Ani Graff Purplish Red Diamond, ani tym bardziej De Beers Cullinan Blue nie powinny być zestawione z The Orange. Chłodny róż wpadający w czerwień, wyrafinowany królewski błękit oraz miodowa barwa największego z pomarańczowych diamentów. Pojedynczo dokładnie każdy z nich stanowi kunszt jubilerskiego fachu. Idealny szlif, nieprawdopodobnie doskonała barwa oraz praktycznie nieskazitelna czystość. Stwierdzenie, że są wręcz anielskiego piękna, byłoby zbrodniczym niedopowiedzeniem. Jednak wszystkie kamienie zestawione w jednym elemencie przyćmią wzajemnie swoją urodę, zgaszą niezaprzeczalne piękno i zamiast gustownej ozdoby ze skupiającą wzrok, jedyną w swoim rodzaju kosztownością powstanie porażająco drogi, ale tandetny koszmar każdego jubilera. A ja jeden z tych unikatów zamierzałam bezlitośnie i nieodwracalnie pociąć, oczywiście tylko wtedy, gdy nie uda mi się doprowadzić do zmiany obecnego właściciela kamienia, co takie bezproblemowe z pewnością nie będzie. Było bardziej niż pewne, iż litewska bestia nie odda bez słowa sprzeciwu właściwie bezcennego diamentu, który w tajemniczy sposób wędrując przez pół świata, stał się jej własnością.
Zawinęłam The Orange w jedwabną chusteczkę, by następnie zawiniątko bezpiecznie włożyć do ręcznie kutej, srebrnej szkatułki wyłożonej atłasem. Rodzinna pamiątka z wierzchu ozdobiona niewielkimi cyrkoniami migotała wesoło w świetle. To w niej trzymałam najcenniejsze skarby. Upewniłam się, że jest dobrze zamknięta, chowając klucz w swojej dłoni. Były nadbałtycki książę Chevalier Irenejus von Urach w żaden sposób nie zapracował sobie na moje zaufanie, a bezczelnie śmiem twierdzić, że skoro nie miał problemu ze źródłem pochodzenia diamentu, nie miałby oporów, by bez pozwolenia rozporządzić się moim dobytkiem, gdyby tylko dostał ów kluczyk w swoje ręce.
Echa rozmowy na temat genewskiej wystawy nie milkły od kilku tygodni. Właściwe cały światek mówił tylko o jednym, niemożliwe wielkim pomarańczowym diamencie, który miał być nie tylko gwiazdą wieczoru, ale też powodem, dla którego możni z całego globu przybyli na ten jeden dzień do Szwajcarii, bo właśnie w tym dniu stolica jubilerskiego świata się tam znalazła. Tysiące turystów przewijających się w ciągu ostatnich dni przez galerię domu Christie’s by po raz ostatni choć przez ułamek sekundy mogli zobaczyć wystawę, której elementy po zachodzie słońca pójdą pod młotek, później właściwie raz na zawsze mają zniknąć z muzealnych salonów na rzecz prywatnych kolekcji. Wieczorem, gdy oświetlony reflektorami przeszklony budynek rozbłyśnie setką barw, drzwi galerii zostaną otwarte tylko dla nielicznych, tych z bardzo zasobnym portfelem. Dokładnie każdy z nich, włączając w to mojego ojca, z którym zawitałam w szwajcarskim domu aukcyjnym, liczył, że uda się wrócić z tym jednym z najwspanialszych cudów natury, które dane było ludzkości wydobyć.
Kolejne przedmioty jeden po drugim znajdowały nowych właścicieli, którzy wyłożyli niebagatelne sumy na zakup. Jednak tak jak każdy przewidywał, to finałowa pozycja cieszyła się największym powodzeniem. Poprzednie licytacje tylko rozgrzewały atmosferę, która z każdym zakupem zdawała się być coraz cięższa. Elektryzujące napięcie między zgromadzonymi podtrzymywała świadomość, że cena kamienia nie zamknie się w sześciocyfrowej sumie.
Ostatnie uderzenie młotka aukcyjnego obwieściło koniec licytacji. Początkowo zamarłej w ciszy publice ciężko było uwierzyć w wysokość kwoty, która ostatecznie padła. Ponad 30 milionów oru. Szybko jednak ta cisza zmieniła się pierw w szmery, aż w końcu głośny wybuch ekscytacji i nie do powstrzymania aplauz.
Kupcem był postawny mężczyzna w sile wieku. Ciemne, czarne włosy nieco przyprószone srebrem oraz śniada, już nie tak gładka, jak kiedyś cera jednoznacznie sugerowały, że pochodził z bliskiego wschodu. Mimo wielu lat na karku prezentował się wyjątkowo dobrze, emanował pewnego rodzaju doniosłością. Dwóch ochroniarzy podążających za nim jak cień lustrowało otoczenie, szukając ewentualnego zagrożenia. Mężczyzna, a dokładniej diament, który zakupił, choćbym nie wiem, jak się starała, był całkowicie dla mnie nieosiągalny.
Zawiesiłam na dłużej wzrok na zamkniętym wieku puzdereczka. Ta mała, sama w sobie cenna kasetka ukrywała wyjątkowo cenny skarb i równie niebezpieczny. Diament, którego nie jeden pragnął, a obecnie z pewnością jest poszukiwany, nie tylko przez oficjalnych mundurowych mamił swoim blaskiem i wartością każdego, kto na niego spojrzał, w tym, a może szczególnie mnie. W ułamku sekundy uzależnił mnie od siebie, sprawił, że całkowicie oszalałam na jego punkcie.
- To niezwykle impertynenckie, tak otwarcie zapowiadać nocne wizyty kobiecie w trakcie pierwszego spotkania. Nawet jeśli byłoby to miłosne rendez vous, a nie spotkanie biznesowe, nadal byłoby to nie na miejscu — płynnym ruchem podeszłam do mężczyzny nieco bliżej, jednak zachowując stale bezpieczną odległość, o ile w takiej sytuacji w ogóle może być o takiej mowa. Wedle pogłosek blondwłosy był geniuszem pola bitwy, musiałam cały czas pamiętać, że dokładnie każda, nawet ta najbardziej przekłamana plotka zawiera w sobie cień prawdy.
Zapewne przy naszej różnicy wzrostu wyglądało to groteskowo, jak subtelnie próbowałam zagrodzić mu wnętrze przyczepy cyrkowej, ostrożnie przesuwając się w stronę wejścia, jednak byłam już zmęczona jego towarzystwem. Mimo że nie narzucał się, a te kilka zdań, które wymieniliśmy między sobą, dotyczyło kamieni szlachetnych, zbyt dużo czasu zostałam zmuszona mu poświęcić. Zdecydowanie bardziej wolałam oddać się kontemplacji nad skarbem, który był tak blisko. Wystarczyło pozbyć się niechcianego gościa.
- Następnym razem lepiej zastanów się dwa razy, zanim zdecydujesz się coś takiego powiedzieć, by nie zostało to opacznie zrozumiane. Takie faux pas może okazać się wyjątkowo brzemienne w skutkach, zwłaszcza w tak małej społeczności, którą jest nasza cyrkowa trupa, a akurat ja nie mam ochoty wysłuchiwać takich pomówień. Une autre femme à ma place pourrait utiliser cette déclaration et devenir problématique. Życzę udanej nocy
Chev? Risqué, mais excitant. N’est-ce pas?