Wtuliłem się do niego, nie mogąc dłużej wytrzymać. Tak bardzo potrzebowałem tych słów, czyjejś bliskości, a on właśnie mi to dał. Tak bardzo potrzebowałem usłyszeć, że nie jestem sam, że nie jestem nikim. Oczywiście, dalej twierdzę inaczej - jestem gównem, nikim wartym uwagi. Jednak. być może dzięki niemu jednak będzie lepiej? Mówił to z takimi uczuciami, pewnością siebie... Rozkleiłem się jeszcze bardziej, gdy objął mnie mocniej, jakbym miał zaraz wyparować z jego ramion. To było takie kochane i cudowne z jego strony... Tak dawno nikt się o mnie nie troszczył, tak dawno nikt nie powiedział mi żadnego miłego słowa.
Nie wiem, ile tak jeszcze trwaliśmy. Dziesięć minut? Piętnaście? Nie mogłem pojąć tego, że miał tyle siły, by mnie utrzymać. Przecież to nienaturalne, że jeszcze się nie zmęczył... Może więc powinienem go poprosić, by mnie postawił już na ziemi? Przecież nie mogę go tak męczyć...
Dopiero po jakimś czasie przestałem płakać. No, nie tyle płakać, co trząść się i wręcz szlochać. Odkleiłem się od niego, a on podniósł głowę, którą oparł na mojej. Nie byłem w stanie spojrzeć mu w oczy, po tym co dla mnie zrobił, po tym jak ja żałośnie się zachowałem... Poczułem ogromny wstyd, wstydziłem się siebie i swojego wybuchu. Walczyłem z kolejnym, chcąc się odezwać, ale nie potrafiłem. Nie mogłem się odezwać, gardło nadal ściskało mi się boleśnie, a łzy wypływały z oczu.
- Ciii, już, spokojnie - wręcz wyszeptał, próbując chyba złapać mój wzrok.
- Po...po...- nie mogłem się wysłowić, jednak ten natychmiast zrozumiał.
- Jasne - odpowiedział łagodnie, doskonale rozumieją,c o co mi chodzi. Jak on to ciągle robi??? Może faktycznie czyta w myślach??? Nie, na pewno nie... Chłopak delikatnie postawił mnie na ziemi, a ja chwiejnie na niej stanąłem. W jednej chwili zrobiło mi się przeraźliwie zimno. Robiło się już powoli ciemno, musiało być około dwudziestej pierwszej, czy coś.
- Dziękuję - odezwałem się w końcu, podnosząc wzrok i po raz pierwszy od chyba połowy godziny, spoglądając mu w oczy. Nie wierzę, że to mówię - myślę - ale potrzebowałem tego. Potrzebowałem czyjejś bliskości, wypłakania się, tego wszystkiego. Potrzebowałem tego od ponad połowy roku, a Mefoda ofiarował mi to wszystko w pół godziny, realizując wcześniej wszystko w parę dni. Prawdziwy z niego anioł.
- Hej, od tego są... przyjaciele, prawda? - zastanowiłem się nieco tą przerwą prze "przyjaciele", ale nie zwróciłem na to większej uwagi. Gdy przygryzłem wargę, on podszedł i objął mnie delikatnie. Zdziwiłem się tym gestem, ale o dziwo, poczułem się lepiej.
- Dziękuję - powiedziałem słabo jeszcze raz, pociągając nosem i nawet nie siląc się na oddanie przytulasa.
- To co, schodzimy? Jeśli jeszcze nie dasz rady, poczekamy tutaj jeszcze, daj sobie czas - uśmiechnął się promiennie, mimo że jego oczy pozostały lekko smutne. Potrząsnąłem powoli i ledwo dostrzegalnie głową na boki.
- Chodźmy już, jestem zmęczony - oznajmiłem, po czym skierowałem się do drabiny, ocierając dłońmi oczy i wycierając jen astępnie w spodnie.
- Ej, ej, ej, ja idę pierwszy, jeszcze mi spadniesz i kto cię złapie? - uśmiechnął się szeroko, wyprzedzając mnie i nadal z uśmiechem, zaczął schodzić w dół. Nie odezwałem się już, że gdyby spróbował mnie złapać, zmiażdżyłbym go swoim ciężarem.
< Mefoda? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz