W tym jednym momencie, przez dosłownie ułamek sekundy poczułam się jak sparaliżowana, jak ofiara, zwierzyna, którą czeka niechybna zguba w szponach głodnego drapieżnika. Jakbym wpadła w swoje własne sidła i teraz bezczynnie czekała na swój nieuchronny koniec. Wyniosłe i chłodne spojrzenie, do którego jestem przecież tak bardzo przyzwyczajona, przeszyło mnie na wylot, a kryształowo niebieskie tęczówki wyglądały zupełnie, jak gdyby wiedziały, co planuję i tylko, bezczelnie naigrywając się ze mnie, testowały moje zachowanie. Jednak to niespotykane dotychczas przeze mnie uczucie, tak bardzo mi obce, tak samo szybko, jak przyszło, odeszło całkowicie w niepamięć. Jakby ręką odjąć, jakby w rzeczywistości nigdy nie istniało i było tylko odległym złudzeniem.
Na chłodno analizując sytuację Chevaliera, nie jego szaleństwo czy umiejętności, które niejednego z pewnością powaliły na kolana były dla mnie największym zagrożeniem. Nie doświadczenie na froncie zdobyte w walce na śmierć i życie ani koneksje rodzinne mocno kryjące plecy. Chevalierowi Irenejusowi von Urachowi nie zostało już nic, nawet jego arystokratyczny tytuł mu odebrano. Ale to właśnie brak czegokolwiek do stracenia sprawia, że jest wybitnie niebezpieczny, jest bowiem w stanie zrobić wszystko, by cokolwiek zyskać. To daje mu niezwykłą przewagę. Zdesperowane zwierzę odcięte od drogi ucieczki zawsze zaatakuje, mnie, by uniknąć rozgoryczonego ataku, pozostaje zostawić mu niewielką lukę, którą może urwać się, ale dokładnie w tym kierunku, który samą wybiorę.
Cyrk jest zaskakująco dziwnym miejscem, wszystkie wieści przemieszczają się właściwie z prędkością światła. Z jednej strony cyrkowego terenu ktoś zapyta, a z drugiej kilka chwil później słyszy odpowiedź. A środowisko artystów jest na tyle małe, że chcąc nie chcąc wszystkie, nawet te najbanalniejsze plotki docierają także do tych, którzy całkowicie nie są ciekaw bzdurnych opowiastek, w tym także i do mnie. Pyszną większość opowiadającą o wesołych igraszkach trupy ignorowałam, wybierałam nieliczne, które niosły jakąkolwiek wartość do wykorzystania. Jedną z nich, chociaż początkowo wyjątkowo nieprawdopodobną była samowolna wycieczka litewskiego księcia. Szeptanki o jego eskapadzie obrosły już tak bardzo, że nie jeden bajkopisarz pozazdrościłby kreatywności lokalnej społeczności. Ale wszystko sprowadzało się do jednego — faktem było, że blondwłosa bestia, Chevalier zniknął. Krążyły plotki, że ponownie widziano potwory, które pod płaszczem nocy rozszarpały litewskiego księcia na strzępy, nad czym jakoś wyjątkowo bym nie ubolewała. W końcu mój uwierający problem sam by się rozwiązał. Inni, zwłaszcza kobiety, głosiły płonne nadzieje o ognistym romansie, który tak bardzo poruszył kamienne serce mężczyzny, że ruszył za swoją wielką miłością, zostawiając wszystko za sobą. Znalazł się także odważny twierdzący, że niedoszły monarcha nie odnalazł się w naszym nietypowym środowisku, że nic go tu nie trzymało i postanowił rozstać się bez rzewnych pożegnań na zawsze. Zwłaszcza to ostatnie, to stek wierutnych bzdur. W końcu w moich rękach cały czas jest coś, czego z pewnością nie zostawi, co dziwnym zrządzeniem losu wpadło w jego ręce i przy drobnej pomocy może wszystko odmienić. Więc niezależnie od jego chęci, wróci, choćby na moment, by odebrać swoją domniemaną własność, z którą nie zamierzałam się rozstawać.
Jednak jedno musiałam przyznać, niekoniecznie świadomy, oddał mi przysługę, kupił mi czas, którego tak bardzo mi brakuje. Nadal niezbyt wiele, jednak dzięki temu nie czułam tak blisko oddechu upływających minut na karku. Choć to zapewne było złudne, mogłam na krotki moment odetchnąć z ulgą, zwolnić, przestać biec na oślep i na złamanie karku, by tylko wytrwać i wyrwać się bezwzględnemu. Przemyśleć kilka rzeczy, by nie popełnić rażącego błędu i wybrać najkorzystniejsza dla siebie z opcji.
W ciągu pierwszych dwóch dni nie znalazłam odpowiedniego rozwiązania mojego palącego kłopotu. Oczywiste było, że pierwsze co zrobiłam, to zabezpieczyłam Orange. Diament, jako najwspanialszy przedstawiciel kamieni szlachetnych, zwłaszcza ten, pomarańczowa łza zasługiwała na niezrównane zaklęcie, nie kilka prostych, wręcz prymitywnych słów, które nie oddałyby mu należytej czci. Zaklęcie godne największego diamentu w nasyconej barwie Vivid. Starannie wyczyszczony i przede wszystkim wydobyty z tandetnego okucia białym złotem chwilowo otrzymał swoją indywidualną, niewielką szkatułkę o podwójnym dnie. Leżący na burgundowym atlasie, ukryty, wewnątrz Orange maskowało pierwsze dno wraz z równo ułożonymi kilkoma pęsetami. Docelowo zamierzałam go mieć zawsze przy sobie, wewnątrz kamei przypiętej na wysokości obojczyków. To jedyna gwarancja, że nikt nie położy na nim swoich brudnych rąk podczas mojej nieobecności. Jednakże nie to stanowiło istotną komplikację, żadne zaklęcie ochronne nie wymaże istnienia diamentu ze świadomości księcia, jeśli nie dotknie on odpowiedniego kamienia. Gdybym to w Orange ukryła magię kasującą wspomnienia, te mogłyby wrócić, gdy tylko spojrzałby na niego. Ewentualnie posypałyby się niewygodne pytania, prowadzące do śledztwa czym jest minerał w jego dłoni. To zdecydowanie musi być inny brylant. Bynajmniej w ciągu tego owocnego, aczkolwiek niezbyt długiego spotkania nie zaobserwowałam żadnej biżuterii u niego, nawet pod rękawiczkami, nie widać było charakterystycznego kształtu sygnetu. Brak jakiejkolwiek biżuterii dobitnie dawał do myślenia, że nie ma w zwyczaju noszenia kosztowności, a brak jakiegokolwiek kamienia stawiał mnie w wybitnie niekorzystnej sytuacji. Należało więc w jakiś umiejętny sposób podsunąć mu klejnot, tak by nie zorientował się, że mam w tym jakąś ukrytą intencję. Skoro wszelka biżuteria odpadała, kolczyki, medaliki, obrączka czy inne świecidełka, co z pewnością wzbudziłoby czujność, gdybym zdecydowała się ją sprezentować, należało znaleźć inne wyjście. Zatrzymałam wzrok na półce z książkami. Musiałam sprawić, żeby sam do mnie przyszedł, by myślał, że mam coś, czego on ode mnie chce, nie odwrotnie.
Chev?