27 lut 2020

Riddle CD Vivi&Robin

Nie da się ukryć, że było to jedno z ulubionych miejsc Riddle'a. Coś w rodzaju oazy spokoju, gdzie mógł się zrelaksować w dowolnej chwili i nie raz kogoś ograć w zadziwiający sposób lub też samemu przeżyć ogromną, wręcz haniebną porażkę. Sala była przepełniona ludźmi oraz różnymi demonicznymi bytami z różnych zakątków wszechświata. Kelnerzy uwijali się w podskokach, krążąc po sali z kieliszkami, które błyskawicznie znikały z tac i wracały na nie całkowicie puste. W powietrzu unosił się typowy zapach, który towarzyszy większości takich budynków w Las Vegas, a mianowicie intensywna woń papierosów, alkoholu oraz kwiatowego odświeżacza powietrza. Taka mieszanka nie bywała nigdy przyjemna dla nowicjuszy, czego dobrym przykładem jest Vivienne, ale zawsze z czasem da się do tego przyzwyczaić. W końcu gra jest naprawdę wciągająca, nie wspominając jeszcze o innych atrakcjach, jakie oferował oprócz wyśmienitego kasyna, hotel Bellagio: mnóstwo wolnych pokoi, własne centrum handlowe, baseny, liczne jacuzzi, eleganckie restauracje i tym podobne. Jednak Dostojewskiego interesował jedynie sam hazard oraz osobistości, które zapewnią mu emocjonującą rozgrywkę. Tym razem jednak szukał konkretnej osoby. Vivienne do tej pory nie pogodził się z jego małym uzależnieniem i irytowała go ta cała sytuacja. Nie wierzył, że gdzieś tu czeka na nich niezawodny informator. Tkwił w błędnym przekonaniu, że Riddle chce zyskać na czasie, odciągnąć sprawę Robina na jak najdłużej się da oraz najzwyczajniej się zabawić. Już nie wspominając o tym, że przestawił go jako swoją narzeczoną (chociaż czy to wystarczyło?). Był gotowy przywalić pierwszej lepszej osobie, która się nawinie, ale powstrzymał się i niedługo później przepełniony gracją oraz spokojem ruszył za swoim hazardzistą.

Czas tak jakby stanął w miejscu. Puste ściany pozbawione jakiegokolwiek miernika czasu, zaczęły wyprowadzać Vivie'go z równowagi. Wszyscy byli pochłonięci wciągającymi rozgrywkami, pozostawiając głupiemu losowi swoje skarby. Riddle wydawał się zapomnieć, po co tak naprawdę tu przyszedł, jednak tak się nie stało. Nawet jeśliby chciał "jego narzeczona" nie dawała mu zapomnieć, ciągle się pałętając pod nogami, ładując tyłek na kolana, marudząc, bawiąc się jego włosami. Wewnętrznie doprowadzała hazardzistę do szewskiej pasji, ale trudno to po nim poznać nawet do tej pory. Szczęście mu dopisywało, dopóki nie zasiadł do stolika w samym kącie sali, gdzie siedział pewien dobrze zbudowany jegomość o skórze koloru wypolerowanego kamienia. Wzrok miał przenikliwy i wiecznie spokojny. Nic się nie dało wyczytać z jego twarzy. Wyglądał dość niepozornie, jednak trudno było nie zwrócić uwagi na jego ciekawą fryzurę, która była złożona z mnóstwa małych warkoczyków, w które gdzieniegdzie wpleciono złote oraz srebrne koraliki. Długością sięgały mu do samego pasa. Aktualnie nie robił nic ciekawego. Było wyraźnie widać, że jedynie na kogoś czeka.
- Zagramy? - spytał Riddle, od razu się przysiadając. Nieznajomy jedynie podniósł na niego wzrok z lekkim i nienagannym uśmiechem. Po czym bez zbędnej odpowiedzi wydał zgodę, lekkim skinieniem głowy. Był dość młody, ale nie da się ukryć, że zawdzięcza to czarnej magii. Sam nie jest demonem, dlatego można jedynie spekulować nad tym, jak mógł to osiągnąć i wyjść bez szwanku.
Rozgrywka nie trwała specjalnie długo. Vivienne doszedł do nich w połowie dość poddenerwowany faktem, że Riddle znów gra i nic nie robi z jego sprawą. Naprawdę martwił się o Robina i przytłaczająca myśl o jego niepewnej sytuacji nie dawała mu spokoju. Gdy cała gra skończyła się wygraną Riddle'a, wszyscy zebrani przy stole wstali. Jegomość spojrzał na "narzeczoną" demona, a później opuścił salę. Dostojewski chwilę za nim patrzył, po czym przeniósł wzrok na "dziewczynę", która samym wzrokiem daje mu do zrozumienia, jak bardzo jest niezadowolona z tej całej sytuacji i gdyby tylko mogła, to by go teraz rozszarpała na strzępy.
- Doczekałaś się w końcu. - mruknął jedynie, ruszając w stronę wyjścia. Vivienne zamrugał zdziwiony i swoim dziewczęcym krokiem, ruszył za nim.
- Ale... - zrównał krok z nienawidzonym anemikiem i niechętnie złapał go pod jego kontuzjowane ramię. - Czyli to był...
- Skończ już gadać. - uciszył go od razu, starając się stłumić ból, który stopniowo narastał pod wpływem dotyku Vivie'go. Skierował się w stronę jednej z samotnych i pustych ścian. Taka była przynajmniej dla ludzkiego oka. Dla demonów widniało tam ogromne przejście prowadzące do ciemnego pomieszczenia, wypełnionego ruchomymi obrazami o różnej wielkości oraz barwie ramach. Jedne były małe, inne ogromne. Dość dużo nachodziło na siebie, a widniejące w ramach sceny były jak czarno-białe filmy, tylko we współczesnym świecie. Przez obrazy przemijały się różne ludzkie twarze, różne sceny szczęścia i nieszczęścia. Młody chłopak karcony przez swojego ojca, wdowa, która popadła w depresję po śmierci męża. Młoda para, która musi stawić czoła nowemu problemowi, świeżo upieczeni małżonkowie przeżywają cudowną noc poślubną. Wzloty upadki, chwilę smutku, godziny nudy, szczęśliwe ostatnie lata życia. Długo by opowiadać.
Pomieszczenie wydawało się ciągnąć w nieskończoność, w dodatku gdzieś w połowie zaczęły z niego wychodzić różne mniejsze korytarze. Istny labirynt żyć, który nie miał końca. Vivienne był zadziwiony tym miejscem, choć nie dał od tak tego po sobie poznać. Ciągle się rozglądał po ścianach, jakby szukając jakiegoś konkretnego obrazu, aż w końcu puścił Riddle'a i zaczął iść z tyłu swoim tempem. Oczywiście na końcu czekał na nich wcześniej wspomniany jegomość, którego przed paroma minutami ograł Riddle. Nie był sam. Za plecami towarzyszył mu skromny orszak ochroniarzy oraz zupełnie niepasujący tam chłopak. Chudy, średniego wzrostu, z dziecięcą twarzyczką, w dość starych i zniszczonych ubraniach. W porównaniu do nich wszystkich był najprawdziwszym demonem, który z pewnością sprawił, że jego pan wygląda tak, a nie inaczej. To aż zadziwiające, że zwykłemu człowiekowi udało się zapanować nad potężną istotą mroku. Vivienne szybko przywołał się do porządku, przestając się przyglądać obrazom. Po czym rozłożył wachlarz, chowając za nim twarz i przyglądając się wszystkim zebranym. Przeczuwał, że coś tu jest nie tak. Riddle natomiast zachował stoicki spokój.
- Przejdźmy do rzeczy. - przerwał ciszę znudzonym tonem. Jegomość znów jedynie spojrzał na panienkę. - Kobieta za informację.
- Najpierw może przedstawisz nas sobie... Kochanie. - wykrztusił Vivienne dość przesłodzonym tonem. Nie da się ukryć, że nie był zadowolony takim obrotem spraw, a Riddle jedynie niechętnie westchnął. Vivi zmarszczył brwi. - Poczuje się urażona, gdy nazwiesz mnie panienką. W końcu taki światły umysł jak ty powinien dobrze wiedzieć, że tak określało się kiedyś dziewczynki często poniżej trzynastego roku życia. - dodał, za nim w ogóle Riddle zdołał otworzyć usta, a gdy już chciał coś powiedzieć, to i tak mu przeszkodzono. - Pani również mnie urazi, a jak nazwiesz mnie panną, to przysięgam, że wydłubie ci tym wachlarzem oko. - mruknął, kątem oka zerkając na niedaleki obraz. W końcu to ciekawsze od wszystkich tu zebranych. Jegomość jedynie się roześmiał, słysząc to.
- Jak mówiłem, ma małe problemy i trudno się z nią obchodzi. - odezwał się w końcu Riddle, a panieneczka tuż koło niego jedynie cicho prychnęła, odwracają od niego głowę.
- Ależ zupełnie mi to nie przeszkadza. - odwrócił się do jednego z korytarzy. - Wręcz przeciwnie. - dodał z uśmiechem, po czym wskazał tamtejszy korytarz. - Przejdziemy się? - spojrzał na Riddle'a, który nie miał innego wyjścia, jak się nie zgodzić, ale oczywiście pod małym warunkiem.
Zniknęli w ciemnościach korytarza sami, we dwoje, a Vivi był skazany na bandę ochroniarzy, którzy z widoczną niechęcią puścili tam swojego pana oraz tym dziwnym chłopaczkiem, który wpatrywał się w jeden z obrazów, z którego nie dało się nic zobaczyć, poza tak zwanymi mrówkami. Cóż obrazek się zepsuł, a w zasadzie ekran oprawiony ramką.
- Castiel, co nie? - spytał po prostu, dalej wlepiając wzrok w ekran. - Nie mam dobrych wiadomości. Na pewno chcecie w to dalej brnąć? - spojrzał na Viviego przenikliwym i jednocześnie pustym wzrokiem.

(Vivi~? Robin~?)

Vivi CD Robin&Riddle

Wyszedł na zewnątrz, wyczekująco spoglądając na drugiego demona.
- Skoro jesteśmy już zmuszeni do współpracy... To będzie trzeba znaleźć "wspólny" język. - gdy szczur stanął przy nim, zaraz ruszył dalej. Naprawdę bardzo nie chciał go przy sobie. Obwiniał go za wszystko, co się im przytrafiło. To zawsze on musiał mu komplikować życie. - A zaczniemy od tego, by niezwłocznie opuścić to miejsce... Każda sekunda jest cenna. Jak mniemam, oboje mamy kontakty, które mogą nas tam doprowadzić...? - Riddle jedynie skinął głową, ździebko się ociągając. Nie zależało mu na tym dzieciaku, a co dopiero na odnalezieniu go. Jeżeli coś miało uszczęśliwić tego kitsune to było mu to bardzo nie na rękę. A to dziecko przecież tyle dla niego znaczyło.
- Słuchaj. Wiem, dokąd możemy się wybrać. Ale raczej nie będziesz wśród nich mile widziany — wskazał Viviego jeżdżąc palcem od stóp do głów. - Tak jak teraz wyglądasz...
- Mam rozumieć, że chodzi ci o mnie? - z niesmakiem odparł lis.
- A nawet jeśli to, co z tego?
- Nie podskakuj mi w swoim stanie. Gdzie mam nas przenieść?
- Las Vegas.
- LAS VEGAS?!
Riddle jedynie spojrzał na niego wymownie.
- Tak... Tak dobra, rozumiem kontakty porozrzucane po całym świecie. ALE DLACZEGO AKURAT LAS VEGAS SKORO ONI MOGĄ BYĆ JESZCZE TUTAJ? - Wycedził brunet, chwytając go za kołnierz.
- To proste. Jedyna osoba, która pomoże nam zlokalizować go z dokładnością do 200 metrów, na pewno tam będzie.
Na tym rozmowa się urwała. Vivienne był zmuszony zaufać temu splugawionemu, samozwańczemu mesjaszowi. Powoli ruszyli do miasta, lecz w połowie drogi demon w futrzanej czapce skręcił do lasu.
- A ty dokąd? - z niedowierzaniem spojrzał za nim.
- No przecież znam szybszą drogę i to na skróty.
- Co jest szybsze od międzywymiarowych połączeń?
- Jedno prowadzące prosto do celu.
- Po prostu już ci uwierzę... Chcesz sobie po prostu zrobić wycieczkę - urwał - Hej! Wracaj tu! Nie zgodziłem się przecież na... - jego rozmówcy już nie było, ponieważ zniknął w krzakach.
Żadne protesty już nie mogły mu pomóc. Zaczął się przedzierać przez krzaki, starając się przy tym nie stracić z oczu ciemnowłosego mężczyzny. Jego irytacja zmieszana z bezsilną frustracją z każdym krokiem coraz bardziej rosła. Droga ciągnęła się wieki i po pewnym czasie doznaje dziwnego wrażenia... Jakby przechodzili obok tego drzewa już uprzednio. I ten głaz... Też wydawał się dziwnie znajomy. Przecież chyba nie był na tyle tępy, by prowadzić ich w koło. Pochłonięty tymi rozmyślaniami nie zauważył, że rosyjska kanalia się zatrzymała. Wszedł prosto w niego i rąbnął głową w tył głowy drugiego.
- Osz kuźwa! - złapał się za czoło.
Riddle również chwycił się za głowę, mrucząc coś zirytowany.
- Idioto! Może byś się wreszcie skupił na tym, co się dzieje wokół ciebie? - lisek nie miał ochoty się przegadywać i jedynie wyczekująco się mu przyglądał.
Fiodor westchnął i wskazał stare spróchniałe drzewo z ogromną dziurą w środku. Nie czekając na reakcję ze strony futrzaka, wszedł do środka, gestem zapraszając również go. Artemis wahał się chwilę, jednak wszedł do środka. Ziemia pod ich stopami drgnęła, a wejście się zamknęło. Na moment zapanował mrok, do tego pomieszczenie cały czas się przemieszczało. Niestety, ale naszemu bohaterowi się to nie podobało, ani trochę. Tak mała przestrzeń, mrok i ich dwójka. Jakby nie było gorszego połączenia... Nagle ciche ping i drzwi się otworzyły. Jednak nie było tam lasu, o nie. Stali w jakimś zaułku w mieście. Oczywiście Fiodor wyszedł pierwszy i się rozejrzał a dopiero za nim Vivi.
- Wspaniale, miasto grzechu... Nie sądziłem, że tu skończę...
- Miasto grzechu... Nie sądzisz, że to jednak jest coś dla ciebie, samobójco? - odparł z uśmieszkiem fiołkowooki wychodząc z zaułka na główną ulicę. Brunet cicho prychnął i już miał za nim wyjść, lecz tamten zatrzymał go gestem dłoni.
- Jeżeli pokażę się tu z tobą to nici z naszych informacji. Lepiej będzie, jak się trochę przebierzesz.
- Mam rozumieć, że chcesz, żebym przy tobie paradował jak jakaś dziunia na pokaz? - warknął psowaty.
- Tak, właśnie tak miałeś to zrozumieć. Więc jakbyś się mógł pospieszyć, nie mamy chyba całego dnia, bo kto wie, co się wydarzy z tym twoim człowieczkiem. Za nim zapomnę, naprawdę zadbaj, żebyś się jako tako prezentował. Bo teraz nawet nie ma na co patrzeć... - rzucił jeszcze na odchodnym.
W momencie, gdy go tak tam zostawił, Artemis już planował jego morderstwo. Ma się jako tako prezentować? Jeszcze czego! I ten monotonny ton wypowiedzi. On sobie z niego kpi i jeszcze mu się to pewnie podoba. Niechętnie pstryknął palcami, nakładając na siebie całkiem realną iluzję... Można nawet było jej dotknąć. Długie i falowane brązowe włosy, zwiewna sukienka. Odgarnął grzywkę z twarzy i wyszedł z zaułku, żeby dogonić Dostojewskiego. Oczywiście tamten nie miał zamiaru na niego czekać, więc co mu pozostało. Musiał go gonić w butach, w których ledwo co mógł chodzić normalnie. Gdy zrównał z nim krok, chwycił go pod ramię, przytulając się do niego.
- Jak to się skończy, to obiecuje ci, że zabije cię tymi jebanymi butami.... - syknął mu do ucha. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz anemiku.

( Riddle, umieram przed cb? A moje kochanie Robin ;-; ?)

Smiley CD Will & Ray

Nie mogłam uwierzyć, że akurat na mnie wypadło, aby pójść po jakichś bliźniaków i przyprowadzić ich z powrotem do cyrku. A dlaczego? Bo ta dwójka wywinęła się kilkukrotnie ze swoich obowiązków. W dodatku to ja musiałam za nich zrobić wszystkie obowiązki. Byłam zła i to bardzo. Ale podczas poszukiwań, natknęłam się na nich. Nie rozumiałam za bardzo dlaczego łowili w rzece pieniądze, ale chyba mieli jakiś wypadek czy coś w tym stylu. Schodząc w dół rzeki, nie zauważyli mnie przez wysokie zarośla. Przykucnęłam, aby wziąć jeden z banknotów, który utknął, ale nagle coś zahaczyło się o moją bluzę. Chciałam to coś odhaczyć, ale nie zdążyłam bo tamta osoba pociągnęła, ja straciłam równowagę, przez co wpadłam do lodowatej wody. Chłopcy podeszli do mnie. Spojrzałam się na nich. 
- To chyba wasze - wyciągnęłam dłoń w ich stronę wraz z zielonym banknotem. - Co jak co, ale byście na przyszłość mogli uważać jak łowicie - dodałam krótko. - Macie zamiar długo tak sterczeć czy mogę się podnieść? - oni spojrzeli się na mnie po czym na samych siebie, zrobili krok do tyłu. Pomogli mi wstać, chociaż nic nie wydusili z siebie. 
- Co tu robisz? - zapytał się jeden z nich. 
- Przyszłam po was - odpowiedziałam krótko. Dreszcze przeszły przez całą mnie. Woda była lodowata, a my jeszcze w niej staliśmy. 
- Jak to po nas? - zapytał się ten drugi. Nie wiedziałam jak mają na imię, co mi trochę nie było na rękę. Każdy w cyrku mówił na nich, nieznośne bliźniaki czy też dwa małe wampiry. Sama nie wiem dlaczego mieli takie przezwiska, ale one mi nie pomogły przy ich imionach. 
- Jestem z cyrku, a Pik wysłał mnie, aby was przyprowadzić z powrotem. - uśmiechnęłam się do nich delikatnie. - Wiecie, za nim będziemy dalej rozmawiać, czy możemy się przenieść na ląd. Co jak co, ale stanie w tej lodowatej wodzie nam w niczym obecnie nie pomaga - dodałam, wciąż się uśmiechając. Nie chciałam ich przestraszyć. 

<Will & Ray?>

Smiley DO Vivi

Czas nadszedł aby zacząć swoje ćwiczenia. Dawno nie miałam czasu na jakieś intensywne ćwiczenia, ponieważ cały czas musiałam coś zrobić. To jakiś nowy członek doszedł, to musiałam go zapoznać ze zasadami cyrku, to chodził przez kilka dni zza mną, aby się przyzwyczaić i nie zgubić się, to musiałam pomóc komuś przy jego własnych pracach itp. Ciężkie chwile miałam, przez co zaniedbałam swoje treningi, które tak bardzo kochałam. Jak na złość to nie widziałam Szafira od bardzo dawna, a by się przydało bo bardzo za nim tęskniłam. 
- Bisca, Yuki chodźmy do naszego Panicza - spojrzałam się na moich wiernych towarzyszy. Paniczem zwałam oczywiście Szafira, ponieważ tak się zachowywał. - Witaj piękny - pogłaskałam go po pysku gdy tylko wychylił się z boksu, aby zobaczyć się ze mną. Przytuliłam się mocno do niego, po czym wyprowadziłam go z boksu. Weszłam od razu na jego grzbiet. Stęskniłam się i to bardzo mocno. 
- Szafir, co powiesz na to abyśmy poćwiczyli? - zapytałam się cicho, a on spojrzał się na mnie swoimi czarnymi oczyma. Jego wzrok mówił sam za siebie, iż bardzo się cieszy na tą myśl. Poszliśmy do namiotu treningowego. Zaczęliśmy od przygotowań. Gdy wszystko przygotowałam zaczęliśmy całą naszą paczką trening. Zbliżał się koniec treningu gdy nagle upadłam i rozcięłam sobie kolano. Nie dość, że porwałam sobie moje ulubione spodnie to jeszcze w dodatku moje kolano nie wyglądało za dobrze. Nie chciałam iść do pielęgniarki, gdyby nie to, że wszystko zobaczył Black. Od razu kazał mi iść do pielęgniarki cyrkowej. Szafir pomógł mi dojść do namiotu medycznego. 
- Przepraszam za najście - powiedziałam wzdychając przy tym ciężko. Jak na złość to Black poszedł ze mną, aby mnie przypilnować. 
- Hej - usłyszałam miły głos. 
- Vivi, to jest Smiley - przedstawił mnie Black nieznajomej mi osobie. - Smiley to jest Vivi i zaopiekuje się tobą. Jeżeli nie posłuchasz jego zaleceń to ja już dopilnuje, abyś się go posłuchała - Black spojrzał się na mnie tym swoim surowym uśmieszkiem. 
- Dobrze mamo. A teraz odejdź - wyprosiłam Black'a, a on się posłuchał. - Przepraszam za niego - wymruczałam do chłopaka przede mną. 

<Vivi?> 

23 lut 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Spojrzałem na niego, starając się, aby nie zobaczył smutku w mych oczach. Jak miałem mu powiedzieć, że teraz mam wątpliwości? Po tym wszystkim co przeszliśmy… a wszystko to spowodował ojciec, którego tak dawno nie widziałem. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Chciałem mu to wszystko wytłumaczyć, więc nie chciałem, by był na mnie wściekły za orientację. Z drugiej zaś strony ułożyłem sobie już życie, znalazłem kogoś do kochania, czy mam więc zignorować ojca? A może utrzymywać Shuzo w tajemnicy, ciągle okłamując rodziciela? A jeśli któregoś dnia sam zapozna mnie z jakąś kobietą? Albo zażąda spotkania z takową? Nie wiedziałem co robić, a gdy spojrzałem na przejętą twarz czarnowłosego, poczułem, jak coś ściska mi serce. Jego też bym nie potrafił zranić, unieszczęśliwić. Nie mogłem go okłamywać, a nie chciałem, by za wszystko obwiniał mojego ojca. Znajdowałem się między młotem, a kowadłem.
- Po prostu jestem zmęczony, całą noc nie spałem – starałem się jakoś wytłumaczyć. Musiałem to wszystko przemyśleć i postanowić, co zrobić.
- Rozmawialiście? - pokiwałem głową. Spojrzałem na niego i posłałem mu lekki uśmiech. - Jak wstanę, wyjdziemy na miasto – zaproponowałem, chcąc mu jakoś zrewanżować to zawahanie się, po czym poczochrałem go po włosach i wyminąłem. Nie mając sił nawet wziąć prysznicu, położyłem się na łóżku i od razu zasnąłem.
Obudziłem się jakoś po południu, oczywiście przez koszmar, w którym nie zdążyłem podjąć żadnej decyzji, przez co straciłem i ojca i Shuzo. Byłem cały oblany zimnym potem, a gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem obok siebie chłopaka. Był wtulony w moje ramię, ale nie spał. Gdy tylko się poruszyłem, on podniósł głowę.
- Coś złego ci się śniło – stwierdził. - Mamrotałeś coś, że nie zdążyłeś – mówił przejęty. Przewróciłem się na bok do niego i położyłem mu dłoń na policzku.
- To tylko sen, nie martw się – postanowiłem na chwilę zapomnieć o tym problemie, po czym złożyłem lekki pocałunek na jego czole. Ten się uśmiechnął i wyraźnie się rozweselił.
- Wyjdziemy gdzieś? Mam dość siedzenia tutaj – przyznał. Podniosłem się i pokiwałem głową. - Tylko weź prysznic – dodał z uśmiechem, który odwzajemniłem.
- Masz rację – zabrałem czyste rzeczy, ręcznik i poszedłem do łazienki. Umyłem się szybko, po czym ubrałem się w jeansy i czarną bluzę z jakimś nadrukiem. Wysuszyłem włosy suszarką, która już tu była, po czym oznajmiłem przyjacielowi, że możemy wychodzić.
- Może pojedziemy do centrum? - zaproponowałem.

Shu? Coś słabe mi wyszło

16 lut 2020

Shu⭐ zo CD Lennie

Tik-tak, tik-tak, tik-tak... Oszaleć można. Nic więcej, wciąż jedynie tik-tak, tik-tak, a mimo to czas jakoś nie posuwa się na przód. Każda minuta trwa wieczność. Za dzieciaka myślałem, że sekunda za sekundą leci jak jakaś torpeda, teraz jedynie żałuję, że rzeczywiście tak nie jest. Dokładnie odczuwam, jak to wszystko coraz bardziej zwalnia z każdą chwilą. Tak to jest, gdy się nie ma co robić, a zwykłe myślenie też zaczęło cię męczyć. Leniwie znowu gardzę czasem i niby jest dobrze, ale jednocześnie i źle. Zamykam oczy i wsłuchuje się z dźwięki zza okna. Czułem jakby ten uliczny hałas, zaczął mnie pochłaniać. Przed oczami miałem ciemność, a każdy warkot silnika, trzepot skrzydła gołębia, fragmenty rozmów przechodniów zaczęły mi się wwiercać w głowę. Najpierw było to nawet i przyjemne, ale z czasem stało się nie do zniesienia. Z trudem się powstrzymywałem, żeby czasem nie zacząć walić głową o ścianę. Lennie gdzieś tam jest, nie wiem, co robi, ani czy w ogóle dogadał się z ojcem. Nic kompletnie nie wiem i nie mogę też nic zrobić. Powiedział, że mam zostać, no to zostałem. Umierając z nudów i braków informacji, a minęła dopiero niespełna jedna godzina.

*Godzina dwunasta i dwa kwadranse*
Nie umiałem znaleźć odpowiednie czasochłonnego zajęcia. Układałem ubrania w walizce dobre trzy razy, za pierwszym po prostu, żeby jako tako to wyglądało w środku, później za drugim podejściem ułożyłem wszystko według wielkości, a za trzecim stwierdziłem, że powkładam ubrania alfabetycznie i na tym się skończyło, bo dotarło do mnie jakie to bezsensu. W końcu wieczorem znów wszystko rozwalę, szukając czegoś.

*Godzina trzynasta i trzy kwadranse*
Malowałem sobie paznokcie. Oczywiście nie miałem żadnego innego lakieru poza czarnym, ale już co mi szkodzi? Mam tyle czasu, że gdy skończę, mogę się pobawić w zmywanie tego okropnie przygnębiającego koloru. Chociaż już tak bardzo mi nie przeszkadzał, jak kiedyś. Mam go na głowie już dość długo i to w sumie głównie zasługa Lenniego. Dobrze pamiętam, jak to było. Aż sobie westchnąłem. To były czasy. Kto by pomyślał, że właśnie w tym momencie będę siedział tutaj? Równie dobrze siedziałbym w cyrku albo na kolejnym koncercie, lustrując wszystkich wzrokiem i wyrażać w myślach swoje wielkie niezadowolenie.

*Godzina piętnasta*
Paznokcie były gotowe, ale nie miałem serca ich tak szybko zmywać. Aktualnie leżałem na podłodze z nogami opartymi o ścianę. Łóżko stało się mało wygodne i podłoga wydała mi się odpowiedniejsza. W sumie nie narzekałem. Wlepiłem wzrok w telefon, do którego rzadko co zaglądałem od paru lat. Teraz jednak nie miałem co robić, więc postanowiłem nadrobić zaległości. Moja lista kontaktów była komiczna. Zero imion i nazwisk, same głupie ksywki takie, jak: nadąsana księżniczka, torba, szara eminencja, dudunio, pusia, chuchu, baka, hełmofon, mistrz jogurt, boska klata. Co ja miałem w głowie? W sumie nawet się cieszę, że tego nie mam w pamięci.

*Godzina osiemnasta i dwa kwadranse*
Telefon zdecydowanie sprawił, że czas o wiele szybciej mi zleciał, jednak od takiego leżenia zaczęły mnie strasznie boleć nogi, plecy trochę też. Wstałem, przeszedłem się w te i we w te po pokoju, a później wyjrzałem na balkon. Zimne świeże powietrze było bardzo pobudzające, aż bym się gdzieś przeszedł, ale w sumie zaczęło się robić ciemno, a nie lubię od tak bez celu chodzić samemu, więc od razu zrezygnowałem z tego pomysłu. Wróciłem do środka i rozejrzałem się dookoła. Tu naprawdę nie ma, co robić. Zawiedziony padłem na twarz prosto na łóżko, a moje chwilowe krzyki frustracji stłumiła jedna z poduszek.

*Godzina osiemnasta i trzy kwadranse*
Jak dobrze tak wszystko z siebie wyrzucić. Tak od razu zrobiło mi się lżej na sercu. Od razu odetchnąłem i z uśmiechem się podniosłem, ale gdy tylko sprawdziłem godzinę, byłem gotowy rzucić tym telefonem o ścianę. Frustracja wróciła, ale zamiast telefonu ze ścianą wszystkie tutejsze poduszki, a ja znów padłem na materac. Dlaczego ten czas tak się ciągnie? Gdzie jest w ogóle Lennie? Położyłem po sobie uszy, zaczynając skamleć, jak typowy pies, obejmując swoje ramiona i przewracając się na bok. Zaraz mi chyba po prostu odbije. Bezproduktywny dzień to istna masakra!

*Godzina dziewiętnasta i dwa kwadranse*
Jakimś cudem udało mi się znaleźć parę luźnych kartek. Leżały sobie ot, tak w środku komody, a długopis miałem schowany w walizce, więc to było jasne, co robiłem i co zamierzałem również robić całą resztę wieczoru. Na początku kreśliłem w kącie kartki, wciąż bijąc się z własnymi myślami, które nie dawały mi spokoju z pytaniem: gdzie do jasnej anielki jest Lennie? A wraz z pytaniem przyszły różne teorie spiskowe: A co jeśli już nie wróci? Może go coś przejechało? Ta głupia Morgan, on na pewno jest teraz u niej. Co, jeśli się załamał po wizycie u tatusia i skoczył z jakiegoś mostu? Co jak go napadli albo nagle wybrał życie wśród bezdomnych?
Im dłużej zagłębiałem się w to, im dłużej zaczynałem się zastanawiać i gdybać, tym bardziej zaczynała mnie już boleć głowa. To takie niepoważne z mojej strony, ale jak tu przekrzyczeć serce, które najzwyczajniej w świecie się martwi? Rozum dobrze wie, że nie należy się przejmować, trzeba zawsze być dobrej myśli, ale... Teraz się nie da. Jest już ciemno, a on nie daje znaku życia, a przecież coś mi obiecał. Odruchowo przeniosłem wzrok na telefon i westchnąłem, widząc, że nie dostałem żadnej wiadomości. Od razu wróciłem do kartki i przeniosłem się na jej środek. Chciałem się dać ponieść wyobraźni i narysować coś niesamowitego.

*Godzina dwudziesta pierwsza i kwadrans*
Skończyły mi się kartki, pomysły z resztą też, ale mogłem w spokoju odetchnąć, bo Lennie napisał mi, że jest z tatą i że teraz nie wróci. Teraz to już po prostu gapiłem się w ostatnie wolne miejsce na kawałku papieru. Mam jeszcze całe pół nocy. Nie mam na kogo czekać ani nad czym myśleć. Cieszyłem się, że Lennie w końcu spotkał się z ojcem. To na pewno cudowne uczucie spotkać się z kimś bliskim po tylu latach. Wcale się nie dziwiłem, że został z nim i z pewnością teraz się dobrze bawią, starają się w miarę nadrobić ten stracony czas. Wszystko pięknie, ale w mojej głowie pojawiło się zupełnie inne pytanie: Co w takim wypadku będzie z nami? Wiem, że do mnie wróci, ale co będzie dalej? Nie zastanawiałem się nad tym. Chciałbym z nim spędzić trochę czasu sam na sam, pogadać, ale z drugiej strony lepiej, żeby on sam na sam spędził ten czas z ojcem, a trochę to mało taktowane tak się nagle do nich doczepiać. Chciałem poznać jego ojca, ale po tym wszystkim sądzę, że to trochę za szybko. Na razie wolę sobie znaleźć jakieś zajęcie, może i pracę (za którą tak bardzo tęsknię). W końcu jak mamy tu na dłużej zostać (albo kto wie może i na zawsze), to może będzie lepiej coś wynająć, zamiast ciągle sypiać po motelach? Poza tym zawsze jakieś dodatkowe pieniądze się przydadzą. Sam nie wiem, ale już czuję, że chyba w najbliższym czasie będziemy się trochę mijać i nie ukrywam, że też trochę mnie to smuci...

*Ranek*
Sam nie wiem, kiedy zasnąłem, ale w sumie się cieszę, że tak się stało. Miałem pokręcony sen i w sumie to tyle z niego pamiętam. Podniosłem się do siadu, przecierając dłońmi zaspane oczy. Pewnie znowu się rozmazałem na twarzy i wyglądam jak jakaś wiedźma. Westchnąłem jedynie, ale mimo to, uśmiechnąłem się. Czułem, że nie mam się czym przejmować, a jeśli nawet nie wiem, co się wydarzy, to najważniejsze jest pozytywne nastawienie. Wstałem na równe nogi w idealnej chwili. Usłyszałem, że ktoś pociąga za klamkę i za nim się obejrzałem, do środka wszedł Lennie. Byłem prze szczęśliwy. Lepiej się ten dzień rozpocząć nie mógł. Chłopak był zmęczony, ale pomimo tego i tak się uśmiechnął na mój widok.
- I jak było? - spytałem, wyciągając do niego ręce i chwilę później po prostu go przytulając.
- Dobrze. - odpowiedział dość szybko, nie wnikając w szczegóły. - A ty robiłeś coś ciekawego? - dodał równie szybko, za nim w ogóle zdołałem się o cokolwiek dopytać.
- A wiesz... Stęskniłem się. - podniosłem głowę, by móc go ot, tak pocałować. Jednak gdy tylko za bardzo zbliżyłem się do jego twarzy, mruknął coś pod nosem, odwracający głowę w bok. - Odsunąłeś się...
- Wcale nie.
- Trochę się odsunąłeś. - zapewniłem z lekkim uśmiechem, a po chwili spoważniałem i go puściłem. - Hej... Co jest? Stało się coś? - zupełnie nie rozumiałem jego reakcji. Zrobiłem coś nie tak?

(Lennie~?)

10 lut 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Shuzo czasem zachowywał się jak szczeniak, jednak za bardzo go lubiłem, aby to przeszkodziło mi w kochaniu go. Zostawiając chłopaka samego w pokoju, ruszyłem na autobus, który, jak mówił recepcjonista, w godzinę dowiózł mnie na miejsce. Niepewność potęgowała się z każdą minutą, strach wypełniał mą duszę i miałem ochotę uciec, zapomnieć, że próbowałem i wrócić do cyrku, ale było już za późno. Drzwi się zamknęły, a autobus odjechał, musiałem stawić czoła temu, co tak mnie dręczyło każdej nocy, nie pozwalało mi spać. I nie ważne jak bardzo bym pragnął, musiałem tę walkę podjąć sam. Należało w końcu posprzątać stary bałagan, którego pod dywan nie można było zamieść. Dłonie pociły mi się jak szalone, gdy wjeżdżałem na odpowiednią ulicę. Wysiadłem w ostatniej chwili, bo gdy drzwi się otworzyły, ja siedziałem i na chwile zamarłem; to było już tu. Tak blisko, kilka metrów i będę na miejscu. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa i gdyby nie tłum ludzi, popychających mnie na różne strony, nie ruszyłbym się. Toronto w tej części o tej porze było dość zatłoczone, a jednak spokojnie odnalazłem drogę, jakbym tu mieszkał i znał wszystkie zakamarki tej ulicy. Gdy moim oczom ukazał się szary budynek, niczym nie różniący się od pozostałych bloków, ogarnął mnie paraliż. Odwróciłem się i zacząłem cofać, ale nie potrafiłem odejść. Po przejściu dwóch metrów, stanąłem i się odwróciłem. Spojrzałem na wysoki budynek, za jednym oknem siedział mój ojciec, którego nie widziałem siedem lat. Czy tyle wystarczy, aby zapomnieć o rodzinie? Byłem dowodem, że nie. Nie można też zapomnieć o przeszłości, a jeśli to zrobisz, gorzko pożałujesz tego w snach. Ruszyłem na przód.
Gdy stanąłem przed odpowiednimi drzwiami, moje ciało zdrętwiało. Nie potrafiłem się ruszyć i gdyby nie jakaś staruszka, schodząca po schodach na dół nie zwróciła na mnie uwagi, w postacie podejrzliwych oczu, nie zastukałbym w drzwi. Sekundy upływały niemiłosiernie długo i gdy już myślałem, że dom jest pusty, ktoś nacisnął klamkę.
Zmienił się. Krótko ostrzyżone blond włosy sięgały mu do ramion, idealnie ogolona twarz była zarośnięcia, poważna mina ustąpiła krzywemu gryzieniu spierzchniętych ust, a pod niegdyś mądrymi oczami pojawiły się ciemne wory, które świadczyły o zagubieniu. Mężczyzna nie rozpoznał mnie, patrzył się na mnie obojętnym wzrokiem, a gdy się nie odezwałem, zmarszczył brwi i kazał mi się wynosić.
- Poczekaj… zaraz – wsadziłem nogę między drzwi, a futrynę, gdy chciał zamknąć wejście, poczułem lekki ból.
- Czego chcesz? - miał ochrypły głos starca, który właśnie wygania dzieciaki ze swego trawnika.
- Tato, to ja. Lelun. Wallteri – dodałem jeszcze nazwisko.
Patrzył się na mnie tępym wzrokiem, niczego nie pojmując przez dobre pół minuty. Potem otarł zmęczone oczy ręką, spojrzał na mnie spomiędzy palców, wykrzywił ust, zmarszczył brwi, cicho się zaśmiał i znowu mi się przyjrzał. Nie wiedząc jak mam udowodnić swoją rację, po prostu stałem i czekałem. Po całych dwóch minutach ciszy zaczął powoli pojmować moje słowa, wtedy na jego twarzy pojawiło się ogromne niezadowolenie, a nawet wściekłość. Przeklął dwa razy i kazał mi się stąd wynosić. Tym razem naparłem ręką na drzwi i wybuchnąłem.
- Tato, naprawdę jestem twoim synem. Michaił mi powiedział, że mama nie żyje, ty się wyprowadziłeś, a ja tak bardzo żałuje, że uciekłem – wybuchnąłem płaczem.
Zdziwiłem się jego reakcję. Oczekiwałem odrzucenia, wyrzutów, zamknięcia drzwi przed nosem, wyszydzenia, ale on… on mnie objął i zabrał do środka. Staliśmy w korytarzu całe pięć minut, nie mogłem się pozbierać, a on obejmował mnie w milczeniu, jakby się nic nie stało. Gdy mogłem już normalnie oddychać, poszliśmy do kuchni.
Nigdy nie zapomnę tych godzin przepełnionych żalem, smutkiem, tęsknotą i łzami. Nie przypominał już mojego ojca z dzieciństwa, tego surowego, który nie bał się wyciągnąć pasa i którego bałem się zawieść, przed którym kryłem swoje zamiłowanie do magii. Teraz był to stary mężczyzna, wyglądający na starszego niż był w rzeczywistości, o łagodnym spojrzeniu, ciepłym uśmiechu i miłością w oczach. Rozmawialiśmy długo, wolno, a pomiędzy wybuchami płaczu i potoku słów, starając się sobie wszystko wytłumaczyć, trzymaliśmy się za ręce. Gdyby teraz ktoś powiedział mi, że miłość i ból wygasa, znika po kilku latach, wymierzyłbym mu porządny cios w twarz. Nigdy się tak nie czułem, jak teraz. Tłumaczyłem mu, co mnie popchnęło w kierunku tej decyzji i mówiłem, jak bardzo żałuje. On opowiedział mi o załamaniu, jakie z matką przeszli.
- Bardzo się kłóciliśmy. Nawzajem się obwinialiśmy, że źle cię pilnowaliśmy, potem, że za bardzo, że nie pozwalałem ci robić tego, co kochałeś, że byłem agresywny – żaden z nas nie patrzył na zegar, nie obchodziło nas godzina, zapomnieliśmy o całym świecie. Ojciec i syn, spotkanie po siedmiu latach; tego nie przerwie byle czas. Tym bardziej, jeśli oboje stracili kogoś ważnego. Moja matka, żona Jacob’a, delikatna Susan odeszła z tego świata już dawno, a mimo tego, przeżywaliśmy jej odejście na nowo, razem. Opłakiwaliśmy jej utratę, zacząłem nienawidzić samego siebie, żałowałem wszystkiego, co zrobiłem. Mówiliśmy, co leżało nam na sercu. Mówiliśmy to, czego sobie nie zdążyliśmy powiedzieć.
Nadeszła noc. Chodź było późno, wysłałem Shuzo wiadomość, aby się nie martwił. Nie potrafiłem wrócić, miałem wrażenie, że jeśli stąd wyjdę, już nigdy go nie zobaczę. Chociaż nie można było już nadrobić tego straconego czasu, nie zmarnowaliśmy tej nocy ani minuty. Gdy po wielu godzinach zrzuciliśmy z siebie ciężar, miażdżący nasze serca, zaczęliśmy wspominać te czasy, w których byliśmy razem. Dalej płakaliśmy, kiedy opowiadaliśmy z własnej perspektywy wściekłość ojca, który przynosił emocje z pracy do domu oraz moje zainteresowania i strach. Tym razem to on płakał jak bóbr, a ja ocierałem jego łzy. Znowu wspominaliśmy mamę, aby na sam koniec opowiedzieć, co się z nami stało.
Nastał ranek. Żaden z nas nie przespał nocy, ciągle rozmawialiśmy, nie czuliśmy głodu, wystarczyły nam szklanki wody i nasza obecność. 
- Muszę wracać – oznajmiłem, chociaż z wielką niechęcią. Wiedziałem jednak, że musimy teraz przetrawić nową rzeczywistość. I się wyspać.
- Przyjedziesz jutro? - poprosił kładąc mi dłoń na głowie. Pokiwałem głową, a on znowu mnie przytulił. Kiedy wstaliśmy, wytarł mokre policzki. - Minęło siedem lat – westchnął, na co mu przytaknąłem. - Założyłeś może już rodzinę? - cicho się zaśmiałem.
- Mam dwadzieścia trzy lata, jestem na to za młody – odparłem.
- Wiem, ale… - zmarkotniał. - Moje zdrowie się bardzo pogorszyło, a chciałbym zobaczyć jak zakładasz rodzinę. I chociaż raz zobaczyć wnuki – westchnąłem. Na chwilę mnie zmroziło. Wnuki? Ojciec widząc moją minę, spojrzał na mnie podejrzliwie. - Nie masz jeszcze kobiety?
- Wiesz… niezbyt mi się one podobają – nie miałem pojęcia jak mu łagodnie przedstawić fakt, że bardziej gustowałem w mężczyznach i akurat z jednym wczoraj…
- Mam nadzieję, że nie jesteś gejem – powiedział surowo i wtedy zobaczyłem w nim mojego starego ojca. - Dobrze wiesz, że nie toleruje homoseksualistów – uśmiechnąłem się krzywo.
- Wiem, nie jestem gejem, po prostu nie znalazłem jeszcze nikogo – kłamałem. Posłał mi ciepły uśmiech.
- Dobrze, obyś szybko znalazł, do jutra – ucałował mnie w czoło, po czym się pożegnaliśmy.
Dobrze wiedziałem, pamiętałem, a nawet czułem, że nie cierpi biseksualistów; jako dziecko dostałem paskiem w cztery litery, kiedy pocałowałem chłopaka...

Shu?

Silver CD Parys

Gówniak. Nic więcej nie przychodziło mi do głowy. Ale za to z jakimi ambicjami, charakterkiem, no proszę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że życie go wysoko poniesie. I że startuje również z wysokiej pozycji. Chociaż nie powiem, wizja życia w bogactwie (legalnym) jest kusząca, to jednak nie zamieniłbym się przeszłością. Może i to prawda - jestem głupi, niemądry. Jednakże w życiu trzeba godzić to co przyjemne z tym, co pożyteczne. A ten cały Parys... Maksymilian, przepraszam. W każdym razie, on tego nie potrafi. Żądza posiadania jak najwięcej i osiągnięcia jak najwięcej nim zawładnęła. To rzuca się w oczy, wręcz oślepia. Ale to chyba nie jest najlepsze światło, jakie można spotkać na swojej drodze, w drugim człowieku.
Wyłączyłem muzykę na telefonie - kompletnie wyleciało mi to z głowy, zresztą jak zwykle. Dopiero cichy szmer w słuchawkach mnie uświadomił o nadal marnującej się baterii.
- Skoro tak, to co masz zamiar robić chociażby dzisiaj? W końcu szukasz wiedzy i doświadczenia - odezwałem się, dociskając skończonego papierosa w pień drzewa. Maks nie był nawet w połowie. Ktoś tu się lubi delektować, widzę. Spojrzał na mnie, kolor jego oczu został częściowo zakryty przez dym. Debil profesjonalista. Rozpieszczony bachor. Przeważnie staram się nie oceniać ludzi. Ale w tym wypadku poszło mi to bardzo łatwo. Jednak nie mam zamiaru sprawić, by to w jakikolwiek sposób się na nim odbiło, przynajmniej nie teraz. W końcu znamy się może pięć minut, wiele w takim czasie nie mógłbym wywnioskować. Nie jestem Sherlockiem.
- Dzisiaj miałem zapoznać się z okolicą. Jak już wspominałem, jestem tutaj nowy. Nie zdążyłem się nawet rozejrzeć - przyznał. Przez moment wydawało mi się, jakby był zły. Co najdziwniejsze, ten gniew był skierowany w jego własną stronę. Oburzony tym, że nie wziął pod uwagę tak ważnej kwestii, jaką jest otoczenie? Poczułem lekki żal. Wymaganie od siebie tak wiele musi wykańczać. Stos obowiązków, oczekiwań, spraw do załatwienia i zrobienia. Gdzie tutaj czas na rozrywkę?
- Pójdziemy razem? Widziałem już to i owo, więc się nie zgubimy. Plus sam zobaczę coś nowego. Może mają tutaj dom publiczny? - powiedziałem poważnie. Uniósł brwi, śmiejąc się cicho i kręcąc głową na boki. - Żartuję. Kobiet mam pod dostatkiem - wyznałem. Zaciągnął się dymem.
- Och, doprawdy? - nie byłem pewny, czy to forma droczenia się, kąśliwej uwagi, czy może coś zupełnie innego jak chociażby faktyczne i szczere niedowierzanie.
Chciałbym go poznać. Szlajanie się samemu po mieście nie brzmi zbyt kusząco. Jeśli on okaże się nieodpowiednim dla mnie kompanem, zawsze mogę zrezygnować z jego towarzystwa.
- Tak - uśmiechnąłem się cwanie. - A więc, kończ już swojego peta, bierzemy dupę w troki i idziemy na dzikie kobiety - zażądałem. Kusząca propozycja, czy odpychający blef? Kto wie. Zależy, co faktycznie napotkamy na swojej drodze. Chociaż właściwie chyba nigdy nie poszedłbym do domu publicznego. To mnie odstrasza w jakiś sposób. Nie słynę z relacji polegających na czystych uczuciach, jednak stosunek za pieniądze nie brzmi dobrze, przynajmniej nie dla mnie. Zdecydowanie nie należę do tych porządnych, chyba z każdej możliwej strony można znaleźć na mnie jakiegoś haka, który to udowodni. Tyle złamanych przeze mnie serc, zranionych uczuć, zbędnych słów lub nawet i zniknięcie bez właściwie jednego zdania.
Cala droga do miasta przeminęła nam w ciszy. W zasadzie to nie wiem, jaka panowała między nami atmosfera. Parys zachowywał się jak młody bóg - nie wiem jakim cudem, ale nawet jego ruchy były dla mnie eleganckie. Czy sposób poruszania się może być określony mianem eleganckiego? Jeśli tak, to zdecydowanie jego chód taki był. Wzrokiem z wyższością i jednocześnie uniżeniem ( kompletnie nie wiedziałem, jak wytłumaczyć sobie inaczej tę sprzeczność ) obserwował całą okolicę, błądzącym spojrzeniem zdawał się zauważać wszystkie nawet najmniejsze szczegóły. Zupełnie jakby był na wycieczce edukacyjnej i faktycznie interesowało go to muzeum, aktualnie zwane otaczającym nas światem. Miałem nadzieję, że nie mają w okolicy żadnego prawdziwego muzeum czy też wystawy. Jeśli by mnie tam zaciągnął umarłbym z nudów. Chociaż bardziej prawdopodobna jest opcja, że poszedłby sam. Grzecznie bym odmówił, a jeśli by nie poskutkowało, użyłbym bardziej stanowczego zachowania.


<Parys?>

2 lut 2020

Lennie CD Shuzo (+18)

Gdy chłopak poszedł się umyć, ja usiadłem na łóżku i zacząłem intensywnie myśleć. Najpierw musiałem sprawdzić, jak daleko mam do ulicy, w której mieszkał mój ojciec. Potem należało załatwić pojazd, z Morgan nie chciałem nigdzie już jechać, bo mimo wszystko ten nacisk stawał się powoli męczący. Do tego musiałem porozmawiać z Shuzo, żeby został. Mimo wszystko musiałem sam z nim porozmawiać, nie ważne jak bardzo chciałby mnie wspierać – mam nadzieję, że się znowu nie przebierze i nie będzie mnie śledził. Na to wspomnienie lekko się uśmiechnąłem, po czym się podniosłem i wyszedłem z pokoju. W recepcji powinienem się wszystkiego dowiedzieć.
I tak się stało. Chociaż chłopak za lada niechętnie udzielał mi cennych odpowiedzi, dowiedziałem się, że mój rodziciel mieszkał niecałą godzinę w centrum Toronto i jutro o dziewiątej odjeżdża autobus, który bezpośrednio zawiezie mnie do celu. To były dobre wiadomości, chociaż im byłem bliżej końca, z raczej rozpoczęcia nowego rozdziału, zaczynałem się porządnie stresować. W kocu nie wiedziałem, jak mnie przyjmie i mogłem tylko snuć domysły, nie chciałem jednak sobie robić nadziei, że przyjmie mnie z otwartymi ramionami, równie dobrze może mi zamknąć drzwi przed nosem, albo nawet… obwinić za śmierć matki. Wiedziałem, że wtedy po prostu wybuchnę płaczem i zacznę go przepraszać, miałem tylko nadzieję, że mi wybaczy. Cóż, jutro się wszystkiego dowiem.

Parys CD Silver

Spojrzałem z lekkim rozbawieniem na dłoń chłopaka. Uścisnąłem ją, potrząsając delikatnie w górę i w dół. Cóż za niespodziewane spotkanie.
- Ja też jestem tutaj nowy, w rzeczy samej. Mów mi Parys - delikatny akcent na słowa "mów mi" wyraźnie dał do zrozumienia, że wcześniejsza forma wypowiedzi Silvera nie była do końca poprawna. Nie nazywa się Silver; to jedynie jego pseudonim artystyczny. Więc, czym tak naprawdę się on zajmuje? Rzucaniem srebrnymi nożami, wykonywaniem akrobacji na obręczach wykonanych z tego surowca? A być może coś zupełnie innego, nawet po części niezwiązanego z przesłaniem jego przezwiska?
- Wybierasz się może na papierosa? - skinął głową na paczkę trzymaną w mojej lewej dłoni. Ach, no tak. Niespodziewana sytuacja tak bardzo mnie zamroczyła, że zdążyłem zapomnieć, po co tak naprawdę opuściłem moją przyczepę. Skinąłem głową, w duchu zabijając głośne westchnięcie, na jakie się zanosiło. Zakopałem gdzieś głęboko w sobie sfrustrowanie faktem, iż prawdopodobnie ma on zamiar się do mnie dołączyć. Chciałem w spokoju oddać się relaksowi towarzyszącemu "dotlenianiu się", przemyśleć to i owo. Jednak ta przybłęda musiała się tutaj pokazać, w dodatku z początku kompletnie nie zdając sobie (najwyraźniej) sprawy z mojej obecności. Pech, jeden wielki pech życiowy. Dlaczego Bóg tak lubi mnie karać?
- Tak, dokładnie. Zechciałbyś może dołączyć? - spytałem, oczywiście tylko z grzeczności. Nie potrzebuję towarzystwa kogoś, kto na pierwszy rzut oka wygląda na miejscowego chuligana. Tym bardziej, że nie zwrócił uwagę na mój wiek. Przeważnie ludzie się skręcają na widok, że tak młoda osoba jak ja pali. Ten natomiast przyjął to zupełnie normalnie. To świadczy o tym, że przynajmniej na jakiś czas przebywała w otoczeniu, gdzie młode osoby paliły. A więc mam podstawy by myśleć, że szerzy on grono światowej patologii. Chociaż tyle dobrego - nikt nie będzie mi truł, jak to tytoń źle wypływa na organizm. Mam o tym szersze pojęcie i w przeciwieństwie do właśnie takich pouczających mnie osób, potrafię wydukać z siebie coś więcej niż "rak płuc" i "dużo nikotyny". Nie wpakowałbym się w coś nie znając ryzyka. A jeśli już, to byłbym skończonym głupcem.
- Jasne - uśmiechnął się od ucha do ucha, niemalże zamykając przy tym oczy - tak bardzo je przymrużył.
- Wspaniale - nie sposób było w moim głosie wyczuć chociażby nutę rozgoryczenia. Mina Silvera była natomiast spowodowana sposobem mojej mowy, jak miewam. No tak. Pewnie przywykł do używania stale tych samych słów, a nie bardziej wyszukanych synonimów. Ruszyłem przed siebie, nie czekając na dużo wyższego osobnika płci męskiej. Może i wysoki, ale wagowo stanowczo nie wyrabia. Wolałem nie pytać. Natomiast inna cecha jego wyglądu zwróciła moją uwagę.
- Ładne włosy - odezwałem się, gdy jego krok zrównał się z moim. Rzeczywiście ich kolor był przyjemny dla wzroku. Osobiście jednak nie wytrzymałbym ani minuty w podobnej fryzurze. Jest niepraktyczna. Typowa dla okresu nastoletniego buntu, chociaż na nastolatka to on mi nie wygląda. Desperat?
- Dzięki. Lubię eksperymentować - wyjaśnił krótko.
- Och, doprawdy? - tym razem delikatny pomruk niezadowolenia z jego obecności napiętnował moje słowa. Podobnie z wyśmiewającym grymasem. Uniosłem lekko lewy kącik ust w górę, szukając zapalniczki w kieszeni kraciastych spodni. - Co więc robisz w takim miejscu? Mówię o cyrku, rzecz jasna. Nie wyglądasz na...
- Artystę? - przerwał mi. Zacisnąłem palce na plastikowej powierzchni, wyżywając się na niczego winnej zapalarze. Bardzo nie lubię, gdy ktoś wchodzi mi w słowo. Obdarowałem go jedynie szybkim spojrzeniem. W duszy pragnąłem odpowiedzieć "Nie. Chciałem powiedzieć, że nie wyglądasz na utalentowanego w jakikolwiek sposób. Tym bardziej na bystrego, jeśli pomyślałeś o artyście w pierwszej chwili.". Skinąłem jednak w milczeniu głową, poszerzając uśmiech. Ciekawe co by zrobili ludzie, gdybym zaczął się zachowywać tak, jak naprawdę mam ochotę. Mówić całą prawdę jaka siedzi mi w głowie. Niektórzy z pewnością by tego nie znieśli. A ich płacz byłby muzyką dla moich uszu. Jestem fałszywy i dwulicowy. Niegodny zaufania. Coś powinienem dodać?
- Nie jestem artystą. Ja tu tylko pracuję. Rozdaję ogłoszenia, przygotowuję namiot do występów, naprawiam coś i tak dalej.
- Hm... niezbyt fortunne zajęcie - spojrzał na mnie krzywo, gdy wkładałem kolorowy koniec papierosa do ust. - Nie sądzisz, że tutejsze papierosy źle smakują? - spytałem, tym razem darząc go pełnym oraz długim spojrzeniem. Podpaliłem końcówkę, jednocześnie się zaciągając. Zagryzłem filtr zębami.
- Jak się nie ma co palić, to się pali, co się ma - powiedział krótko po niedbałym wzruszeniu ramionami. Zaśmiałem się serdecznie. Tego właśnie mógłbym się po nim spodziewać. Bardzo zabawny i prymitywny człowiek, nie powiem.
- Trudno się nie zgodzić - skłamałem. Moja wcześniejsza wypowiedź była niewielką formą pułapki, na którą się jednak nie złapał. Tutaj chyba nawet nie ma wyrabianych papierosów - wszystko przypływa z dalekich krajów statkami. Wiem, bo sam składałem zamówienie na delikatesy mojej duszy. Zatrzymaliśmy się. Silver oparł się o pień drzewa, zaciągając się dymem. Wbiłem w niego wręcz świdrujące spojrzenie, jak glina przesłuchujący młodocianego przestępcę.
- Mów mi Maksymilian - odezwałem się po wypuszczeniu białych obłoków z ust. Nasz wzrok się zszedł. Uniósł lewą brew do góry. - Nie bawię się w głupie pseudonimy - wyjaśniłem, nim zdążył spytać. Prychnął pod nosem.
- Aż taki z ciebie dorosły? - jego głos zdążył już mocno zadziałać mi na nerwy. Na szczęście jestem znakomitym aktorem i wiem jak się zachować.
- Nie, jednak sam przyznaj - połowa osób tutaj wybrała sobie nader zabawne przezwiska.
- Bo Parys brzmi bardzo poważnie - ściął krótko, najwyraźniej zirytowany moimi słowami. Być może to niezbyt wyrafinowana riposta, jednak akceptowalna w jakimś stopniu. Dobrze więc, punkt dla ciebie, Silverze.
- Dlaczego jesteś w cyrku? Nie wyglądasz na osobę, której brakuje pieniędzy. Nie wyglądasz na kogoś kto powinien pracować, raczej wiekowo pasujesz do ucznia - uśmiechnąłem się. Spojrzałem na swoje buty, potem na niego.
- Przeskoczyłem dwie klasy - wyznałem, a on wciągnął powietrze przez usta, po czym zagwizdał i z szeroko rozwartymi oczyma zaciągnął się, wbijając wzrok w jakiś punkt na ziemi. Takiej właśnie reakcji się spodziewałem. On pewnie nawet nie skończył szkoły.
- Co taki geniusz robi więc w takim miejscu jak cyrk? Nie wolałbyś studiów? Szkoda się marnować - zmierzyłem go spojrzeniem.
- To, że przeskoczyłem parę lat w szkole nie znaczy, że jestem gotowy na studia. Nie jestem pewien, co chcę robić w przyszłości i w jakim konkretnym kierunku się kształcić. Cyrk nie wymaga dużo pracy. Będę miał utrzymanie, zdobędę trochę doświadczenia, a wolny czas wykorzystam na naukę. Zależy mi na przyszłości, jednak jeśli ma się ona udać, muszę ją dokładnie zaplanować - skinął jedynie głową na te słowa.

<Silver?>