Od mojego powrotu mija już tydzień. Ile mnie tu nie było? Około trzy lata. To bardzo długo. Przez pierwszą chwilę wszyscy myśleli, że zginąłem w pogoni za Midasem, ale na szczęście wujek Pik znał prawdą. Nie wiem skąd, wiem tyle, że nie pozwolił mojej mamie umrzeć z chorej tęsknoty i niepewności. Nie chciałem, aby tak wyszło, ale cóż… miłość nas zaślepia. Jesteśmy wtedy jak konie w bryczce, widzimy tylko to co przed nami, a nie dostrzegamy niebezpieczeństwa czającego się zaraz obok nas. Ta podróż jednak zmieniła mnie. A raczej cierpienie towarzyszące mi cały czas zmieniło mnie, choć nikt jak na razie nie zdołał tego dostrzec… no, może widać, że trochę wydoroślałem, zmężniałem, ale poza tym nikt nie domyśla się, co teraz mieszka w moim sercu, a na pewno nie jest to coś dobrego. Będę jednak musiał zmierzyć się z tym zupełnie sam. Na kolejny kredyt zaufania nie było mnie stać.
Mój powrót wywrócił cyrk do góry nogami. Często nie mogłem odpędzić się od ciągłej chęci rozmowy, od pytań i ciekawskich spojrzeń. Nie było to dla mnie przykre, raczej męczące. Chciałbym wrócić do wiru pracy, on pomaga człowiekowi przetrwać najtrudniejsze momenty, ale nie miałem za bardzo jak. Proces przekwalifikowania zajmował sporo czasu, co wykorzystywali moi znajomi z cyrku, dlatego też za wszystkimi ważnymi sprawunkami musiałem chodzić wcześnie rano bądź późną nocą.
Tak było i wtedy. Wstałem rano razem z ptakami, które nie omieszkały się wlatywać do mojego uchylonego namiotu i robić sobie czad imprezke. Głównie wróble lubiły moje towarzystwo. Zawsze dostały niezły okruch z mojego śniadania. Napiłem się zimnej wody z cytryną z rana i zabrałem się do przygotowania szybkiego posiłku, na który składał się czarny chleb z pastą z soczewicy i sałatka grecka, którą uwielbiałem. Starałem się przejść na dietę wegańską albo chociaż wegetariańską. Dziwnie czułem się z faktem, że gdybym znalazł się w rzeźni to słyszałbym zawodzenie tych wszystkich istot, które nie koniecznie chciały oddawać życie, aby stać się moim obiadem, jednak Matka Natura ciągle mówiła do mnie, że takie są jej prawa. Nie miałem zdania.
Po śniadaniu z ptakami chciałem się iść wykąpać do wspólnej łaźni, jaką mieliśmy w cyrku. O tej porze nikogo tam zazwyczaj nie było, w każdym razie tłumu brak. Słońce już zaczynało mocniej świecić. Od mojego namiotu odbijały się promienie wschodzącego dnia. Zrobiło się bardzo rześko, ale nie zimno… powiedzmy, że idealnie. Cud świeżego powietrza z rana, to jest coś! Zabrałem wszystkie niezbędna akcesoria do kąpieli i świeże ubranie i poszedłem do łaźni.
Miałem wtedy ważny sprawunek mianowicie miałem się zająć kupnem dwóch nowych koni do cyrku. Mieliśmy na to fundusze, aby powiększyć nasze stado pupili, ponadto dwa konie już zdecydowanie nie wystarczały. Wszyscy wiedzieli, że dostanę to przekwalifikowanie, więc papiery to była kwestia czasu. Trochę się stresowałem. Po mojej podróży raczej nie ufałem handlarzom. Byli to ludzie parający się nie lada przekrętami, często oszukiwali swoich kupców i bywali bezwzględni. Na szczęście ja również nauczyłem się okazywać tą cechę, kiedy należy. Bez niej niejednokrotnie mógłbym zginąć.
W łaźni świeciło pustkami, więc bardzo prężnie się wykąpałem i chciałem wrócić do namiotu. Nie mogłem się spóźnić na to spotkanie. Sam fakt, że miało się ono odbyć tak wcześnie wkurzyło handlarza. Nie domyślałem się jednak, co w tym czasie mogło się wydarzyć w moim namiocie. Dzień jak co dzień, ale jednak czekała mnie niespodzianka…
Wracałem już gotowy, umyty i ubrany do namiotu po swoją torbę i pieniądze na zakup koni. Idę szpalerem namiotów wypatrując czubka mojego z charakterystyczną flagą w kształcie szpulki, na znak, że jest to mieszkanie krawca, ale i to miało się niedługo zmienić na flagę z głową lwa i konia, jako symbol mieszkania tresera zwierząt. Nic jednak nie wypatrzyłem, jednak idą tropem od góry do dołu zobaczyłem moja mieszkanko w całkowitej ruinie. Leżało jak kawał jakieś szmaty rzuconej przez olbrzyma. Jedno wielkie pogorzelisko. Podszedłem bliżej i nie ukrywałem zdenerwowania, ponieważ no… nie miałem jak wejść do środka, żeby przypadkiem nie dostać belką w łeb. Wyobraźcie sobie drodzy państwo namiot z Harry’ego Potter’a. Wszystko fajnie, ale jak się zawali to wejść tak czy siak się nie da – musi być idealnie rozłożony. Kiedy leżał zrujnowany, czar pryskał i w środku nie było zupełnie nic. Nagle usłyszałem hałas skaczących po skrzynce narzędzi. Odwróciłem się i zobaczyłem znaną mi już nieco twarz mężczyzny, którego widzę dosłownie wszędzie o każdej porze dnia i nocy. W duchu zaśmiałem się z tego faktu, że ja go widzę wszędzie, a on zapewne mnie niekoniecznie. Powróciła jednak myśl o tym, że mam swoje załatwienie za jakąś godzinę z czego dotarcie na miejsce pieszo zajmuje przynajmniej 20 minut. Zatem? Ponad pół godziny na to, aby ponownie postawić namiot, wszystko zabrać i wybiec.
- Co tu się stało?! – zapytałem, choć było to głupie pytanie, bo przecież co? No, namiot się zawalił jak widać, ale jak człowiek jest w szoku to zadaje wiele głupich pytań. Ponadto widok bardzo przystojnego kolegi mógł mi trochę namieszać w głowie. Elegancka koszula i spodnie o tak wczesnej porze? Niecodzienny, ale przyjemny widok. Poinformował mnie, że usłyszał tylko hałas, a to co ja zastałem zastał i on jak przyszedł na miejsce. I miał rację w jednej kwestii – dobrze, że mnie nie było w środku.
- No to mam problem – powiedziałem do siebie. Zapewne mężczyzna spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem, bo przecież do wieczora namiot zostałby naprawiony, a było wtedy rano. W głowie kotłowały mi się myśli, jak dostać się chociaż po pieniądze. I przede wszystkim potrzebowałem też broni.
- Nie ma się co martwić, za chwilę będzie stał jak wcześniej – zapewnił pocieszająco – Ale jednak nie wiadomo dlaczego się tak stało. Nie ma sensu go ponownie stawiać, jeśli okaże się, że belki są już nie pierwszej młodości albo materiał jest przeciążony wilgocią – wytłumaczył.
- Ja sobie zdaję sprawę, jednak za jakieś… - spojrzałem na zegarek - … pół godziny muszę być w mieście z kupą kasy i pistoletem – wyjaśniłem. Poczułem ten niepokój i cholerne zdziwienie kolegi – Jadę kupić konie od handlarza z miasta. Za grosz nie ufam szumowinom – dodałem i od razu poczułem lżejszą atmosferę.
- Jednak nic nie wiem o naszych zakupach – zdziwił się, ja również.
- A skąd miałbyś wiedzieć skoro nie zajmujesz się tresurą – odpowiedziałem całkiem spokojnie i przyjaźnie.
- Można powiedzieć, że jestem od jakiegoś czasu menadżerem – zaśmiał się – Więc wydatki na zwierzęta to również moja działka – dodał. Nagle wszystko stało się dla mnie jasne, dlaczego widzę mężczyznę zawsze i wszędzie. Chora praca menadżera… skąd ja to znam? Jednak jego nie wiedza na temat mojego dzisiejszego wypadu mnie zmartwiła.
- Skoro tak to powinieneś o tym wiedzieć. Dostałem nawet pieniądze od Vogel’a i wszystkie inne wytyczne od wujka Pik’a. Śmiem nawet twierdzić, że powinniśmy się udać razem, żeby dokonać tej transakcji. Dziwiłem się trochę, że to ja dostałem pieniądze, ale je przyjąłem i obiecałem domknąć sprawę – chłopak słuchał mnie z uwagą, każde moje słowo myślę dokładnie odbiło się w jego głowie i analizowało. W końcu mi odpowiedział.
- Myślę, że miałem się o tym dowiedzieć rano. Ostatnio było sporo pracy…
- Lub ktoś chciał Cię trochę odciążyć – zasugerowałem – Ja tydzień temu wróciłem z wakacji, więc mogłem to zrobić za Ciebie, a ty miałbyś dzisiaj wolne, powiedzmy. Menadżer i wolne to trudny duet – zaśmiałem się pod nosem. Trzymałem jedną ręką swoje rzeczy, drugą miałem w kieszeni i myślałem, co zrobić w tej sytuacji – Masz zapewne dostęp do naszych finansów. Wujka Pik’a raczej nie ma, wszyscy śpią, a jak spróbuję obudzić Vogel’a to dostanę sztyletem między oczy. Co więcej jak nie kupię tych koni to dostanę jeszcze kulkę w łeb – zaśmiałem się – Masz jakiś pomysł, Panie Menadżerze? – uśmiechnąłem się nonszalancko.
- Powder jestem – podał mi rękę z serdecznym uśmiechem i lekką dozą rozbawienia.
- Le bleuet, repatriant cyrkowy we własnej osobie – uśmiechnąłem się i energicznie uścisnąłem mężczyźnie dłoń – A więc? Jak będzie?
< Powder? ;3 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz