- Nooo… - podrapał się po karku, wzruszając leciutko ramionami – Placki z dżemem. Są pyszne.
- Wolę racuchy. – odparłam, uciekając wzrokiem w kąt namiotu. Po co on tu w ogóle przyszedł? Wracając do moich „czterech ścian” miałam najszczerszą nadzieję, że cały świat zostawi mnie w spokoju i zapomni o mym istnieniu, ale nie!, zawsze musiał pojawić się ktoś, kto to wszystko psuje! Wciąż byłam ciekawa, dlaczego White w ogóle ze mną gadał. Teoria z nim jako antydepresantem w przystojnej wersji wydała mi się zbyt absurdalna, ale na pewno nie robił tego z własnej woli. Przecież nawet nie byłam ciekawą osobą! Największa rozrywka, na jaką można sobie pozwolić w moim towarzystwie to cholerne zawody w jedzeniu wafli czekoladowych!
- Racuchy? – jego melodyjny głos wyrwał mnie z zamyśleń. Był tak idealny, że aż mnie drażnił.
- Mhm… - odparłam z rozmarzeniem – Ale na stołówce podają tylko perfidną ich imitację.
White zaśmiał się krótko, siadając na krześle obok mnie.
- Och, co to? – zapytał, gdy jego wzrok zetknął się ze stosem papieru na moim stoliczku. Popatrzyłam ospale, gdy go podniósł i obejrzał ze wszystkich stron, po czym uświadomiłam sobie niebezpieczeństwo, w jakie się wpakowałam. Skala zagrożenia, jakie było wyczuwalne w powietrzu, skoczyła wyżej niż podczas jakiejś erupcji wulkanu.
- Nie, nie, nie! – zawołałam, machając moimi krótkimi rączkami – Nie oglądaj tego, proszę!
Przez wysoki poziom mej „kaszalotowatości” nie byłam w stanie po prostu zgrabnie wstać, rozwinąć się z kokonu i odebrać mej własności, dlatego z rosnącą chęcią zapadnięcia się pod ziemię obserwowałam, jak White przegląda moje rysunki, jeden po drugim.
- Czego miałabyś się wstydzić? – zdziwił się, przyglądając się szkicom – Ładnie rysujesz.
- Ale… - nie zdążyłam zaprotestować, gdy jego wzrok spoczął na ostatniej kartce. Napięcie dobiegło zenitu, po czym wyparowało ze mnie jak z balonika. A więc to nazywa się punktem kulminacyjnym? – Mówiłam, żebyś…
- To ja? – zapytał, próbując ukryć zdumienie, wpatrując się niezręcznie w rysunek.
- NIE! Znaczy… tak. Tak jakby. – od razu chwyciła mnie nerwowość, ta sama, kiedy to najchętniej uciekłabym na jakąś bezludną wyspę pośrodku Pacyfiku z rocznym zapasem batonów czekoladowych. Kurczowo chwyciłam krawędzi kocyka, który miałam przy sobie, próbując przelać w niego całą moją gorycz. Bezskutecznie – Po prostu uznałam, że… hmm… Jesteś ciekawym do narysowania człowiekiem. Rysuję dużo ludzi, których… ehm… widzę.
- Ach… - wyrwało mu się w zamyśleniu, po czym na jego twarz powrócił promienny uśmiech – Bardzo ładny rysunek! Zawsze chciałem, żeby ktoś mnie narysował.
- To… fajnie. – spróbowałam uśmiechnąć się lekko, ale wyszedł chyba z tego grymas twarzy podobny raczej do tego, jakbym połykała cytrynę w całości – Jak chcesz, możesz go sobie wziąć.
- Tak? – uśmiechnął się jeszcze szerzej (stwierdzenie „od ucha do ucha” nie odbiegałoby daleko od prawdy). Wziął szkic i położył obok siebie, by nie zapomnieć go wziąć ze sobą – Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co. – wymamrotałam, próbując schować się za kocem w renifery. To wszystko? Nie dopytywał? Nie śmiał się? Nie poszedł sobie? Niemniej me zażenowanie wciąż nie chciało ulecieć.
Przechyliłam się lekko i spojrzałam przez lekko uchylone wejście do mojego namiotu, gdyż dziwnie dużo razy dostrzegłam kątem oka, jak ktoś się tam kręcił. Po wyraźnych oględzinach doszłam do wniosku, że właśnie jestem obserwowana zabójczym wzrokiem przez tłustą wersję Gatty, planującą najwyraźniej usunięcie mnie z tego świata. Widok ten był definitywnie bardziej przerażający, niż kręcenie horroru w najbardziej nawiedzonym zamczysku świata, gdyż jej spojrzenie wyrażało większą żądzę mordu, niż u potwora z Loch Ness.
- Gatta ma zaginioną siostrę bliźniaczkę w wersji otyłej? – zapytałam, a króciutki, ledwo słyszalny chichot niepostrzeżenie wydobył się z mojego gardła. Jej widok napawał mnie, jakby nie patrzeć, rozbawieniem, choć wiedziałam, że i ja do najchudszych nie należę. Przeniosłam rozbawiony wzrok z powrotem na White’a, uśmiechając się niedyskretnie.
<White?> ^^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz