Ulice Avalonu z wolna zabiegały cieniem. Zapalały się światła latarni, cień rozrzedzały także neony sklepów, barów, czy klubów. Wokół szklanych kloszy osadzonych na smukłych, zdartych nieco sylwetkach ulicznych lamp, zaczynały świdrować muchy i inne owady, należące do tych najmniej wdzięcznych, i pożądanych. Szum ich skrzydełek i bez przerwy czyszczonych odwłoków przypominał zapewne to nieznośne, i jakże niepokojące brzęczenie starych lodówek.
Światła padające z latarenek oświetlały kubły na śmieci, przy których walały się rozerwane i rozwleczone worki, zżółkłymi promieniami otulały także rynsztoki oraz dziurawe chodniki.
Gdzieniegdzie dostrzec można było porzucone rękawiczki, skrawki papieru, czy pobłyskujące wdzięcznie kawałki szkła, skruszonego na miazgę pod wpływem setek tysięcy par butów, które codziennie przedzierały się niewzruszenie przez wszelkiego rodzaju odpadki.
Przykład takiego obrazu widziałem wyraźnie ponad głowami gwarnej i nieco zapijaczonej gawiedzi, która wraz ze mną stanowiła gromadę reflektantów, w tym zatęchłym przybytku na północy miasta.
Wpatrzony w okno, popijałem nieśpiesznie jeden ze słodko-gorzkich, angielskich burbonów. Komentowanie stanu szklanek, jakimi lokal dysponował byłoby żenującą dygresją z mojej strony, ale wyłącznie dla własnego rozkapryszenia pomyślałem o tym, jak dobrze pijało się alkohol z kryształów. Napój miał w sobie coś cynamonowego, momentami smakiem ocierał się wręcz o imbir. Przypominał sobą Jeremiah Weed, ale był zdecydowanie mniej nasycony.
Mimo niedociągnięć, walor smakowy uzupełniał fantastyczny aromat tytoniu, jaki unosił się w lokalu. Dzięki obecności dymu unoszącego się spomiędzy licznych palców środkowych i wskazujących, spożywanie stawało się znacznie bardziej satysfakcjonujące, a nawet nosiło znamiona niedużej przyjemności. Nawet taka speluna jak ta mogła pochwalić się czymś wartym uznania.
Brązowe ściany z grubych, ciemnych desek służyły tu za projektor, na którym wyświetlał się teatrzyk cieni złożony z kiwających się głów mężczyzn, którzy uprawiali tu swoje beztroskie pijaństwo. Światło było z lekka przyćmione i ciężko było zgadywać czy ten zabieg przeprowadzono celowo, czy też po prostu to warstwy brudu oraz kurzu wpływały na jakość i jasność lamp. W żółtozielonym blasku, który oświetlał większość stolików od boku, topiły się szklanki i butelki, a resztę przestrzeni poza dymem oraz ciężkim zapachem mokrego drewna, wypełniały rozmowy, od czasu do czasu wzbogacone prostackim, donośnym śmiechem.
Całokształt nie zachęcał do odwiedzin, powodował słuszny grymas na twarzy i niewątpliwie ściągał brwi w wyrazie zrozumiałej odrazy. Pomimo odpychających warunków, szemranego położenia oraz napastliwej klienteli, o czerwonych, napuchniętych, barokowych twarzach, takie miejsce było niczym azyl dla kogoś, kto wiedział, czego szuka.
W moim przypadku, takie miejsca pozwalały zachować anonimowość oraz usłyszeć to i owo. Co do tego drugiego, zdecydowanie więcej informacji pozyskałbym z nieco lepiej klasyfikowanych lokali, ale to pierwsze - anonimat, pozwalający na zachowanie twarzy w cieniu - było na wagę złota, jeśli nie rubinu.
Groteskowe lokale pełne awanturników, krętaczy, złodziei i narkomanów pozwalały skutecznie zatrzeć za sobą coś więcej niż ślady, a przy tym, jeśli było się odpowiednio cierpliwym; można było w końcu namierzyć w nich gada, który podążał za człowiekiem dużo bardziej wytrwale niż inni. Dla mnie taki moment stawał się co raz to bliższy i bliższy. Od Londynu, przez Edynburg, aż do Avalonu, ciągle towarzyszył mi cień, który prześlizgiwał się od czasu do czasu po narożnych kanapach knajp, w których się pojawiałem.
Ten typ cienia znałem już od lat najmłodszych, ale nigdy nie uległem naturalnemu procesowi przyzwyczajenia, który był normalny dla rodzin królewskich. Gdy dorastasz w miejscu, gdzie krok w krok podąża za tobą ktoś, na kogo nie musisz zwracać większej uwagi, to z czasem stajesz się ofiarą nieostrożności i niezrozumiałego poczucia swobody. Od dziecka towarzyszyli mi w życiu ludzie cienie - piastunka, pokojówka, fechmistrz, paź, czy doradca państwowy. Ludzie, których zadaniem było podążanie za mną krok w krok, niezależnie od tego w jakim miejscu akurat się znajdowałem, czy w jaki wiek wchodziłem. Oni wszyscy obarczeni byli jednym i tym samym schematem, który po latach mógł stawać się nużący dla tego, kto wiecznie za swymi plecami ciągnął jak na łańcuchu jakąś obcą duszę.
Poddanie się temu znużeniu było za to zdradliwe i ryzykowne - po pierwsze, nawet pokojówka może trzymać nóż w kieszeni, skoro nie patrzy się jej na ręce. Po drugie, gdy przestanie się zwracać uwagę na to, że ktoś za tobą podąża, bardzo łatwo jest przegapić moment, w którym tą rolę przybiera ktoś, kto życzy sobie twojej zguby.
Charakter tego cienia, który był do mnie od kilku miesięcy przyklejony niezbyt mnie obchodził. Męczył mnie za to swoją obecnością i tym, że robił się co raz mniej ostrożny. Początkowo pilnował się bardzo, prawdopodobnie nie zauważyłem go przez pierwsze dwa tygodnie w Londynie. Potem, gdy zacząłem odczuwać jego obecność musiałem dać mu solidny grunt do tego, aby mocno zakotwiczył na mnie, jako na swoim celu. Jeśli słyszał o mnie choć pół zdania, to musiał być świadomy, że dostrzegę go szybko. Gdybym dał mu odczuć, że wiem o jego istnieniu, to mógłby się poczuć zagrożony i umknąć w najwęższe szczeliny, w których nawet ja bym go nie sięgnął. To zaś groziło rozprzestrzenieniem się niepotrzebnych informacji oraz powiększeniem grona zainteresowanych. Należało unikać tak niepożądanego efektu i ułatwić sobie życie - sto razy łatwiej uporać się z jednym robakiem, niż z całą ich chmarą, czyż nie?
Z czasem ów robak zaczął popełniać pierwsze błędy, ale mógłbym mu przyznać, że i tak bardzo długo starał się wykonywać swoją pracę jak należy. Z początku nie uwierzył w moją podpuchę, a pierwsze potknięcia przydarzyły mu się dopiero w drodze do Avalonu.
Najwidoczniej spodobało mu się wierzenie w moją rolę wędrowca, skaczącego z punktu do punktu białego żołnierzyka. Jakże zabawny musiał mu się wydawać ten program podróży, jakże żałosny, jakże upadły!
Teraz byliśmy tylko ja i on, i całe to miasto, w którym żadna żywa dusza nie będzie mogła go przede mną obronić.
Musiałem wypić więcej, aby wyglądać na kogoś, kto będzie zamroczony i osłabiony alkoholem. Łatwy, szybki i przyjemny cel. Na jego miejscu, po tylu miesiącach i tułaniu się po obrzydliwych dziurach, ja wykorzystałbym okazję.
Odczekałem jeszcze kilka chwil, zamówiłem jeszcze dwie szklaneczki. Odkąd ćwiczyłem w cyrku, a robiłem to niestrudzenie każdego dnia, to moja tolerancja na alkohol znacząco wzrosła. Co prawda czułem ciepło burbonu, ale nie było to nic, co zawadzało mojej koncentracji, czy koordynacji ruchowej. Wraz z nadejściem godziny dwudziestej drugiej, podniosłem się i zamaszyście okotałem płaszczem. Nie przesadzając z tempem, pomału przygotowałem się do wyjścia i opuściłem lokal.
Od kilku dni wracałem stąd drogą leśną, położoną tuż nad brzegiem rzeki. Tamtejszy chłód i wiatr zdążył już nieco podrażnić moje gardło, ale przyzwyczajony do zimna organizm całkiem nieźle to znosił. Wieczorny, wilgotny wiatr ostrzegał o nadejściu zimy, która zbliżała się dużymi krokami.
Czekałem na nią z utęsknieniem i pragmatyczną chęcią sporządzenia porównania. Myśląc o zimie, śniegu, górach i strzelistych dachach wieżyczek ośnieżonego pałacu, parłem przed siebie z brodą wtuloną w futro.
Szedłem szybko, skupiając się na swoich krokach tak, jak to robią ludzie podchmieleni, gdy powietrze smaga chłodem i chce się jak najszybciej dotrzeć do domu z imprezy, czy gdzie się tam akurat szwendano. Mój obcas stukotał rytmicznie o kostkę brukową, a stukot ten powoli przerodził się w ciche szuranie po twardej ziemi, gdy skończyła się droga miejska, a zaczęła leśna.
Gdy tylko otoczyły mnie smukłe, ciemne i zatrważająco wysokie sylwetki nagich drzew, poczułem czyjąś obecność. Nie zawahałem się ani na moment, kontynuowałem drogę stałym, choć nieco chaotycznym tempem. Ciśnienie we krwi podnosiło się samoistnie, z tego chłodu i naprężonego w ciemności oczekiwania na konfrontację, które niczym tygrys zastygło w majestatycznej pozie, na moment zatrzymując w bezruchu tą śmiercionośną energię.
Krzewy i drzewa raz po raz zagęszczały się, aby za moment przerzedzić się na krótko odsłaniając rzekę, migoczącą gdzieś w dole po mojej lewej. Las po którym szedłem położony był na niewysokim wzniesieniu ponad brzegiem, w żaden sposób niezabezpieczony i pozbawiony myśli zapobiegawczej tego, kto dopuścił tą strefę do użytku. Właśnie taki obszar, przerzedzony i nieco odsłonięty, był idealny dla krótkiego występu, jaki miał zapewnić mi podążający za mną mężczyzna. Czułem, że od spotkania tête-à-tête dzielą nas zaledwie uderzenia serca i rzecz jasna nie pomyliłem się.
Najwidoczniej gust względem scenerii podzielaliśmy oboje, bo to właśnie w tym przerzedzeniu, które miałem na względzie, poczułem jego bliskość i dłoń w słabo skrojonej rękawiczce, która pędziła w stronę mojego karku.
Odwróciłem się i złapałem go za nadgarstek. Podniósł drugą dłoń bardzo szybko i pewnie, celując prosto w moje czoło czarnym, wszystkowidzącym okiem tłumika. Dzieliła nas od siebie bardzo niewielka przestrzeń, czas do wystrzału był krótki, ale dostatecznie długi, by uporać się z tym prosto i schludnie. Zacisnąłem palce na ściskanych ścięgnach mężczyzny i w momencie, który był zbyt krótki, by rozkoszować się fioletowym błyskiem portalu, jego wargi rozdziawiły się szeroko, aby wydobyć z siebie nagły, histeryczny okrzyk bólu. Wolną dłonią zatkałem mu usta, jeszcze przed tym nim wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Trzy palce mojej prawej dłoni wylądowały w jego jamie ustnej, agresywnie i bezlitośnie wpychając mu język do gardła.
Broń wypadła mu ze zranionej ręki, której nadgarstek na wskroś przebijał długi, smukły, srebrny sztylet z obosiecznym ostrzem, który zanurzył się w jego tkankach po samą rękojeść. Część zdobienia z białego srebra, które prezentowało pędy winorośli, pobłyskiwało szkarłatem w księżycowym świetle bijącym od rzeki.
Mężczyzna padł na ziemię, można by rzec, dobrowolnie. Odprowadziłem go pchnięciem pod drzewo i opadłem nisko, na jedno kolano. Patrząc mu w oczy i nie wyjmując ręki z ust, zacisnąłem palce na jego żuchwie mocniej, a kompulsywny skurcz poprzedził dzikie wierzganie nogami, które nastąpiło w sekundę później, gdy powietrze przeciął elegancki świst opadających noży.
Sześć posrebrzanych gladiusów, których rękojeść zdobił wizerunek smoczej głowy opadło na nogi mężczyzny w równych odstępach, po trzy sztuki na każdą. Każdy drastyczny ruch, jaki zdecydowałby się poczynić skończyłby się dla niego oderwanym płatem mięsa w łydkach oraz w połowie wysokości uda. Gdy pierwszy skok adrenaliny minął, mój małomówny królobójca przestał się nieporadnie miotać i wbił we mnie wzrok pełen przerażenia, zawoalowany łzami, którymi z bólu zaszły mu oczy.
Wyciągnąłem dłoń z ust ubranego w skórzany płaszcz człowieka i nie zwlekając zanurzyłem ją w jego wszystkich kieszeniach, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Znalazłem portfel, telefon, wszelkiego rodzaju świstki i paragony. Ignorowałem nerwowe, bolesne sapanie i podniosłem się z kolan z pękiem plików, który musiałem szybko zweryfikować. Gdy tylko wstałem, przez ciało mężczyzny przeszedł dreszcz obawy, przed moim następnym ruchem.
Jakie egoistyczne, wystraszone stworzenie. Przez najbliższych kilka minut nie będzie mnie interesował, gdy będę przeglądał zawartość jego dokumentów.
- Nie zabijaj mnie - wypalił szybko, przerywanie. Mówił z południowym, może brazylijskim akcentem.
Zerknąłem w dół, na chwilę spuszczając wzrok z prawa jazdy, które lustrowałem.
Mężczyzna miał może czterdzieści parę lat, porządnie przystrzyżony zarost i ciepłe, bursztynowe oczy, które wgapiał we mnie z żalem oraz bólem.
Znałem ten proces aż zbyt dobrze, oprawcy lubowali się w tym zbolałym spojrzeniu, jakby to niedoszła ofiara była sprawcą nieszczęść, a nie odwrotnie. Pozostawiając go bez odpowiedzi, wróciłem do przeglądania jego własności.
Duarte Da cunha. 44 lata, obywatel Chile, żonaty i jak wskazywało zdjęcie w portfelu - ojciec bądź wuj dwóch córek, o bliźniaczo podobnych twarzach.
Wynajęte trzy pokoje hotelowe w tym miesiącu, co świadczyło o braku stałego miejsca, w którym mógłby coś gromadzić. Jeśli zbierał jakiś materiał, to najpewniej miał to w telefonie.
Przejrzałem, upewniłem się i poczyniłem odpowiednie kroki w tym zakresie. Zapoznawszy się z zawartością komórki, ponownie przyklęknąłem przed nim.
- Zleceniodawca? - zapytałem.
- Nie, nie, to nie zlecenio… - zaczął pojękiwać i chaotycznie składać sylaby. Czekałem. - Nie wiedziałem, nie spodziewałem się, że to naprawdę ty, ja naprawdę…
Spoliczkowałem go raptownie i zerknąłem na broszkę przypiętą do jego golfu.
- Jeśli nie zamierzasz podać mi konkretów, to chociaż milcz, zamiast marnować moją cierpliwość.
Mężczyzna zamilkł przerażony, przełknął ślinę i skrzywiony grymasem bólu, ponowił próbę wytłumaczenia.
- To było ogólnodostępne zlecenie. Nie wiedziałem, że to naprawdę ty, byłem przekonany, że to ktoś na tyle podobny, tyle, że te ciuchy i miejsca… potrzebowałem tej gotówki, moja żona…
Uderzyłem go po raz drugi. Tym razem nieuważnie przygryzł wargę, po której pomknęła strużka krwi.
- Czarny rynek, tak? - dopytałem, co prawda bardziej retorycznie, ale jego energiczne kiwanie głową niczemu nie szkodziło.
Zwinąłem dokumenty w nieduże kwadraty i wsunąłem je do swojej kieszeni wraz z portfelem mężczyzny. Już do niczego mu się nie przydadzą. Nim wstałem, wsunąłem jeszcze dłoń pod jego płaszcz i ostrożnie odpiąłem broszkę.
Wyprostowałem się i stanąłem na wprost drzewa, pod którym siedział. Rozłożyłem dłoń, dzięki czemu portale zwrotne pochłonęły siedem ostrzy, sterczących z ciała mężczyzny. Po jego twarzy przemknął wyraz ulgi i dziwnej, dziecięcej radości. Spojrzał na mnie z uśmiechem i błyszczącymi w mroku oczami, od łez, podniecenia, adrenaliny i radości. Spróbował się podnieść.
Nic wyjątkowego nie było w tej naiwności. Zacisnąłem dłoń, a długi i wąski miecz hebrajski przeszył gardło Duarte na wylot, od lewej do prawej.
W oczach mężczyzny zgasł wyraz radości, na chwilę jego twarz wykrzywiła się w wyrazie błagania, ale nim zdążył coś z siebie wydusić, krew zalała jego usta, a ciało opadło na bok. Konwulsje trwały zaledwie chwilę. Odszedł szybko, jak na ten typ rany.
Sprawy dokończyłem szybko i sprawnie, wyrzucając ciało do wody, uprzednio ściągając z siebie biały płaszcz. Podniosłem i zabrałem broń, a ziemię, którą mój niedoszły oprawca zrył butami przydeptałem i wygładziłem niespiesznie.
Czego by tu nie odkryto, po pierwsze nic nie wskazywało na moją obecność tutaj, a po drugie nikt żadnym sposobem nie zrozumie ran pozostałych na ciele chilijczyka.
Niedorzeczne byłoby martwienie się o to.
Drogę do cyrku pokonałem niespiesznie, ciesząc się jeszcze chwilę mroźnym powietrzem, jakie dudniło po zmroku. Spaliłem nawet trochę tytoniu, choć nie chciałem przesadzić, aby nie narażać niepotrzebnie gardła.
Gdy okolica zrobiła się nieco bardziej zurbanizowana i rozświetlona latarniami, przyjrzałem się po krótce broszce zabranej mężczyźnie. Kamień, szlif i oprawa z pewnością były drogie, co do tego nie miałem wątpliwości. Zamierzałem przyjrzeć się mu bliżej w swoim wagonie, gdy zmyję z siebie już smród alkoholu i zapach morderstwa. Po drodze wyciągnąłem z telefonu kartę SIM i w duchu zaśmiałem się, że ktoś jeszcze tego używa. Zutylizowałem ją w studzience, a resztę zabrałem ze sobą.
Musiałem przyznać, że widok namiotu cyrkowego i świateł, które miały ułatwiać poruszanie się po terenie po zmroku usatysfakcjonował mnie. Gdy wkroczyłem do swojego lokum, znajomy zapach i reakcja nań, uświadomiły mnie, że czuję się co raz mniej obco w tym pomieszczeniu.
Zdjąłem ciężki płaszcz, wyciągnąłem jego zawartość i uporządkowałem ją w szufladzie tak, aby zająć się tym jutro. Usiadłem przy biurku i zrzuciwszy z siebie dzisiejszą ilość wrażeń, skupiłem się na kamieniu zabranym mężczyźnie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie dysponuję odpowiednim światłem, bo lampa do szycia jest zdecydowanie zbyt intensywna, a snop światła zbyt skupiony, aby oświetlić kryształ pod wszystkimi potrzebnymi kątami.
Obracałem w dłoniach dużą broszkę w kształcie łabędzia o rozłożonych skrzydłach i wdzięcznie zgiętej szyi. Jeśli ten wielki kamień w miejscu tułowia ptaka mógł okazać się topazem, to ta ozdóbka mogła być warta dobre kilka tysięcy, jeśli nie więcej.
Topazy kiedyś były często występującym kamieniem w Rosji, czy Uralu, ale dużo zmieniło się z końcem XXI wieku. Znałem historię surowców i wiedziałem, że jeśli dobrze doinformuję się w kwestii historii tej broszki, to być może cała dzisiejsza sytuacja sprawi, że nie będę stratny czasem. Intensywny, miodowy kolor przykuwał wzrok, był wręcz hipnotyzujący i wprawiający w podziw. Ta intensywna barwa musiała być pożądana przez tych, którzy cenili sobie przepych. Czy mógł to być imperial?
Odchyliłem się na krześle, zgasiłem lampkę i przykryłem broszkę z obu stron miękką chusteczką.
Wygląda na to, że będę musiał zasięgnąć opinii. Na myśl przyszła mi dziewczyna, która była jubilerem i należała do trupy cyrkowej. Jej strój, fryzura i wysoce nieprzystępna osobowość zdawały się być czymś bliższym mojemu sercu, niż ta cała obsceniczna i karykaturalna przestrzeń, którą zamieszkiwałem, i którą dzieliłem z innymi ludźmi. Na moje nieszczęście większość z nich była równie kuriozalna i frymuśna co kostiumy, i namioty, od których roiło się wokół.
Zdejmując z siebie przesiąknięty zapachem mokrej ziemi sweter i koszulkę, zatrzymałem się przy jednym z frontowych okien, i składając ubrania, na chwilę skupiłem wzrok na fragmencie przyczepy, którą przesłaniał mi w połowie jeden namiot. W środku, za firankami, paliło się światło.
Kimkolwiek była ta niewysoka jasnowłosa, otaczająca ją aura do tej pory uderzała do mnie zza jakiegoś nieoczywistego woalu, zupełnie, jakby istniało w tym wszystkim jakieś powoli pulsujące epicentrum, które pozostanie niejawne, aż do chwili wybuchu.
Te czarne suknie bogate w fiszbiny i hafty, blada skóra i wyalienowany tryb życia coś do mnie szeptały, ale nie skupiłem się na tym, co ów szepty chciały mi przekazać.
Bardziej zastanawiający wydał mi się fakt, że kobieta, która najwidoczniej nie chciała być przedwcześnie zauważona jest tą osobą, której pomoc mogłaby się okazać dla mnie cenna.
Posłałem krótkie spojrzenie zawiniątku leżącemu na biurku.
Teoria mówiąca, że chilijski morderca na zlecenie dogadza sobie ozdóbkami i dobrymi ubraniami nie była wcale głupotą, ale sam fakt, że ten kamień pojawił się na mojej drodze akurat wtedy, gdy dzielę miejsce zamieszkania ze znajomą mi w tajemniczy sposób jubilerką, stanowił dziwne zrządzenie losu. Czy istniała szansa, że spotkałem tą kobietę już wcześniej?
Patrząc na względną charakterystykę po głowie chodziły mi nieliczne nazwiska, ale w tej chwili zdecydowanie przydałyby mi się zasoby z mojej biblioteki.
Na ten moment mój umysł i ciało były zbyt zmęczone, aby doszukiwać się jakiegoś suspensu. Potrzebowałem ciepłego prysznica i jeszcze cieplejszej herbaty, a także snu, którego nie mogłem teraz zaniedbywać.
Sprawą tutejszej jubilerki zajmę się, gdy wypocznę i być może dowiem się czegoś o jej pochodzeniu. W sytuacji, gdy człowiek pozbawiony jest książek najlepiej działa dowiadywanie się faktów u źródła i takie wyjście, związane z konfrontacją i obserwacją zdecydowanie mi odpowiadało.
Wybrałem na noc ciepłe ubrania, zgasiłem sypialne światło i podążyłem pod prysznic, opróżniając głowę z dzisiejszych spraw. Chilijczyka, czarnego rynku, topazu i jubilerki, która mieszkała po sąsiedzku.
Z delikatnymi sprawami należało umieć obyć się bez pośpiechu, a jutrzejszy dzień mógł otworzyć dla nas obojga całkiem nowe i jakże korzystne bramy.
Lacie? Bon matin, mademoiselle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz