Czasem trzeba coś poświęcić w pogoni za snem.
To jedno zdanie będzie mnie prześladować do końca życia. Wtedy w lesie... Cóż. Na początku zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać, ani z kim mogę mieć do czynienia. Dziwne przeczucie, któremu postanowiłem zaufać, popchnęło mnie prosto w nieznane za obcym mi mężczyzną. Starałem się go zatrzymać, ale ten z czasem zaczął przede mną uciekać, co trochę mnie zaskoczyło. Zauważając już wcześniej jego laskę, byłem święcie przekonany, że nie jest w stanie się tak szybko poruszać.
- ... Aha? - stanąłem, nie wierząc w to, co się właśnie stało, a dosłownie sekundę później rzuciłem się za nim biegiem. Zabawa w berka po nocy w dodatku w gęstym lesie nie należy do najbezpieczniejszych. Nie wiem, co mnie napadało. Dość szybko dotarło do mnie, że będzie lepiej, jeśli sobie odpuszczę i dopóki jeszcze w miarę wiem, skąd przybiegłem, wrócę na wesele. Co prawda miałem gościa na wyciągnięcie ręki — nie biegł aż tak szybko, jak sądziłem. Już miałem się zatrzymać, gdy nagle prosto na moją twarz poleciał jego kapelusz. O mało co przez to się nie przewróciłem. Zatrzymałem się i momentalnie spojrzałem za mężczyzną, ściskając w dłoniach kapelusz, a to, co zobaczyłem, nie dało mi w spokoju wrócić...
Cała gonitwa skończyła się dość szybko i w dość zadziwiający sposób. W oddali przez przerzedzające się drzewa zauważyłem coś w rodzaju wąwozu. Słyszałem też szum rzeki. To było jasne, że mój tajemniczy nieznajomy nie będzie miał jak uciec. Jednak ten, zamiast zwolnić, przyspieszył. Nie byłem pewny, co on planował, ale nie zamierzałem odpuścić. Z każdą chwilą coraz mniej dzieliło nas od końca urwiska. Chciałem za wszelką cenę złapać tego gościa. Jakoś zatrzymać. W końcu to było istne samobójstwo!
Gdy tylko zdążyłem dotknąć koniuszkami palców jego szala, ten poleciał mi prosto na oczy, a ja wylądowałem tyłkiem na stercie liści. Świat pociemniał jeszcze bardziej niż tutaj w tym lesie oświetlany pięknym księżycowym światłem.
Nie słyszałem żadnego plusku.
Od razu zerwałem z twarzy szal i spojrzałem w stronę skarpy. Nikogo nie było, a po drugiej stronie wąwozu tuż przy samej krawędzi stał dumnie wyprostowany pies, idealnie oświetlony przez księżyc. Wbijał we mnie triumfalne spojrzenie, a ja nie mogłem uwierzyć własnym oczom. To był naprawdę on...
Tata.
Bez słowa postanowiłem się podnieść. Nie spuszczałem wzroku ze zwierzęcia. W tym momencie wolałbym być wstrząśnięty niż zmieszany, ale nic na to nie poradzę. W mojej głowie pojawiło się coraz więcej pytań, tyle wspomnień wróciło... Jakim prawem on w ogóle jeszcze żyje? Zwierzę po drugiej stronie, odwróciło się do mnie tyłkiem i zaczęło iść w stronę zaczynającego się znów lasu, po drodze znów przemieniając się w zwykłego człowieka o odstających psich uszach. Można powiedzieć, że teraz już nic nie wskóram. Mnie i jego dzieli dość spory dystans. Nie zostało mi nic innego, jak odpuścić. Niestety problem tkwił w tym taki, że może i ja — ta dobra dojrzała i dorosła strona mogła sobie odpuścić, to ta zła młodsza i skrzywdzona już nie.
Ostatni raz spojrzałem za moim niedoszłym rodzicem, a później zacząłem się wracać. Tylko po to, by nagle się zatrzymać, zacisnąć zęby i zrobić coś naprawdę głupiego i nieodpowiedzialnego...
Biegłem. Tak samo, gdy mając pięć lat, chciałem go zatrzymać w domu. Ta sama adrenalina i chęć wykonania niemożliwego. Z tą różnicą, że tym razem mi się udało. Nie mogę tego nazwać pewną wygraną, tylko cholernym fartem. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu, dzięki któremu udało mi się dostać na drugą stronę. Przeskoczyć i wylądować jako pies, chroniąc dzięki tym własne śnieżnobiałe ubranie.
Później już poszło z górki. Momentalnie zamieniłem się znów w człowieka i pobiegłem za ojczulkiem, a gdy ten akurat spojrzał za siebie, rzuciłem się na niego i powaliłem na ziemię, wykręcając mu rękę do tyłu.
- I co śmieciu? Myślałeś, że tym razem też dam ci zwiać? - byłem padnięty i wkurwiony jednocześnie, a człowiek leżący pode mną nadwyraz spokojny. Kruczoczarne włosy i ostre spojrzenie zielonkawych oczu... To był na pewno on. Praktycznie nic się nie zmienił, ale mimo wszystko wydawał się mi jakiś inny. Taki... Wypruty z życia.
Wrak człowieka w ładnym ubraniu.
Im dłużej się w niego wpatrywałem, tym sprawniej uspokoiłem oddech i samego siebie. Gniew mnie opuścił i zostało dziwne współczucie. Tyle lat czekałem, żeby mu przyłożyć w ten wiecznie nonszalancki ryj, ale... Teraz już nie byłem do tego zdolny. Przerwałem dłużącą się ciszę, podnosząc się na równe nogi i puszczając wolno ojca. Gdy tylko się podniósł, odwrócił się do mnie, wygładzając rękami garnitur, a mnie mierząc wzrokiem od stóp do głów. W tym momencie przypomniałem sobie o weselu, z którego właśnie się ulotniłem. Ojciec ewidentnie nie chciał ze mną rozmawiać.
- A idź do diabła. - zbyłem go machnięciem ręki i odwróciłem się w stronę skarpy. Wszystko zrobiłem na marne. Mogłem siedzieć na tyłku, to gonitwy mi się zachciało. Moja głowa już miała o wiele lepsze zajęcie, czyli wymyślenie, jak do jasnej ciasnej mam się wrócić. Zdołam jeszcze raz przeskoczyć? Nie sądzę... Zacząłem się rozglądać na boki, a przemyślenia przerwał mi głos niedoszłego ojczulka.
- Jestem już prawie na końcu tej drogi. - raczył mi odpowiedzieć, chcąc przy tym brzmieć jakkolwiek wesoło, ale mnie nie oszuka. Posłałem mu sceptyczne spojrzenie. Miałem wrażenie, jakbym patrzył w lustro i widział starszego siebie za jakieś dwadzieścia lat. Nie chodzi tu o zachowanie, ale sam wygląd... Tyle razy słyszałem, że wdałem się w ojca i teraz rzeczywiście nie umiem temu nawet zaprzeczyć. To wszystko jest takie dziwne. - Wiesz, Shu... - kontynuował. - Czasami trzeba coś poświęcić w pogoni za snem.
- Własną rodzinę?
- Byłem młody. Za młody. - przyznał, co i tak nigdy nie będzie dla mnie dobrym wytłumaczeniem. Nie chciałem już tego słuchać. Skoro już od tego zaczyna, to nic mądrego z tego nie wyniknie. - Nie chciałem być ojcem! - krzyknął, gdy zacząłem od niego odchodzić. Wtedy już się zatrzymałem.
- To kim? - odwróciłem się do niego. - Kim chciałeś być? - spytałem, choć nie wiem, po co utrzymywałem tę konwersację. Musiałem wrócić na wesele, a nie przegadywać się z byle dziadem, którego w ogóle nie znam.
- Po prostu kimś, Shu. - odpowiedział spokojnie, siadając na jednym z pobliskich kamieni. - Chciałem zaistnieć. Zostać kimś ważnym w tym czarno-białym świecie.
- Coś ci nie wyszło. - śmiałem złośliwie zauważyć, a on jakoś niespecjalnie chciał mi zaprzeczyć. Widać, że niekoniecznie miał siłę się bronić.
- Dlatego przyszedłem... Chciałem cię ostatni raz zobaczyć.
- Jak to ostatni? - nie do końca zrozumiałem, co chciał mi przez to przekazać. Dlaczego w ogóle chciał mnie zobaczyć? Teraz już miałem same złe przeczucia. Co on narobił?
- Śmierć już dyszy mi w kark. - zdradził, zmuszając się na jakikolwiek słaby uśmiech. Trudno było mi w to uwierzyć, ale wiedziałem, że mówił śmiertelnie poważnie. - Nie mam czasu na naprawienie wszystkich błędów. - westchnął, zaczynając masować sobie skronie palcami. - Czasu nie cofnę. - przygryzł wargę. Zrobiło mi się go trochę żal, ale nie potrafiłem nic z tym zrobić. Zasłużył sobie na to...
- To nie jest mój problem. - wymamrotałem, choć w głębi serca czułem się z tym okropnie.
- Ale z jakiegoś powodu za mną poszedłeś i nie dałeś tak łatwo odejść. - zauważył, a ja miałem ochotę zakląć pod nosem. Nie zniżę się do jego poziomu. Nie ma tak łatwo.
- Zwykła ciekawość. Nie było cię na liście gości i było to widać z daleka. - wytłumaczyłem, starając się pozostać obojętnym na jego słowa i mocne spojrzenie. - Teraz moja kolej. Dlaczego chciałeś mnie zobaczyć ten ostatni raz? Nie masz co robić? Nagle cię wzięło na wspominki? Czy przyszedłeś się pośmiać? - nie wierzyłem ani trochę w jego szczere intencje, ale to już był tylko i wyłącznie mój problem.
- Jesteś moim synem... Dotarło do mnie, że... Popełniłem błąd. Mógłbym być nikim i przynajmniej nie umierać w samotności. Skończyć zupełnie inaczej, a nie tak jak teraz... - westchnął, odwracając wzrok. - Nie oczekuje od ciebie niczego. Skoro już rozmawiamy to przynajmniej wiedz, że... Może i nie byłem dla ciebie świetnym przykładem, ale to nie znaczy, że nie byłeś dla mnie ważny. Zrozumiałem, że mimo wszystko czas, gdy dorastałeś, mógł być najcudniejszym okresem w moim życiu. - oznajmił, mówiąc to bardziej do samego siebie. Zauważyłem, że ręka zaczynała mu drżeć. - Pomimo mojej wcześniejszej odrazy kierowanej w twoją stronę i tak dalej pamiętam twoje pierwsze słowa i kroki na tym świecie. Byłem przy tym, ale... Nie umiałem się przełamać i zmienić zdania. Teraz żałuję, że w taki sposób was zostawiłem.
Po jego słowach trudno było mi cokolwiek powiedzieć. To wciąż była jego wina, ale... Przynajmniej zrozumiał swój błąd. To nie zmienia mojego zdania o jego osobie i nagle nie pokocham go za tą ckliwą gadkę. Po prostu jestem w stanie choć trochę to docenić, że w końcu zrozumiał swój błąd. Chociaż nie mogłem mieć pewności, że mówi szczerze, to i tak postanowiłem do niego podejść. Kucnąłem przed nim, intensywnie się w niego wpatrując.
- Najsmutniejsze jest to, że okazja do zostania kimś uciekła ci tuż przed nosem i sam ją odtrąciłeś, zamiast z niej skorzystać. - sam nie wiem, czy to, co powiedziałem, w jakiś sposób brzmi mądrze. Mogę równie dobrze gadać od rzeczy, ale czułem, że nie da mi to spokoju, gdy się nie wypowiem. - Dla tego małego dziecka byłeś wzorem do naśladowania. Byłeś razem z mamą najważniejszymi osobami w jego małym świecie. Dla tego dziecka byłeś kimś. Raz superbohaterem, a innym złotą rączką, chociażby gdy starałeś się naprawić zlew. - na to wspomnienie, aż zacząłem się cicho śmiać. Siedziałem wtedy w kuchni na płytkach, a niedaleko mnie właśnie on grzebiąc cały czas w szafce pod zlewem. Był cały mokry. Zresztą tak samo, jak cała kuchnia. Miałem wtedy niecałe cztery lata i normalnie myślałem, że tata zrobił nam basen w kuchni. Przyniosłem sobie zabawki z wanny właśnie do kuchni i bawiłem się tam przy nim, dopóki nie naprawił zlewu. Jednak historia i tak kończy się na tym, że była potrzebna pomoc fachowca, a ja z tatą byliśmy przez tydzień chorzy. To były czasy... Gdy tylko się uspokoiłem, z lekkim uśmiechem i zakręconą gdzieś w oku łezką, przytuliłem tego tak bardzo przeze mnie znienawidzonego ojca.
To była tylko chwila słabości. Nie ma co się doszukiwać w tym geście niczego innego.
- Stało się i się nie odstanie. - stwierdziłem, jeszcze na koniec już go puszczając i wstając. - Dobrze, że jesteś. - wyciągnąłem do niego rękę na zgodę. Zawsze silniejszy jest nie ten, co się wścieka, lecz ten, co się uśmiecha. Muszę w końcu zamknąć ten rozdział w moim życiu. Pogodzić się i odpuścić. Złością niczego nie zmienię. Ojciec wpatrywał się we mnie wręcz oniemiały. Na stówę się tego nie spodziewał. Niepewnie złapał za moją dłoń. Od razu pociągnąłem go w górę, a gdy już byliśmy na równi, poklepałem go po ramieniu wolną ręką. - Wybaczam wszystko, co zrobiłeś i czego nie zrobiłeś. - po tych słowach już go puściłem i odszedłem, lecz za nim tak zupełnie zniknąłem mu z widoku, zerknąłem jeszcze kątem oka za siebie. - Jesteś kimś... Moim tatą. - wzruszyłem ramionami i potem już wróciłem do skarpy.
- Sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem. - leżałem na łóżku z głową na kolanach Lenniego. Czułem się trochę jak na kanapie u psychiatry. - Przynajmniej zrobiło mi się o wiele lżej na duszy i... Myślę, że jemu też. - przeciągałem dalej ten dłużący się monolog. - Najgorsze jest to, że on teraz już nie żyje, a ja miałem okazję jeszcze jakoś mu pomóc. - aż smutno mi się zrobiło na samą myśl o tym. - Mówił mi, że jego dni są policzone, a ja to olałem. - już zbierało mi się na płacz. Śmierć to wciąż jest śmierć i nie jest dla mnie istotna osoba. On został zamordowany, a ja widziałem się z nim wcześniej, ale oczywiście musiałem go zostawić. Czemu nie zaproponowałem, żeby wrócił ze mną na wesele? Dlaczego muszę być taki głupi? - Ja jestem winny. - wyprostowałem się i spojrzałem na Lenniego. - Słusznie mnie zabrali. Pozwoliłem, żeby ktoś go zabił. Powinienem teraz odsiedzieć swoje... - nie da się ukryć, że trochę mnie poniosło. Fakt mogłem pomóc, ale to nic, że tego nie zrobiłem. Skąd mogłem wiedzieć, że to stanie się tak szybko? Skąd mogłem przewidzieć, że w ogóle zostanie zabity? Równie dobrze mógł mieć raka albo nie wiem... Postanowił się sam zabić? - Ja muszę wrócić do tych policjantów. - od razu wstałem, ale Lennie już nie dał mi odejść od łóżka. Szybko przyciągnął mnie do siebie, ale ja szybko zmieniłem się w psa i zręcznie wyskoczyłem z jego objęć. Serio. Ta cała sprawa odebrała mi zdrowy rozsądek.
- Ej, wracaj tu! - usłyszałem tylko za sobą Lenniego, mając już przed oczami wyjście z namiotu. Na szczęście nie udało mi się wybiec na zewnątrz. Mój kochany mężuś zdążył mnie złapać i podnieść w ostatniej chwili. - Pogięło cię? - spytał jeszcze, znów siadając ze mną na łóżku. - Przecież nie jesteś niczemu winien. Nic nie zrobiłeś. - po jego słowach znów zmieniłem się w człowieka. Ot tak nagle siedziałem okrakiem na jego kolanach, wpatrując się prosto w niego załzawionymi oczami.
- Właśnie. Ja nic nie zrobiłem.
- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. - przytulił mnie, zaczynając gładzić ręką po plecach.
- Nikt nie powinien umierać w taki sposób... W dodatku samotnie. - wymamrotałem, a później znów zmieniłem się grzecznie w psiaka. Nie chciałem słyszeć żadnych słów wsparcia czy współczucia. To nie był dla mnie nikt ważny i nie będę za nim płakać. Nie było go przez całe moje życie i teraz też go nie będzie. Przejdzie mi tak samo, jak wszystko inne, ale świadomości, że mogłem komuś pomóc w uniknięciu tak bolesnej śmierci, ale nic nie zrobiłem, jest dla mnie przytłaczająca. Jak mam przestać się tym zadręczać?
(Lennie~?)