Jak zawsze obudził mnie ten intensywny, równomierny stukot. Przez pierwszych kilka nocy wytrącał mnie ze snu nagle i nerwowo, a ja szukałem w ciemności źródła dźwięku oraz możliwego zagrożenia. Teraz nawet nie otworzyłem oczu. Wiem już, że to ta sucha, pochylająca się nad parapetem gałąź, która popychana wiatrem puka w moje okno. Leżałem w bezruchu długo. Czterdzieści, może nawet sześćdziesiąt minut.
Nie musiałem patrzeć na ledwie działający, elektroniczny zegarek, który rzucał hologram godziny na sufit nad moją głową, aby wiedzieć, że zbliża się czwarta nad ranem.
Wyciągnąłem dłoń spod pledu, którego widok za dnia przerażał, a materiał przypominał w dotyku mocno użytkowany druciak do naczyń. Dotknąłem opuszkami palców środka czoła i przesunąłem nimi kilkakrotnie po obolałej głowie. Druga noc z rzędu, kiedy mnie tak boli.
To z bezczynności. Byłem tu już stanowczo za długo. Zmarszczyłem brwi i przycisnąłem dwa palce mocniej do skóry, agresywnie masując pulsującą lewą skroń.
Jeśli szybko nie pozbędę się tego bólu będę całkowicie bezużyteczny i spowolniony, skazany na gnicie w tej miernocie jak wszyscy ludzie z sąsiednich pokojów.
Przez chwilę wbijałem palce uporczywie w skórę, krzywiąc się coraz bardziej z bólu. Nic z tego.
Odpuściłem i odrzuciłem pled na bok. Podniosłem się i usiadłem na trzeszczącym łóżku stopami dotykając chropowatej podłogi. Czekałem, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności patrząc w okno, za którym jeszcze niewiele było widać i poprawiałem mankiety luźnej koszuli, w której spałem. Na pamięć znałem układ niewielkiego pomieszczenia sypialnego, więc nie fatygowałem się zapalaniem światła w drodze do łazienki.
Dopiero tam dotknąłem ułamanego włącznika, a pojedyncza żarówka zwisająca z sufitu zabrzęczała cicho, mignęła kilkakrotnie i zalała pomieszczenie intensywnym, żółtym światłem. Oparłem dłonie o umywalkę i wpatrzony w lustro obserwowałem przez chwilę odbicie zielonych ścian, które w tym blasku wyglądały jeszcze gorzej, niż za dnia. Nie było powodu do zachwycania się obdartą farbą, rurami, których nikomu nie chciało się zamurować, czy też tym nabrzmiałym od wilgoci sufitem. Jak na tą cenę, to dobrze, że w ogóle jest prysznic.
Zawiesiłem wzrok na własnej twarzy i spojrzałem sobie w oczy. Poza spadkiem wagi nie zmieniłem się wcale od dnia, w którym ostatni raz za moimi plecami rozciągała się pałacowa łaźnia, zamiast tej odrapanej speluny. Wyprostowałem plecy i ściągnąłem z siebie białą koszulę. Złożyłem ją pośpiesznie i odłożyłem na krawędź grzejnika, na którym czekała też czysta bielizna. W drodze pod prysznic spojrzałem na siebie przez ramię, dostrzegając w odbiciu jasną, podłużną bliznę na łopatce. Rozebrałem się do końca i wszedłem do kabiny.
Zaletą brania wczesnych prysznicy był dostatek ciepłej wody, której nie zdążyli wyczerpać inni lokatorzy. Odkręciłem czerwony kurek i pozwoliłem sobie rozluźnić wszystkie mięśnie, tak aby nie marnować żadnej właściwości wrzątku. Woda nagrzewała się z chwili na chwilę i czułem jej raniący dotyk napastujący moje barki, plecy, kark, i lędźwia. Wsunąłem palce w mokre włosy i odgarnąłem je z twarzy. Woda biegła po moich skroniach, a jej wysoka temperatura skutecznie odwracała uwagę od bólu głowy. Być może nawet go koiła.
Stałem w strumieniu lecącym ze starej deszczownicy dopóki nie zrobiło się tak duszno i parno, że brakowało tlenu do oddychania. Wówczas sięgnąłem po żel i intensywnie wtarłem go w całe ciało, na koniec masując skórę głowy. Lekki, cytrusowy zapach w tej temperaturze wzmagał się i wpływał zbawiennie na moje zmysły. Poruszyłem kilkakrotnie głową na boki dla rozluźnienia karku i przekręciłem drugi kurek, uprzednio zakręcając czerwony. W rurach zadudniło cicho i temperatura diametralnie się zmieniła.
Zimna, jeśli nie lodowata woda spłynęła po moim ciele spłukując resztę środków higieny. Odetchnąłem zimnym powietrzem, które wypełniło kabinę i po raz pierwszy od dłuższej chwili otworzyłem oczy. Ból głowy zelżał, ciało się odprężyło. Zakręciłem wodę i otworzyłem szeroko drzwi prysznica, wchodząc do pozornie chłodnego pomieszczenia.
Na szczęście w ręczniki zainwestowałem samodzielnie i nie musiałem korzystać z tych pożółkłych i szorstkich, jakie oferował mi hotel.
Wycierając uszy i włosy patrzyłem w zaparowane lustro. Moja skóra była gładka i szklista, bogom dzięki za to, że słońce zdawało się omijać Avalon szerokim łukiem. Zabrałem potrzebne ubrania i zgasiłem światło w łazience.
W pokoju było nieco jaśniej niż przed godziną, panowała szarówka, a nad parapetem unosił się cień nękającej mnie gałęzi. Otworzyłem szafę i wybrałem dostatecznie ciepły zestaw ubrań. Jesień była deszczowa, ale niebrzydka. Ładniejsza niż w górach, gdzie stanowi najbardziej zdradliwą porę roku.
Pościeliłem łóżko i rzuciłem na nie plecak oraz płaszcz. Przed rozpoczęciem pakowania schyliłem się i otworzyłem niewielką lodówkę, która stała pod sosnowym biurkiem o krzywej nodze. Zostało mi kilka truskawek i kupnych muffinów angielskich oraz otwarty jogurt grecki. Wyciągnąłem muffiny i truskawki i podążyłem z nimi do okna.
Usiadłem na parapecie wewnętrznym, przeczesałem wilgotne jeszcze włosy i patrząc na ulicę biegnącą pod hotelem zadowoliłem się dzisiejszym śniadaniem. Truskawki wcale nie były takie złe, za to trzymanie wypieków w lodówce nie wyszło im na najlepsze. Nie ukrywam, że jadałem lepiej.
Gdy skończyłem, otworzyłem okno i wyrzuciłem przez nie szypułki, które zerwałem z owoców. Oparłem się o framugę i sięgnąłem po długą, czarną lufkę, która leżała przy oknie obok paczki z tytoniem. Nabiłem lufkę i wyciągnąłem ze spodni czarną zapalniczkę ze złotą obwolutą oraz herbem frakcji, którą dostałem od stryja na osiemnaste urodziny.
Złoty tygrys przyglądał mi się, gdy podrzucałem kciukiem wieko. Płomień zalśnił, a ja oparłem ustnik o dolną wargę i poświęciłem kilka chwil na spalenie machorki. Płuca raz po raz napełniały się dymem, a chłodne, poranne powietrze muskało moje czoło i dłonie. Skończywszy palić, zostawiłem okno otwarte i spakowałem wszystkie rzeczy, które miałem ze sobą. Nie było tego tyle, ile być powinno, ale zdecydowałem, że nie będę w siebie przesadnie inwestował do momentu, w którym nie zostanę gdzieś na dłużej. Duży bagaż tylko by mi ciążył w drodze z miasta do miasta, z hotelu do hotelu.
Składałem i wkładałem do plecaka ubrania, dokumenty, wypłacone pieniądze oraz nieliczne dodatkowe przedmioty, takie jak książki, papierośnica i środki czystości. Gdy pokój się wywietrzył, a ja byłem gotowy do drogi, założyłem na siebie płaszcz i z plecakiem przerzuconym przez jedno ramię wróciłem do okna, aby je zamknąć. Za szybą widniało, a ja wiedziałem już, że wkrótce na ulicę wyjdą ludzie śpieszący do pracy i dzieci wyprawiające się do szkoły. Mój wzrok spoczął na chwilę na gałęzi, która przez kilka dni zakłócała mój spokój.
Rozpoznałem w niej lipę, z której oderwała się już większość liści. Wyciągnąłem dłoń i złamałem gałązkę, która poleciała w dół na chodnik. Zamknąłem okno.
Pokój opuściłem po wyciągnięciu zza szafy miecza i wpięcia go w pas pod płaszczem. Nim dotknąłem klamki, naciągnąłem na dłonie rękawiczki i nie patrząc za siebie, wyszedłem na szary korytarz. Trzymałem plecak jedną ręką schodząc po schodach z trzeciego piętra. Zbliżała się szósta i właścicielka powinna już siedzieć na recepcji.
Nie myliłem się myśląc o tym. Pomarszczona, stara kobiecina w szarej jak tapety pomieszczeń podomce siedziała za ladą. Jej oczy były tak drobne, że ledwie dało się je dostrzec na twarzy, którą czas pociął głębokimi bruzdami. Pieniądze miałem już odliczone.
Przechodząc obok recepcji, wyciągnąłem je z kieszeni. Spięte pinezką do banknotów podrzuciłem nonszalancko na blat.
- Pokój numer dziewięć. - powiedziałem, zmierzając do wyjścia.
Pchnąłem drewniane drzwi i wyszedłem na ulicę. Nie słyszałem, czy kobieta odmruknęła coś w odpowiedzi.
Dzień dopiero się zaczynał, ulice były puste i szare, a temperatura nie zdążyła jeszcze podskoczyć. Wiatr znad rzeki sunął między budynkami, co tworzyło wyjątkowo dokuczliwy przeciąg. Niespiesznie ruszyłem przed siebie, jedną dłonią sprawnie zapinając złote guziki pod szyją. Futro, które otaczało mój kark generowało przyjemne ciepło. Pora była na tyle wczesna, że dotarcie na drugą stronę miasta nie wymagało ode mnie pośpiechu.
Chciałem tylko opuścić już tą dzielnicę, w której co noc krzyczały koty, butelki tłukły się o chodnik, a brud można było rozumieć na setki różnych sposobów. Szukanie miejsc noclegowych w takich lokalach miało jednak kilka pozytywnych stron, bo wbrew pozorom było tu dla człowieka bezpieczniej niż tam, gdzie ludzie ocierali się o bogactwo. W takich miejscach nikt cię nie szuka. W takich miejscach dowiesz się i usłyszysz najwięcej.
Ten szary i przykry świat był na tyle odpychający, że nawet bytowanie w takich warunkach nie mogło już bardziej poplamić mojej godności.
Najgorszym widokiem byli ludzie, zgarbieni pod nieznanym mi ciężarem, wykrzywieni i groźnie łypiący na wszystko, co zakłóciło ich mętny spokój. Musiałem pamiętać, że im więcej obrazów nędzy rzuci się w moje oczy, tym większa będzie moja satysfakcja, gdy osiągnę sukces.
Nie przeszedłem nawet przecznicy, a plugawa strona tego miasta zmusiła mnie do raptownego zatrzymania.
Tym razem przybrała ona postać kobiety w średnim wieku, wciśniętej w narożnik ceglanej kamienicy. Owinięta w brudną, brązową chustę w kwiaty, ponczo i długi, lniany sweter trzymała pod pachą zawiniątko, drugą ręką ściskała za to fragment mojego trenczu, mnąc jego materiał, i wbijając weń połamane paznokcie.
Spod splątanych, brązowych włosów opadających na jej twarz wyglądały wielkie i zabiegające siecią czerwonych żyłek oczy. Spojrzenie miała lśniące, rozbiegane. Potrząsała zawiniątkiem tak maniakalnie, jakby wierzyła, że im mocniej będzie nim machać, tym bardziej autentyczny będzie jej wygląd. Słyszałem już o takich kobietach, trzymających na ramieniu lalki, bądź martwe oseski i spodziewające się łaski przechodniów.
Czasy nie były łaskawe, mało kto opływał w pieniądze, a więc liczenie, że za tak ośmieszające żebractwo uzbiera się coś na speeda, było już szczytem naiwności. Jej zawiniątko nawet nie pisnęło od czasu gdy mnie zaczepiła, ale ta karykaturalnie wykrzywiona twarz wgapiała się we mnie z taką intensywnością, że aż nie mogłem doczekać się, co spróbuje z siebie wydusić.
- Proszę… - wysapała ochryple, tonem lepkim i gardłowym, jakby na dnie jej gardzieli istniało jakieś jezioro pełne śluzu. - Chociaż…
Żółte zęby i skóra w zbliżonym odcieniu, te zaropiałe oczy, i manipulacyjne machanie zawiniątkiem sprawiły, że moje usta samoistnie wykrzywiły się w geście odrazy.
Pociągnąłem płaszcz i zrobiłem żwawy, stanowczy krok do przodu.
Kobieta udawała, że mój ruch był na tyle mocny, że aż pociągnął ją na ziemię. Widziałem tą żałosną scenę kątem oka i to wystarczy mi na resztę dnia.
Szedłem przed siebie uliczkami, których układ zdążyłem już poznać w ubiegłych tygodniach. Ludzie otwierali sklepy, podnosili rolety i otwierali zamki w bramach. Wszyscy jednakowo zgarbieni i przesiąknięci apatią.
Rozbijanie namiotu cyrkowego w takiej lokalizacji wydało mi się być ambitną i odważną inwestycją. Jako, że nie głupcem nie byłem rozumiałem doskonale, że pod tą kolorową fasadą musi kryć się coś więcej.
Aż uśmiech zabarwiony intrygą i determinacją wdzierał się samoistnie na moją twarz.
Bycie cyrkowcem nigdy nie uchodziło za dobrze płatny zawód, ale gazety trąbiły o sukcesach “The Circus Magic” na skalę krajową, jeśli nie jeszcze szerszą. Jaką zapłatę inną niż marne stosy Oru musiała otrzymywać grupa wędrownych figlarzy?
Jeśli odpowiedź na to pytanie okaże się być satysfakcjonująca, to moja podróż z Niemiec okaże się być dobrze zrealizowaną inwestycją.
W towarzystwie myśli na temat cyrku, pomału zbliżałem się do obiektu, którego poczynania śledziłem pilnie od kilkunastu dni. Trupa podobno składała się z grona wysoce uzdolnionego. Zastanawiałem się kilkakrotnie zasypiając na skrzypiącym łóżku, czy ich zdolności dorównują moim, a może nawet je przekraczają?
Zacisnąłem dłoń skrytą pod płaszczem w pięść, słuchając charakterystycznego skrzypienia skórzanej rękawiczki. Ból głowy zniknął, więc nic nie stało na przeszkodzie.
Minąłem plac miejski i przekroczyłem kilka ulic. Gęstość zabudowania zaczęła się przerzedzać i niedługo po siódmej rano przede mną wyłoniła się ogromna przestrzeń, na której wyrastał monumentalny namiot otoczony sprzętem i wozami. W oddali widziałem kogoś naciągającego na sznurki chorągiewki tańczące na wietrze.
Zatrzymałem się na moment, aby przyjrzeć się okazałej jurcie. W samą porę.
Zbliżyłem się do fikuśnie zdobionej bramy i położyłem dłoń na prętach. Plac był jeszcze pusty, ale pomieszczenia cyrkowe z pewnością mnie nie zawiodą. Na moment przed szarmanckim otworzeniem przed sobą furtki przez myśl przebiegł mi dawno niewspominany obraz.
Clavis zamigotał w mojej pamięci, i rozświetlił ją na moment tym swoim gadzim, perlistym śmiechem. Staliśmy wtedy w ogrodzie w ciepły, czerwcowy wieczór. Mój brat skończył właśnie osiemnaście lat i paliliśmy razem jego pierwszego papierosa. Na przyjęciu z okazji jego urodzin pojawiła się rodzina z zachodu, której wystrzegaliśmy się pod względem politycznym od lat. Byli podejrzliwą bandą obślizgłych, roszczeniowych szczurów, ale ich poparcie mogło okazać się kluczowe dla planowanej wówczas budowy portu. Ponieważ nasz stryj był już spalony w układach z nimi, to mnie przyszło przekonanie ich do inwestycji i ugłaskanie ich nastroszonych futer. Gdy rozmawialiśmy o tym opierając się o białe belki jednej z ulubionych altan naszej matki, Clavis zatoczył koło dłonią, w której trzymał papierosa i podsumowując moją historię, rzekł do mnie ze śmiechem: “Oh, Chevalierze! Ty zawsze wchodzisz między lisy!”.
Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem i otworzyłem bramę. Obyś miał rację Clavisie.
Przepędziwszy brata z ekranów pamięci, wkroczyłem na posesję.
Trawa była sucha i pożółkła, jak przystało na jesienną porę. Słyszałem melodię dzwoneczków wietrznych dochodzącą gdzieś spomiędzy wagonów. Energia tego miejsca była inna. Przemawiała do mnie.
Przechodząc między drewnianymi przyczepami rozglądałem się za czymś, co wskazywałoby na miejsce urzędowania przywódcy trupy bądź właściciela areny. Nie chciałem tracić czasu na zbędne pogawędki, zależało mi na tym, aby jak najszybciej porozmawiać z organem decyzyjnym.
- Oh! Widzę, że masz całkiem pokaźny tobołek! - rozległo się tuż za mną.
Odwróciłem się i niemal natychmiast musiałem cofnąć się o krok, ponieważ widok na świat przesłonił mi wysoki mężczyzna o długich, połyskliwych, zielonych włosach.
Otaksowałem go szybkim spojrzeniem. Z jednej strony jego ekspresja wydała mi się oburzająca, z drugiej zaś - znajdowaliśmy się w cyrku, prawda?
- To do nas taka podróż? - zapytał, wskazując na mój plecak dłonią skrytą w białej rękawiczce.
- W istocie. - odparłem. Zrzuciłem bagaż na ziemię, a mężczyzna uniósł brwi jakby chciał pokazać mi pocieszne dziwienie. Wyciągnąłem dłoń w jego stronę. - Chevalier von Urach. Chciałbym porozmawiać z kimś, kto kieruje waszym przedsięwzięciem.
Zielonowłosy chwycił moją dłoń i potrząsnął nią. Energicznie, ale bez przesady. Miał solidny uścisk.
- Jestem Light, a ty również wkrótce będziesz nazywał się inaczej! - puścił moją dłoń, wyprzedził mnie i gestem dłoni wskazał drogę. - Chodźmy, zaprowadzę cię do Pik’a.
Zmarszczyłem brwi na krótki moment po jego wypowiedzi. Człowiek, który zdradzał sobą całą paletę kolorów miał decydować o moim imieniu? Podniosłem plecak i ruszyłem za nim, ganiąc siebie samego za zbędne oburzenie. Jesteśmy w cyrku, więc na nic zdadzą się tu moje nerwy.
Light poprowadził mnie w głąb placu i wkrótce znaleźliśmy się w całkiem przyjemnym, ciemnym gabinecie, w którym ściany wystawione były plakatami oraz trofeami zdobytymi przez trupę. Widziałem kiedyś podobny lokal w cyrku na Litwie, który występował na dworze. Pod meblościanką z książkami stało solidne, dębowe biurko. Dobry materiał i fachowa robota. Gdy tylko wkroczyliśmy do środka, Light chciał przekazać mi, że Pik zaraz powinien się pojawić, ale nie skończył nawet swej wypowiedzi.
Drzwi, przez które przed momentem weszliśmy otworzyły się raptownie, a do środka wparował białowłosy, uśmiechnięty mężczyzna.
- Light, a kogo ty tu masz? - zapytał swojego kolegę z uśmiechem, po czym zajął miejsce za biurkiem.
- Chevalier von Urach. - powiedziałem, nim zielonowłosy zdążył mnie wyręczyć. Wyciągnąłem rękę do mężczyzny za biurkiem. - Drugi książe litewski.
- No proszę, książe! - rzekł ten, którego nazywali Pik’iem. Mężczyźni zaśmiali się do siebie. - Siadaj, siadaj książe.
Czoło przecięła mi pulsująca żyłka. Czy on miał świadomość, jak użytkować tego tytułu?
- Too… ja was zostawię. - usłyszałem Lighta i dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.
Siedząc przed administratorem cyrku patrzyłem prosto w jego oczy, które barwą niewiele odbiegały od mojej. Czekałem na jakiś konkret, ale białowłosy patrzył na mnie z szerokim uśmiechem, a nie oczekiwaniem.
- Daleka podróż, hm? - zagadnął. - Nazywam się Pik i stoję na czele naszej rodziny. Co cię do nas sprowadza?
Odchrząknąłem delikatnie i wyjaśniłem mu pobieżnie co słyszałem oraz czego pragnę tutaj spróbować.
- Szerzenie dobroci to zawsze piękny cel, prawda? - mruknął rozmarzony. Chyba spodziewał się, że pociągnę tą rozmowę w tym bezsensownym kierunku, ale gdy zrozumiał swoje niedoczekanie, usiadł nieco prościej, a jego oczy stały się bardziej poważne. - Czy jest jakiś talent, za pomocą którego jesteś w stanie tą dobroć szerzyć?
- Zdecydowanie. - odrzekłem, siadając wygodniej.
Pik poruszył brwiami w zachęcającym geście.
- Opowiedz. - syknął z uśmiechem.
- Czy masz coś, co możemy położyć na tym pięknym blacie? Nie chciałbym zniszczyć twojego stanowiska pracy. - powiedziałem zaglądając mu w oczy, a moją twarz przeciął szybki, pokątny uśmiech.
Szef cyrku mrugnął do mnie porozumiewawczo, wstał i zniknął za moimi plecami. Nie śledziłem go wzrokiem, ale usłyszałem jak coś otwiera i przynosi ze sobą pokrywę skrzyni.
Ułożył ją na krawędzi biurka, blisko mojej prawej ręki.
- Wystarczy? - zapytał siadając.
Pomyślałem, że powinno.
Wyciągnąłem prawą dłoń na wysokość klatki piersiowej i patrząc na twarz mężczyzny rozłożyłem palce. Niecałe pół metra nad położoną deską otworzyła się fioletowa, niewielka dziura, której krawędzi zamigotały w mgnieniu oka czymś srebrnym. Rozległ się krótki świst i trzy rytmiczne uderzenia w drewno.
Pik obserwował, jak na jego oczach znikąd wyłoniły się trzy srebrne sztylety, które teraz stały wbite ostrzami w wieko skrzyni, które przyniósł.
Mężczyzna gwizdął cicho i spojrzał na mnie.
- Niezłe. - rzucił optymistycznie.
- Wiem. - odparłem i odwróciłem dłoń, co spowodowało otwarcie portalu zwrotnego na biurku. Ostrza zniknęły wlatując w otchłań bliźniaczą do tej, z której się wyłoniły.
Następne czterdzieści minut spędziliśmy z Pik’iem na czytaniu dokumentów, rozmawianiu o panujących tu funkcjach oraz składzie trupy. Mężczyzna wspomniał mi o monstrach, których konceptu nie byłem w stanie jednak do końca pojąć. Pik zdradził, że to przyjdzie z czasem. Musiałem zapoznać się z licznymi papierami, ale to od zawsze szło mi sprawnie.
Podpisywałem gdzie trzeba, stawiałem trafne pytania. Poszło nam całkiem sprawnie.
Po przedstawieniu planu treningowego, z jakim będę musiał się oswoić Pik przedstawił mi ostatnią kwestię.
- Teraz jesteś cyrkowcem. - oznajmił. - Nie księciem, nawet nie von Urlichem…
- Urachem. - poprawiłem.
- Mój błąd. - wyciągnął ostatni papier i wrócił pośpiesznie do tematu. - Powiedz mi, jak od teraz będziesz się nazywał i podpisz to tutaj. To twoje nowe imię. Imię dla ludzi, dla widzów, którzy będą ci kibicować jeśli nadasz się do wystąpienia na scenie. Nowe imię dla nowej rodziny, rozumiesz?
Z jakiegoś powodu, gdy mówił o cyrku w kontekście rodziny, to wszystko w nim stawało się rzetelniejsze, trwalsze, surowsze. Czyżby solidny pokaz wartości?
Wbiłem wzrok w rubrykę, którą miałem podpisać. Imię, które będzie mnie dobrze reprezentować? Przez umysł przebiegła mi myśl ostra i lśniąca jak ostrze. Poczęstowałem Pik’a długim spojrzeniem i podpisałem kartkę staranną kaligrafią.
Położyłem dłoń na dokumencie i przesunąłem ją na jego koniec biurka. Pik odczytał arkusz, uśmiechnął się szeroko i wstał, wyciągając do mnie rękę.
- To rozumiem, Beast! - dołączyłem do niego i uścisnąłem jego dłoń. Pochyleni nad dębowym biurkiem, w skromnym, ciepłym świetle wymieniliśmy tak różne od siebie uśmiechy. - Chodź, pokażemy cię reszcie i przystąpisz do pracy.
Wyprzedził mnie i entuzjastycznie otworzył drzwi komunikując swoim naelektryzowanym ciałem, że od teraz mam podążać za nim. Podniosłem plecak i ruszyłem za blondynem, wychodząc na światło porannego słońca, które jak raz wyjrzało dla mnie zza chmur.
< Lacie? Można prosić? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz