siebie, na pierwszego ptaka, z którym nie mogłem rozmawiać. Nie było go już tam. – Nie zostawaj w tyle – mój przewodnik wrócił. – Jeśli Król wróci, nie będę mógł ci pomóc – oznajmił.
- Dlaczego? – nie dostałem odpowiedzi. Ptak poleciał znowu między drzewa, a ja pobiegłem za nim. Musiałem się dostać do namiotu, nim Riddle mnie znajdzie.

| trochę wcześniej |

Rozzłoszczony Shuzo wyszedł z namiotu lekarza, trzymając dziecko mocno w ramionach. Nie mógł w to uwierzyć; z Robinem ewidentnie było coś nie tak, a Vivi zdawał się nawet tego nie zauważyć! Mały Yuki odczuwając negatywne emocje swojego ojca, zaczął cichutko płakać. Dopiero po usłyszeniu szlochu czarnowłosy się uspokoił, przestał wyzywać Vivi’ego pod nosem i skupił się na synu, próbując go uspokoić. 
- No już już… - bujał lekko wystraszonym synkiem, zaczynając z nim rozmawiać o tym, co będą robić po powrocie do namiotu. Rozmowę tą przerwał czyjś głos.
- Cześć Shu – chłopak podniósł głowę do góry i spojrzał na Robina. Przytulił do siebie dziecko.
- O, cześć Robin. Wiesz co, trochę się spieszę, Lennie zaraz wróci z próby – chciał go wyminąć, ale białowłosy zagrodził mu drogę. Sporo czasu minęło, odkąd pierwszy raz się poznali, po tym czasie Robina wyciągnęło trochę w górę.
- Wracasz od Vivi’ego – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Coś dolega małemu? – zapytał, a Shu pokręcił głową. Po chwili jednak zmienił zdanie.
- Tak, zaczął kaszleć. Na szczęście to nic poważnego – Robin się uśmiechnął, a Shuzo pomyślał, że to był inny uśmiech, ten nie należał do Robina.
- To dobrze. Miłego dnia – białowłosy puścił ojca z dzieckiem. – Chociaż czekaj – zatrzymał go. – Właśnie mi się przypomniało, że Pik miał dla ciebie ważną wiadomość i prosił, abym cię sprowadził do jego namiotu – wyjaśnił.
- Dobrze, zaraz do niego pójdę.
- Zaprowadzę cię, ostatnio zmienił sobie namiot. Pewnie przez małego o tym nie wiedziałeś – zaproponował, kładąc mu dłoń na ramieniu, a następnie wskazując kierunek.
- Rzeczywiście coś mnie ominęło – stwierdził niepewnie i oboje ruszyli do namiotu.

<Vivi? Riddle? Wciągam w to jeszcze drugą rodzinkę>

Lacie CD Orion

Widziałam, jak go zabierali, nieśli nieprzytomnego, ale o dziwo, co przez tłum jak i samych ratowników ochrzczone zostało prawdziwym cudem, na pierwszy rzut oka nic poważnego mu nie było. Był jedyną ocalałą osobą znalezioną wewnątrz namiotu. Wszyscy, którzy pozostali w środku i nie udało im się uciec, zostali rozszarpani przez bestie, które notabene w tym momencie z powrotem były ludźmi i opuścili namiot cyrkowy w nieidentyfikowalnych strzępach zapakowanych do czarnych worków. Mój eksperyment zdecydowanie zawiódł, rozczarował na całej linii, nie dość, że czar był niezmiennie krótkotrwały, to jeszcze niedane mi było zobaczyć chaosu, który się rozpętał w środku, żadna bestia nie zdołała wyjść poza obręb namiotu. Słychać było spazmatyczne krzyki, rozdzierający ryk stworów, po prostu rozgrywane tam piekło, ale nic poza dźwiękiem, ku mojemu niezadowoleniu nie pokonało bariery materiału. Jednocześnie w głowie kołatała mi się myśl, czy zaklęcie blokujące potwora wewnątrz chłopaka, który ukrywał się w moim wozie będzie zdecydowanie trwalsze? Od tego dosłownie zależało moje życie, którego nie zamierzałam poświęcać. Musiałam albo mieć pewność, że tak będzie, albo dokładnie wyliczyć czas, jaki mi pozostał do przełamania magii.
Rozstąpiłam się razem z tłumem, robiąc medykom przejście. Gdy ci przeszli z noszami obok mnie, między zaciśniętymi palcami Oriona wyłapałam niebieski błysk, tak piękny i tak czysty, że nie mogłam wyrzucić go z głowy, zapanował nade mną całkowicie i nieodwracalnie. To był jeden z tych momentów w moim życiu, w którym przepadłam bezpowrotnie, smocza choroba pożarła moje serce, mając na celu tylko jedno, a ignorując całkowicie pozostałe bodźce. 

Czy tak wygląda obsesja? To szaleństwo w czystej postaci, które oplata i zaciska się coraz bardziej odcinając zarówno powietrze jak i jakiekolwiek racjonalne myślenie. Sprawia, że nie można skupić się na niczym innym tylko na swoim obłędzie, z uciechą pogrążając się w nim coraz bardziej. Słyszałam jak chłopak, którego przyprowadziłam, miał oddech spokojny i miarowy, nie mając drugiego łóżka, zaoferowałam mu fotel i koc poza wydzieloną niewielką sypialnią. Nawet w takim, całkowicie obcym dla niego miejscu potrafił bez przeszkód spać, ja leżąc w wygodnym, przede wszystkim własnym łóżku, które wymieniłam, gdy tylko przybyłam do cyrku, beznamiętnie wgapiałam się w sufit, nie mogąc zasnąć. Cały czas miałam je przed oczami. Niebieskie szkiełko całkowicie mnie opętało, nie mogłam myśleć o niczym innym jak ono. Pazury paranoi zaciskały się mocniej, a ja niczym zaszczute w kącie zwierzę, nie miałam możliwości ucieczki. Czułam, że jeszcze moment i zwariuję, musiałam je dostać wszelkim możliwym sposobem. Niezależnie od wysokości ceny, tego co lub kogo będę musiała poświęcić. 
Tylko skąd się u niego wzięło? Jakim cudem, ktoś taki jak on miał je i skąd je wziął podczas występu? Nie powinien go mieć przy sobie, nie powinien mieć wtedy żadnych zbędnych przedmiotów, które mogły utrudnić mu przedstawienie. A wątpliwym też byłoby, że zamiast ratować swoje życie, zbierał zgubione przez rozszalały tłum błyskotki. Czy to był zwykły przypadek? Ktoś mu go dal? A może próbując pomóc jednej z artystek, chwycił za jej strój, a fragment został mu w dłoni gdy padł nieprzytomny? Każde pytanie rodziło następne, a niewiadome pleniły się jak króliki.
Miałam świadomość, że ten niebieski kamień, błyszczący i lśniący niczym szafirowe iskry, będzie prześladował mnie nawet w snach, dopóki go nie zdobędę. Popadając praktycznie w wariactwo, nie mogłam skierować swoich myśli na żaden inny tor. W końcu po kilku godzinach takiego bezsensownego leżenia podniosłam się bezszelestnie i ubrana wyszłam na zewnątrz. Noc była  chłodna, a w powietrzu cały czas unosił się zapach tragedii, która wydarzyła się wcześniej tego dnia. Zapach makabry, rozpaczy ludzkiej, taśmy policyjne nadal zagradzające wejście do głównego namiotu i krwawe plamy pozostawione na glebie przez uciekających.
Moje nogi same zaprowadziły mnie do tamtej kapliczki, kapliczki, gdzie spędziłam wcześniej wiele nocy, towarzysząc bestii. Gdzie bezwstydnie obserwowałam ją, każdego razu patrząc w oczy samej śmierci. Dokładnie za każdym razem mogła się zerwać z uwięzi i rozerwać mnie ma drobne kawałki. Ślady pazurów na drewnianej posadzce, a właściwie ich rozmiar i ilość, dobitnie wskazywały, że nie było tu mowy o małej puchatej kulce, która ostrzy swoje pazurki, tylko o krwiożerczej bestii gotowej ukrócić czyjeś życie w ułamku sekundy. Teraz budynek wydawał mi się wyjątkowo obcy, z każdego kąta wyzierała niepokojąca ciemność. I ta niepewność, czy ukrywa ona przyczajone w mroku zło, aż ciarki przechodziły po ciele. Mimo że wiedziałam, że bestii tu nie ma, nie powinno być, mój organizm panicznie chciał wydostać się stamtąd, jakby czuł, że coś lub ktoś mnie obserwuje, czego jednak moje oczy nie były w stanie dostrzec. 

Wiedziałam, że młody chłopak w mojej przyczepie będzie tam wiernie, jak przygarnięte szczenię, czekał. Nie spodziewałam się jednak, że oprócz niego będzie tam również Orion, na dodatek związany i rzucony w kąt niczym stara zabawka. Mój wzrok automatycznie zatrzymał się na szkatułce, w której trzymałam kosztowności. Niby niewielka różnica, ale doskonale widziałam, że ktoś ją ruszał. Pytanie, który z nich to zrobił?
— Jeśli będzie czegokolwiek brakować, nie zdajesz sobie sprawy, w jak beznadziejnej sytuacji się znajdziesz — nie mówiłam o oskarżeniu o próbę kradzieży, właściwie to też, ale Orion mógł mieć znacznie większe problemy. Nie zamierzałam mu tego dopowiedzieć, informacja jest zbyt cenna, by dzielić się nią na prawo i lewo, a już zwłaszcza z kimś, kto brawurowo odważył się włamać do mojego azylu. Otworzyłam wieczko. Niedbale powrzucana biżuteria, zamiast być ułożona w odpowiednie przegrody, była niezbitym dowodem na to, że niepowołana osoba bezczelnie wykorzystała moją nieobecność i ruszyła coś, czego nie powinna. Którykolwiek z nich to był, mogło to być kłopotliwe, bardziej niż na pierwszy rzut oka się wydaje.
Jeśli to był mój gość, a amulet ochronny, który tkwił w jego ramieniu, nie zadziała łagodząco na te klątwy, istniała obawa, że Orion zacznie snuć niewygodne domysły, lub co gorsza, szok spowodowany bólem mógł obudzić bestię, co nie było pożądaną opcją przez nikogo. Z drugiej strony jeśli był to Orion, wszystko także mogło się skomplikować. Jeśli dotknął kamieni, to na własnej skórze przekona się, że biżuteria jest zaklęta, za czym idzie, że naszyjnik Diane, który przyniósł do mnie, także był obłożony klątwą.
Co gorsza, nie mogłam iść do Pika, że jeden z jego pracowników zakradł się w nocy i włamał się do mojego wozu. W jaki sposób wytłumaczyłabym mu, dlaczego jest on związany bez ujawniania obecności osoby trzeciej? Mimo że do najbardziej postawnych nie należy, ja także nie grzeszę posturą i siłą, nie miałam szans go obezwładnić. Jednak tak po prostu wypuścić go też nie mogłam.
Patrząc na związanego chłopaka, w głowie mignęła mi myśl, dosłownie zarys planu, by zamienić Oriona w bezrozumne monstrum. Jednak tak szybko jak wpadłam na ten pomysł, tak samo z niego zrezygnowałam. Jeszcze nie teraz, zbyt szybko i zbyt pochopnie. Wszystko byłoby zbyt grubymi nićmi szyte, łatwo można byłoby zauważyć, że nie jest to przypadek. Najpierw bestie dwukrotnie pojawiły się w cyrku, szybko zmieniając się z powrotem w ludzi, a teraz nagle z jednym z pracowników stało się  dokładnie to samo. Zbyt wiele przypadków działo się w cyrku, dla odwrócenia uwagi tym razem powinno to być całkiem inne miejsce, inna osoba kompletnie niezwiązana z trupą. Dodatkowo nie miałam pojęcia, jak wiele wspomnień zostanie Orionowi, od tego ile będzie pamiętał, może zależeć praktycznie wszystko. Nie mogłam pozwolić sobie na stracenie swojej intratnej posady, nie teraz, gdy byłam tak blisko. 
Emocje wewnątrz i natłok myśli nieco osłabły wyostrzając jedną refleksję, tą, która od jakiegoś czasu nie dawała mi spokojnie żyć. Przeszywający na wskroś niebieski błysk, czy było możliwe, że Orion miał przy sobie obiekt moich westchnień? 
Gdy w końcu poczułam pod palcami chłód kamienia, ogarnęła mnie ulga, która była nie do opisania. Rozszalała obsesyjna burza wewnątrz mnie uspokoiła się całkowicie, ustępując miejsca ciszy. Zapatrzona w kamień nie zwracałam uwagi na Oriona, który szarpał się na podłodze. W końcu go miałam, był mniejszy, niż przypuszczałam, jednak nadal oszałamiający. Czysty paryski błękit przeplatał się z cyjanem i chabrowym, w ciepłym świetle niewielkiej lampki, która paliła się wewnątrz, mienił się niczym żywy. Z fascynacją przyglądałam się, jak kamień zmieniał swoją barwę, stopniowo nagrzewał się, a wraz z tym jego chłodna barwa zmieniła się na ogniste czerwienie. Mrugnęłam kilkakrotnie, jednak nie było to moje przewidzenie, oczy mnie nie oszukiwały, a kamyk faktycznie był innego koloru. To było niesamowite, przeszukiwałam myślami spis znanych mi klejnotów i ich właściwości, byłam niemal pewna, że z taką jeszcze się nie spotkałam. Wszystko wskazywało na to, że kamień był zaklęty, więc nie było mowy o żadnym przypadku. Skąd on go wziął? Kto mu go dał? I po co? Ocknęłam się z letargu, to nie był najlepszy czas na zadumę, miałam bardziej naglącą sprawę.
— I co z tym zrobimy? To zwykły konflikt interesów, niewygodna sytuacja, którą jakoś trzeba rozwiązać. Wierzę, że jako dorośli ludzie z pewnością dojdziemy do porozumienia — w końcu spojrzałam na Oriona, próbując ukryć za maską obojętności niezdrową fascynację szkiełkiem, które trzymałam w dłoni. Mimo dość ciemnego otoczenia widziałam, jak jego wzrok powędrował na moje zaciśnięte palce.
— A kamień? Ukradłaś go. Masz mi go natychmiast oddać — rzucał się niczym ryba wyciągnięta z wody, więzy jednak dość mocno go trzymały, lepiej było, żeby nie puściły, dopóki zgoda między nami nie będzie zawarta
— Jeśli masz z tym problem, idź do Pika i powiedz mu o wszystkim. Że w środku nocy zostałeś obezwładniony, związany przez nieznajomego, a ja do tego okradłam cię w swoim własnym powozie. Już pomijam, że to kuriozalnie i całkowicie niedorzecznie brzmi, to będzie twoje słowo przeciwko mojemu, więc trudno będzie dotrzeć do prawdy. Najprawdopodobniej spyta się, dlaczego się tu w ogóle znalazłeś, więc wyjedzie na jaw, że się tu włamałeś. Szczerze wątpię, że dyrektor będzie szczęśliwy jeśli znowu będziesz zamieszany w jakąś aferę, nie nauczyłeś się tego po ostatnim zawieszeniu? — ciche przekleństwo przeświadczyło mnie, że uderzyłam w jego czułą strunę. Czyżby jego piętą achillesową był Pik i jego zdanie? Aż tak cenił go sobie, czy może się go bał?
— Tylko nasza dwójka wie gdzie — chwyciłam klejnot w palce tak, żeby mógł go zobaczyć — on jest. Jeśli zniknie, będę miała pewność, że znowu postanowiłeś wtargnąć tam, gdzie cię nie chcą. A wtedy bez skrupułów cię wydam. Potraktuj więc to jako opłatę za moje milczenie.
— Zabiorę co swoje i mnie nie ma, zapominamy o sprawie, głupio zrobiłem, że tu przyszedłem — zmiana strategii może i była mądrym posunięciem, jednak nie była tak skuteczna, jakby sobie tego życzył. Nie  zamierzałam oddać mu błyskotki, bezpowrotnie zmieniła właściciela i nic nie mogło nakłonić mnie do zmiany zdania. 
— Ten kamyk jest mój — syknęłam chłodno patrząc z pogardą na Oriona

Orionie?

Vogel CD Jumper

Przez moment patrzyłem na niego, obserwując, jak coraz to szybciej ulatują z niego jakiekolwiek dobre myśli. Przysłoniłem usta dłonią, zamyślając się na moment. Ktoś, kto ma motyw. Faktem jest to, że przez to, jaką osobą jest, duża część osób ma go po prostu dość, ale czy na tyle, żeby w tak niesprawiedliwy sposób go wkręcać? To było bardziej niż podejrzane. Wręcz mogę powiedzieć, że trochę nierealne. Co jednak się stało, to nie ma już odwrotu. Przeszłość jest przeszłością, to samo tyczy się teraźniejszości, w której obecnie się znajdujemy, jak i przyszłości, która może rzeczywiście przeważyć nad tym wszystkim. Musimy coś wymyślić i to szybko.
- Jeżeli ta próba się nie powiodła, być może będzie chciał coś odwalić ponownie - mruknąłem do siebie, ale najwidoczniej na tyle głośno, że chłopak z zainteresowaniem na mnie spojrzał.
- Co masz na myśli? - dopytał, czemu się nie dziwiłem. Sam bym pytał, jeżeli byłbym w jego lub podobnej sytuacji.
- No bo pomyśl - odsunąłem rękę od twarzy, zawieszając ją w powietrzu - Ta próba nie do końca się udała.
- Nie udała? Przecież został spalony namiot! - odwrócił się do mnie bokiem, zarzucając rękoma.
- Nie to mam na myśli - pokręciłem głową - Chodzi mi o to, że nie ma jeszcze ostatecznej decyzji o tym, czy zostałeś wyrzucony, czy też nie. Nie uważasz, że ktoś po tym wszystkim, o ile tak cię nienawidzi, nie będzie chciał spróbować czegoś innego?
Chłopak zatrzymał się w bezruchu. Widziałem, jak jego ramiona unoszą się i opuszczają, kiedy oddychał. Musiał to przemyśleć. Sam również musiałem zarejestrować to, co wysnułem. Nie było to bowiem coś, co mogłoby nas choć trochę przybliżyć do końca tej sprawy. Przynajmniej tak by się mogło wydawać. Jeżeli byśmy znali, choć część dalszego planu, to byśmy mogli dojść do podejrzanego. Tylko jak być o krok prędzej od niego? Albo przynajmniej mu go dotrzymywać? Spojrzałem w niebo, oceniając pogodę. Czy coś będzie szło po naszej myśli? Czy jednak będziemy skazani na klęskę?
- Jeżeli jest, jak mówisz, to musimy powęszyć - przerwał ciszę, odwracając się do mnie w pełni.
Skinąłem głową, chowając ręce do kieszeni.
- Powęszyć można, ale co nam to da? Niewiele pewnie - wzruszyłem ramionami. W odpowiedzi prychnął.
- Najpierw przytakujesz, że nikt mnie tu nie lubi, później mówisz, że może być jakieś wyjście, a teraz stwierdzasz, że to na nic? Zdecyduj się do cholery! - krzyknął, zamachując się ręką.
Westchnąłem przeciągle. Miał rację. Może to dlatego, że sam niezbyt wierzyłem w swoje słowa? Wszystko jest teraz możliwe.
- Wybacz - zwiesiłem głowę, kopiąc butem jakiś kamyk.
- Nie dzięki - skrzyżował kończyny na klatce piersiowej, ponownie odwracając się do mnie bokiem.
- Posłuchaj - zacząłem, ponownie na niego spojrzawszy - Mam plan - na te słowa zauważyłem, jak jego ciało delikatnie wzdrygnęło. Był zainteresowany - Podpalenie wydarzyło się w nocy, więc jest duże prawdopodobieństwo, że kolejne zdarzenie również będzie w nocy - lekko zachrypnięty głos spowodował u mnie kaszlnięcie. Zdecydowanie było jeszcze za zimno na takie wychodne.
Niczym jednak nie odpowiedział. Stał jak wryty, nawet na mnie nie spojrzawszy. Ponownie. Czasem naprawdę nie wiedziałem, jak mam go oceniać. Był jak taki smarkacz, co myśli, że wszystko może, a później wielkie zdziwienie, jak coś się dzieje niedobrego. Zwłaszcza kiedy wina spływa na niego. Podszedłem do niego, łapiąc go przy tym za ramię, przez co okręcił głowę, nieco ją unosząc.
- Damy radę go znaleźć, więc nie martw się o to. Tylko musisz po tym trochę się wstrzymywać ze swoim "ja".
Nawet nie wiedziałem, kogo chciałem w tym momencie przekonać do tej racji. Może nawet bardziej rozweselić, czy uspokoić. Chłopak jednak nie czekając za długo, strzepnął moją dłoń z ramienia, poprawiając swoją posturę. Musieliśmy coś zrobić. Nie chciałbym oberwać za coś, za co ewentualnie odpowiadałem. Czułem jednak, wręcz wierzyłem, że to nie on. Na co jednak dwa głosy, w tym podejrzanego, o niewinności, kiedy cała reszta, dziesiątki, była przeciw?

<Jumper?>