Chrzęst karabińczyków odbijał się niesamowicie przyjemnym echem po wnętrzu obszernego namiotu w czerwono-żółte pasy. Dźwięk rozwijanych lin i podwieszanych w górze haków stanowił akompaniament tak sytuacyjnie idealny, a przy tym tak miękki i harmonijny, że uchodził on uwadze większości cyrkowców, którzy gwarnie przepychali się między sobą. Z uwagi na to, że dźwięk trących o siebie włókien był dźwiękiem subtelnym i pozbawionym tendencji do zwracania na siebie uwagi, łatwo stawał się on tłem dla biegnących wartko niczym rzeka zdarzeń; tu ktoś rozstawiał ciężko opadające w piach skrzynie, tam odważniki układane na kupę ścierały się o siebie z metalicznym skrzekiem, a przede wszystkim, wymieniano między sobą słowa i oddechy, które skutecznie kradły spotlight przyjemniejszym dźwiękom.
Jeśli istniała w tej grupie choć jedna dusza wrażliwa na melodię przygotowań, to cyrk ten miał przed sobą jasną przyszłość pełną wrażeń równie barwnych, co oko kalejdoskopu.
Ubrany w miękką, mięsista białą bluzę bez kaptura, z kołnierzem okalającym obojczyki, czekałem pod rozciągniętą w najwyższym punkcie namiotu liną. Z głową zadartą w górę, ze znużonym wyrazem twarzy obserwowałem Blacka, który machając biodrami na wszystkie strony aranżował odpowiednie oświetlenie. Pod pachą dzierżył zwój liny przymocowanej do reflektora, którego klosz popychał to w prawo, to w lewo, nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji.
Czekałem z ramionami luźno splecionymi na piersi, próbując nie oślepnąć od wdzięków zaklętych w kolorowy kostium akrobaty. Black zdecydowanie zasłużył na sławę, jaka go opływała, ale poza wrodzonym talentem dysponował również wrodzoną głupotą i wyjątkowo irytującym charakterem.
Niekiedy zachodziłem w głowę, jak swojego rozgadanego i uśmiechniętego jak klaun z pudełka brata znosi Night, młodszy z bliźniaków. Night zdawał się być zdecydowanie bardziej przystępną jednostką pod względem towarzyskim, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego opanowanie i małomówność. Black sypał komunikatami jak z rękawa, zupełnie jakby nigdy nie męczyła go własna paplanina.
Czy mimo swojej ponadprzeciętnie gadatliwej i frywolnej natury dało się darzyć tego mężczyznę sympatią? Odpowiedź na to pytanie znałem, ale wcale nie zamierzałem jej udzielać.
- Beast! Łap! - wyglądało na to, że skończył się czas molestowania reflektora oraz mojego karku. Rzecz jasna mój łaskawca nie czekał, aż przygotuję się na przyjęcie liny. W zasadzie zrzucił ją jeszcze nim krzyknął, ale szczęśliwie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
Złapałem lecący z góry koniec sznura i z westchnieniem podążyłem do słupa, do którego należało go przymocować.
- A teraz przywiąż linę do tamtego słupa po lewej! - usłyszałem i aż zerknąłem przez ramię na Blacka balansującego w górze.
Czy on nie widział, że przecież idę? Oczywiście, że widział. Wgapiał się we mnie z uśmiechem i kciukiem w górę skierowanym w moją stronę. Posłałem mu mordercze spojrzenie i skończyłem wiązać sznur. Pociągnąłem dwukrotnie, upewniając się czy materiał jest solidnie napięty i reflektor nie spadnie nikomu na głowę, wciskając przy tym górną część kręgosłupa wgłąb ciała.
Dla bezpieczeństwa z liną należało się nieco naszarpać, ale na całe szczęście moje dłonie nie ucierpiały na tym wcale, co zawdzięczałem doskonale oprawionym, skórzanym rękawiczkom.
Gdy skończyłem swoje zadanie, odmaszerowałem na wschodni kraniec namiotu, gdzie znajdowała się największa liczba opartych o belki siana luster.
Co prawda nie tak dawno temu, ale udało mi się wkręcić na treningi grupowe między magikami, linoskoczkami i miotaczami ostrzy. Spodziewam się, że trafiłem tu ponieważ sam byłem wszystkim po trochu i Pik mógł mieć małą zagwozdkę w kwestii tego, gdzie mnie wpisać.
Black w towarzystwie brata doglądali linoskoczków, Dague rozporządzał sztyletnikami, a Donnie szkolił wszelakich magików.
W ostatnim czasie, co prawda z przymusu, ale wymieniłem uścisk dłoni z Jumperem i Arche, gdy realizowaliśmy podobny pakiet ćwiczeń na rozgrzewkę.
Nie planowałem poszerzać wachlarzu swoich zdolności o sztuczki z liną, ale ćwiczenia na mobilność mięśniową linoskoczków były wskazane dla kogoś, kto musi mieć pod kontrolą każdy milimetr swojego ciała, aby w każdej chwili uniknąć nadciągającego w jego stronę ostrza.
Co wybitnie ciekawe, moje bóle głowy miały długą przerwę w składaniu mi odwiedzin. Nie chwaliłem jednak dnia, wszak cieszenie się tym faktem przedwcześnie mogło okazać się dla mnie zgubne. Co raz lepiej szło mi unikanie ostrzy nadciągających od tyłu, co praktykowałem wcześniej, ale zdecydowanie mniej namiętnie niż teraz.
Jak natomiast szło mi z pogodzeniem się, że moc tak niszczycielską i wybitną jak moja wykorzystywałem w celach rozrywkowych? Cóż, upadek był niski, ale od dna dzieliła mnie jeszcze spora przestrzeń.
Zdecydowałem, że jeśli przyjdzie dzień, w którym moje zdolności będą robiły popisowe show, to jeszcze odwrócę wszystkie swoje karty z niebywałą korzyścią.
Już teraz widziałem ciekawskie, a nawet ujęte spojrzenia reszty trupy, gdy namiot rozświetlały fioletowe portale, a ostrza przeróżnej długości trafiały w wyznaczone cele z dziecinną łatwością, lub mijały czubek mojego nosa o włos.
I ja byłem autorem zaintrygowanych spojrzeń w stronę talentów innych doszkalających. Może nie było to zainteresowanie na tyle autentyczne i wszechogarniające, abym mógł wpatrywać się w coś w pełni ujęty, ale owszem, miewałem chwile, gdy cudze zdolności przykuwały skrawek mojej uwagi.
Mimo wszystko, tym co pochłaniało mnie bez reszty, było moje własne ciało i otoczenie luster, które pomagały mi dostrzec wszystkie mankamenty własnej zwrotności oraz gibkości, które bezlitośnie wybijałem, tydzień po tygodniu obrastając w co raz to większe doświadczenie. Bywało, że zgrzany rozbierałem się do połowy, gdy większość opuszczała namiot i do zmroku katowałem jeszcze niedoskonałe uniki, czy nieczęste potknięcia.
Choć fakt wykorzystywania mojej mocy na rzecz uciechy publiki był uwłaczający, to im dłużej obserwowałem swoje poczynania, tym więcej widziałem spektakularności w talencie, z którym żyłem od lat.
Moja zdolność okazała się być nie tylko wybitną, śmiercionośną i majestatyczną bronią, która z łatwością odbierała życie dziesiątkom stworzeń na raz, a również pięknym i ujmującym zjawiskiem, którego uwiecznienia nie powstydziłby się najbardziej wrażliwy znawca sztuki.
Wcześniej nie miałem czasu i pewnie ochoty na to, aby chociażby dostrzec mnogość barw otwieranych przeze mnie portali. Zależnie od rozmiaru ich barwa stawała się głębsza i bardziej intensywna. Obrzeża były połyskliwe i pastelowo liliowe, wewnętrzny pierścień lśnił ametystem, a głębsza jego część z purpury przechodziła w czerń. Błyski portali zwrotnych nasycone były wrzosowymi i oberżynowymi refleksami, a sam kształt towarzyszący zamykającej się dziurze w przestrzeni przypominał ramiona płatka śniegu, o charakternych i ostrych końcach. Fiolet był kolorem władców i indywidualistów, a ja doceniłem go skandalicznie późno.
Pokusiłem się o chwilę przerwy w toku ćwiczeń i odszedłem na bok, po wodę.
Wracając oparłem zmęczone plecy o skrzynię i przez chwilę lustrowałem wszystkich trenujących artystów. Większość z nich nieszczególnie mnie sobą zdumiewała. Nadal przeszkadzała mi ich barwność i potrzeba rzucania się w oczy, jaką emanowali. Nie mogłem się temu dziwić w nieskończoność, wszak wszyscy byliśmy w cyrku, ale najwidoczniej za wcześnie dla mnie na pojednanie się z ich naturą. Bariera, która oddzielała „mnie” od „nich” zdawała mi się być na ten moment potrzebna i wręcz wskazana. Ktoś mógłby szemrać, wymagając ode mnie większej wdzięczności za fakt, że cyrk dawał mi schronienie, ale przecież zależność ta była tak niedorzeczna, że w ramach opozycji rodziło się po mojej stronie podobnie irracjonalne założenie - mógłbym wymagać wdzięczności za to, że do tej pory nikomu w krtani nie utknął jeden z jakże luksusowych sztyletów.
Pik zapewne nie pochwaliłby moich przemyśleń, ale jakoś mogłem się z tym pogodzić. Na własne życzenie gromadził pod swoim dachem masę indywiduów i miałem szczerą nadzieję, że nawet ktoś z takim nastawieniem jak on nie łudzi się, że wszyscy spośród nich mają szlachetne zamiary.
Zamierzałem wrócić do swoich zajęć, gdy ni z tego ni z owego, w głębi namiotu po prawej stronie, podniósł się ciepły wiatr pochodzący od niedużej, ale znaczącej chmury ognia, która z łatwością mogła kogoś sparzyć.
Instynktownie zakryłem twarz dłonią, choć znajdowałem się w bezpiecznej odległości. Moje ciało zareagowało przed mózgiem i kolana skryte pod nieco przetartym, czarnym jeansem czekały zgięte, w każdej chwili gotowe odskoczyć. Wystarczył moment, abym poczuł jak skronie zaczynają z lekka pulsować.
Sprawcą tego zamieszania był ten niewysoki, rudy chłopak, którego w domu chyba nigdy nie karmili. Słyszałem, jak on i cała reszta kącika magików unoszą się nad czymś, w ferworze, który udało się bardzo szybko i sprawnie ugasić padały wylewne przeprosiny, a Donnie i chłopak znikają gdzieś za kotarą.
- Biedny Ozyrys… - usłyszałem gdzieś z boku. To Diane, która wraz z koleżanką szła z pomocą z troską odnosiła się do sytuacji.
Cofając się, syknąłem cicho z odrazą.
Faktycznie, ogień często był używany podczas wystąpień, ale ten niszczycielski żywioł był tak porywisty i trudny do opanowania, że z pewnością nie powinien trafiać w ręce byle chłystków.
Wróciłem w miejsce, w którym zwykłem trenować i dostrzegłem jak wściekła, i oburzona jest moja twarz. Nie dziwiłem się sobie, ale wiedziałem, że nieostrożne odsłanianie swoich emocji może przyciągnąć wzrok czujnych obserwatorów. W tym przybytku pełnym wariatów brakowało tylko plotki, jakoby najdziksza bestia, która przybyła z krain skutych lodem, bała się ognia.
Opanowałem się więc szybko i rozluźniłem plecy. Sięgnąłem ręką za głowę i wyswobodziłem część włosów, którą od czasu do czasu splatałem gumką, aby nie przeszkadzały mi podczas ćwiczeń. Wracając, od niechcenia machnąłem ręką, przywołując krótki, zaledwie jedenastocentymetrowy sztylet, o smukłej rękojeści, która w przeciwieństwie do większości moich ostrzy cieszyła się zdobieniem srebrno-złotym, nie srebrnym.
Wpatrzony w swoją rosłą, dominującą postawę, z burzą kremowych włosów opadającą na czoło, z lśniącym sztyletem unoszącym się nad wnętrzem mojej dłoni, który zastygły w bezruchu odbijał niewinnie światło reflektorów, zwróciłem uwagę na coś zupełnie niespodziewanego.
W lustrze widziałem ów skromny kłębek dymu, jaki unosił się po nieudanej sztuczce. Głowa bolała mnie w stopniu znośnym, jakby jedynie chciała się ze mną podrażnić, przypomnieć mi o swoim istnieniu i nie tylko o nim.
Wyswobodziłem sztylet z więzów swojej woli i chwyciłem go zręcznie, nim opadł na ziemię. Przyjrzałem się dokładnie zgrabnej, estetycznej rękojeści, której złote akcenty wyjątkowo dobrze kontrastowały z czernią mojej rękawiczki. Pierwszy raz widziałem to zdobienie. Pierwszy raz widziałem ten materiał. Czy to mógł być przypadek, albo efekt kontrolowanego rozwijania mojej mocy?
Nie miałem pojęcia, ale przecież o to mi chodziło. O atrakcję. O coś spektakularnego, co dopuści mnie na scenę, przed oczy tłumu. Ogień i nóż o tnącym ostrzu, dwa niebezpieczne pierwiastki wymierzone w serce śmiertelnego człowieka, znikają cudownie sekundy przed śmiercią. Ta idea, złota idea, mogła się sprzedać, gdyby tylko atrakcyjnie ją opatentować i owinąć w złotą kokardkę.
Co jeżeli obalenie obaw, jakie wzbudzał we mnie ogień i nauczenie się kontrolowania portali nawet w epicentrum migreny, mogło być moim biletem przetargowym na scenę? Ze sceny do mojego celu było już niezmiernie blisko, więc ta inwestycja mogła się opłacić.
Przywołałem z pamięci słowa Diane, która nazwała chłopaka po imieniu, a raczej po pseudonimie.
Ozyrys, tak? Egipski bóg śmierci i odrodzenia, sędzia zmarłych, wybitny prorok, ojciec Anubisa. Ten, który dzierży jako artefakty berło heka, symbol władzy oraz bicz neheh, symbol wieczności.
Należało dysponować obiecującym poczuciem własnej wartości, aby nazwać się tym mianem.
Na moje usta wtargnął nieduży, ledwie zauważalny uśmiech.
Podrzuciłem sztylet w dłoni i cisnąłem nim z agresją przed siebie, wymierzając go w odbicie własnej twarzy. Świst o wysokim tonie wybrzmiał w powietrzu, ostrze pomknęło przed siebie z wielką mocą, a twarz w lustrze uśmiechała się powitalnie do nadciągającego oręża. Popisowe milimetry przed taflą, gdy ostrze nieomal obróciło się i było o krok od wbicia się koniuszkiem w sieć cząsteczek, fioletowe światło rozbłysło, a sztylet schował się w innym wymiarze, na dobre znikając z tego świata.
Jak na obecny ból głowy, było nieźle.
Wyprostowałem się i wyrzuciłem ręce w górę, splatając palce nad głową. Naciągnąłem kręgosłup i wszystkie mięśnie, wywołując przyjemny skurcz i chrzęst w plecach. Opuściłem dłonie skryte w czarnej skórze i udałem się wgłąb namiotu, idąc w stronę przeciwną do reszty cyrkowców, którzy kończyli trening, i wychodzili na zewnątrz. Mijając mnie, Black spróbował dźgnąć mnie w bok, ale uchyliłem się mimowolnie i parłem przed siebie dalej, całkowicie zapominając o jego obecności.
Musisz mi wybaczyć Black, ale wyjątkowo nie mam czasu się z tobą bawić.
Gdy namiot opustoszał, dźwięki stały się jeszcze lepiej słyszalne niż dotychczas. Skręciłem za wysokimi skrzyniami w prawo i oparłem się o jedną z nich ramieniem, wsuwając dłonie w kieszenie. Młodzieniec o płomiennych włosach zbierał z ziemi obręcze i segregował je w otwartych skrzyniach. Miałem podstawy sądzić, że nie zauważył, że na piasku za nim, leżała srebrna zapalniczka, która najpewniej była jego osamotnioną zgubą, która wyleciała mu z kieszeni podczas schylania się po koła. Widziałem na jego twarzy zatroskanie i skrajne skupienie na wykonywanym działaniu. Czyżby tak objawiało się poczucie winy za dzisiejszy incydent, podczas którego nic tak właściwie się nie stało? Powstrzymałem w sobie przekąs i kpinę, i odetchnąłem cicho. Nim cokolwiek powiedziałem, coś w jego ruchach i skurczu na twarzy zdradziło mi, że wyczuł moją obecność.
- Zguby przynoszą pecha. - poinformowałem. Mimo, że sekundę temu jego instynkt ubiegł go o mojej obecności i tak wyprostował się nagle, i odskoczył o krok, odwracając się twarzą do mnie.
W wielkich oczach widać było zaskoczenie, szybko schylił się i porwał w dłonie zapalniczkę, zabierając ją z ziemi.
- Jak na kogoś igrającego z ogniem, jesteś dosyć nerwowy. - zauważyłem, robiąc krok do przodu. Chłopak ledwie zauważalnie cofnął nogę, na której opierał ciężar ciała. - Nie sprawia ci to trudności?
- Cóż… - zaczął, spoglądając na mnie. Jego twarz miała w sobie coś, co pokusiłoby się o nazwę sympatycznych rysów. - To chyba nie mój dzień.
Wypowiadał się aksamitnym tonem, dużo dojrzalszym niż można by się spodziewać po jego posturze. W formie, jaką stosował odczytałem pozbawioną chęci narzucenia się, szczerą wiarę w możliwość załagodzenia sytuacji.
- Oczywiście. - odparłem chłodno. - Niemniej taki dzień może kosztować kogoś nawet głowę.
Mój zimny dowcip sprawił, że chłopak na moment uciekł oczami gdzieś w bok.
Korzystając z chwili ciszy, po prostu zamknąłem butem skrzynie, do których chował obręcze. Postarałem się, aby ten gest nie wyglądał zbyt obscenicznie. Gdy wieka opadły z cichym łoskotem, podniosłem oba kufry, z których każdy ważył co swoje i zaniosłem je na bok, w miejsce, w którym zwykle stały. Czułem na sobie wzrok Ozyrysa, ale przy tym nie odniosłem wrażenia bycia obserwowanym i ocenianym.
- The Beast, tak? - zapytał, gdy odstawiałem skrzynie.
No proszę. W końcu prawidłowo użyty przedimek.
Gdy wróciłem, Ozyrys wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, być może podziękować za wyręczenie go w zadaniu. Uznałem tą grzecznościową formułkę za stratę czasu, na którą w dodatku naprawdę nie miałem ochoty. Zamiast tego, wyciągnąłem do niego dłoń równie pewnie i stanowczo, co do Pika w dniu, w którym tu przybyłem.
- Trenuj ze mną. - zaproponowałem, wplatając w swoją wypowiedź więcej oznajmienia, niż rzeczywistej propozycji.
- Słucham? - młody mężczyzna spojrzał na mnie z nieskrywanym zdziwieniem.
Nie było w nim fałszu. Zarówno w spojrzeniu, jak i we właścicielu fiołkowych oczu. Ten fakt sprawił, że nieomal obnażyłem szkliste, białe zęby, w tygrysim uśmiechu.
- Trenuj ze mną. - powtórzyłem, tym razem nieco swobodniej. - Występ kogoś miotającego sztyletami to miłe widowisko, ale nie każdy z tutejszych sztyletników mógłby pochwalić się płonącymi ostrzami. Jeśli zaistnieje taka potrzeba, będę w stanie zdradzić ci więcej szczegółów. Moja propozycja jest prosta, Ozyrysie. Podczas wspólnego treningu ty pomógłbyś mi urozmaicić moją sztukę, a ja zdołałbym pomóc ci osiągnąć większe opanowanie. Nie sądzisz, że to uczciwa oferta?
Korzystając z dzielącej nas różnicy wzrostu posłałem mu długie spojrzenie spod jasnych rzęs i syciłem się spokojnym oczekiwaniem na odpowiedź. Moja wyciągnięta dłoń nie drgnęła, nie zjeżył się na niej ani jeden włos.
Zechcesz, Ozyrysie?