Wraz ze stadkiem kopytnych jak najszybciej ewakuowaliśmy się z miejsca naszych małych wykopalisk pozostawiając drobne zwierzęta w tyle. Bałem się, że mogą zapłacić życiem za pomoc mi, ale zarówno listy jak i dziki są w stanie uciekać naprawdę bardzo szybko. Tym bardziej, że z pewnością znały te potwory i unikają ich, jak największych drapieżców. Sowy, wiewiórki oraz nietoperze również zostały, by dać nam więcej czasu na ucieczkę zrzucając na żmije różne przygotowane wcześniej " upominki ". Z takimi stworzeniami nie warto ryzykować. Człowiek pomyśli, że już jest bezpieczny, a tak naprawdę czają się za jego plecami, by zaatakować wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewa.
Czułem, jak złotooki przylega do mojego ciała i obejmuje mnie mocno w pasie w strachu, że przez nieuwagę upadnie i znów zostanie zassany w ziemię na pożarcie żmij. Co to to nie! Nie dopuszczę już do tego! Prędzej sam zginę, niż pozwolę, aby coś mu się stało. Taka zmaza na honorze? Nigdy! I tak już wystarczająco się zhańbiłem doprowadzając do czegoś takiego. Czułem wszystkie emocje bijące od mężczyzny. Czułem jego drżenie, jego strach, jego zmęczenie, jego ból. Wszystko. Dosłownie wszystko. Poczułem jego najbardziej ludzką i nieudawaną stronę, ale... prawde mówiąc o wiele bardziej wolałbym ją poznać w milszych okolicznościach. Miałem teraz tylko jeden cel – ocalić go za wszelką cenę, a następny już planowałem, a była to nauka posługiwania się moim orężem.
Adrenalina wciąż kierowała moimi działaniami. Wciąż czułem jak serce łomocze mi w piersi, próbując wyprzedzić rogacza. Nie mogłem spieprzyć niczego w tamtej chwili, bo już byliśmy prawie ocaleni. Ciemność dodawała mi nieco otuchy, bo wiedziałem, że w płaszczu nocnej królowej nie będzie nas aż tak widać. Morze cieni, które tworzyły drzewa i krzewy skutecznie zlewały się z naszymi własnymi czyniąc nas zjawami. Po 5 minutach szaleńczego biegu nastąpiła dywersja. Stado podzieliło się na trzy części biegnące w trzech różnych kierunkach, by w razie czego stwory straciły trochę czasu na zastanowienie lub żeby się rozdzieliły. Może jednego byłbym w stanie pokonać, ale... w sumie... zmęczenie. Dobra, walka odpadała, ale tak czy siak, liczyłem na to, że już ktoś nas szuka i w razie potrzeby ocali nas przed śmiercią. Jeleń wraz z dwoma łaniami, które na swoich grzbietach miały nasz ekwipunek, skręcił niestandardowo w lewo kierując się bardziej w stronę sąsiedniego miasta. Las był granicą pomiędzy nim, a miastem, w którym obecnie stacjonował cyrk. Druga grupa pobiegła prosto, czyli w głąb, zaś trzecia w prawo, czyli w stronę naszego domu. Miałem nadzieję, że wszystko pójdzie po mojej myśli. Nie chciałem, aby pomoc zwierzaków poszła na marne. Tym bardziej, że miałem wstrętne uczucie, że co najmniej część z nich poniosła śmierć. Może to ja w nerwach zaczynałem mieć pesymistyczne myśli? Nie wiem, jednak w ciszy błagałem, aby ktoś z cyrku jechał na na ratunek. Byłem zmęczony i wiedziałem, że to zmęczenie ujawni się, jak tylko opadnie ze mnie adrenalina i stres.
Chwilkę potem znacznie zwolniliśmy bieg. Poklepałem jelenie wdzięcznie po szyi. Mam nadzieję, że czuł moją wdzięczność. Naprawdę... był wspaniałomyślnym stworzeniem, jak przystało na władcę lasu.
Nie zatrzymywaliśmy się jednak. Cały czas parliśmy do przodu. Nie mogliśmy robić postoju. Nie wiadomo, co te żmije kombinowały. Czułem ciężar na swoich plecach. Wiedziałem, że Midas zasnął. Zacząłem się martwić, że serio zaraz zleci z grzbietu. Ja jestem drobniejszy o niego. Utrzymałby mnie z łatwością, ale ja przy nim po jakimś czasie zacząłem wymiękać. Jedną ręką trzymałem się sierści jelenia, a drugą złapałem jego rękę tak, aby w przypadku skrętu w jedną z dwóch stron, z żadnej nie mógł spaść. Tym razem trzymałem go najmocniej jak mogłem.
- O niebiosa... - szepnąłem - ... niech ktoś nas odnajdzie – dokończyłem z lamentem. Powoli wszystko zaczynało do mnie docierać, tempo zaczynało zwalniać. Już miałem się rozpłakać, by rozładować stres, gdy nagle z głębi lasu dobiegło do nas dudnienie. Odwróciłem się lekko i rozwarłem szeroko oczy. Poziom strachu znów gwałtownie podskoczył do góry. Kopytne zastrzygły uszami, a ja bez namysłu pognałem je ponownie do szaleńczego biegu. Gdybym mógł to ryczałbym jak bóbr.
- Co się znowu dzieje?! - warknąłem do siebie. Sam nie wiem czy byłem zły czy zrozpaczony, ale miałem już tego serdecznie dosyć. Mimo naszego biegu, dudnienie nie cichło. Wydawało mi się, że wręcz podnosiło się. To coś zbliżało się do nas nie ubłagalnie. Powoli widok zaczynał mi się zamazywać od łez. Wiedziałem, że za żadne skarby nie dam rady walczyć fizycznie. Na dodatek byłem totalną ciamajdą jeśli chodzi o mój oręż. Za chwilę usłyszałem rżenie... rżenie koni. Zdziwiłem się, ale zaraz dotarło do mnie, że przecież ta czarownica czy czarownik czy coś jeszcze potworniejszego mogło dosiadać demonicznych, piekielnych rumaków i gnało w naszą stronę, aby nas wykończyć. Jeleń pod nami był zmęczony i wiózł na sobie ogromny ciężar. Jeśli moje obawy miały się potwierdzić to... to był nasz koniec. Dudnienie wciąż nie ustawało. Ja nie poganiałem już rogacza. Nie chciałem go zabić. W razie czego... mógłby uciec z łaniami. Zapewne stwora nie będą interesować zwierzęta, lecz ludzie. Już rozważałem poddanie się, lecz kiedy hałas osiągnął maksimum swoich możliwości i zdawał się być tylko kilka metrów za nami, usłyszałem znajome głosy.
- Edward?! - odwróciłem się zszokowany za siebie. Zobaczyłem Blacka i Nighta galopujących na ogromnym dyliżansie zaprzężonym w cztery gniade konie. I wierzcie lub nie... bardziej zszokowany byłem tym, jak oni dojechali tu takim powozem? Drzew co prawda nie był mnóstwo. To był raczej niezbyt gęsty las, ale nie brakowało tu wzniesień. Zapewne koła były ze stali tak samo jak cały dyliżans. Zatrzymałem kopytne, które na początku były oporne, szczególnie jeleń, ale zapewniłem go zarówno słowami jak i dotykiem, że jesteśmy bezpieczni. Powóz zatrzymał się gwałtownie wznosząc w powietrze masę liści i leśnego runa. W tamtej chwili trochę usypało mi się na głowę i było to tak miłe uczucie, że w jednej chwili zacząłem się szczerzyć i śmiać pod nosem, jak głupi do sera.
- Przybyliśmy w samą porę, co? - powiedział zadziornie Night.
- Jak zawsze idealnie! - pochwaliłem z ogromną radością. Nagle cały strach, smutek i żałość opuściły mnie. Wreszcie czułem się bezpieczny. Konie parskały radośnie. Nie wydawały mi się magicznymi, ale zapewne były. Pędziły jak stado komanczów, więc... z pewnością dosypano im do paszy garstkę magicznego pyłu. Bez obaw podjechałem na rogaczu do bliźniaków.
- Midas! - odwróciłem się w stronę długowłosego – Jesteśmy bezpieczni! Bliźniacy po nas przyjechali – powiedziałem z radością, na co odpowiedziała mi głucha cisza. Noż, kurde! Czy ja zawsze muszę mieć takie skoki strachu i ciśnienia? Niedługo przez coś takiego przedwcześnie umrę na zawał serca! - Midas! - krzyknąłem, a mężczyzna się nie ruszył. Wpadłem w kolejny napad histerii, a zwierzęta wraz ze mną – On nie żyje! On umarł przeze mnie! On żył niedawno! Naprawdę! - zacząłem krzyczeć i miotać się. Całe otoczenie znów zaczynało być w chaosie.
- Uspokój się, Ed – powiedział Black i w mgnieniu oka zeskoczył z powozu – On z pewnością żyje – dodał. Ja wcale mu nie wierzyłem, ale nie miałem jak protestować, bo Night szarpnął moim wątłym ciałkiem, tym samym zdejmując mnie z grzbietu rogacza. Midas zaś zaczął sam się osuwać, ale Black był na to przygotowany i złapał go zręcznie.
- On krwawi, Night – oznajmił chłodno – Ale żyje.
- O Jezu... - zakręciło mi się momentalnie w głowie, zaś nogi ugięły się pode mną. Czułem, jak osuwam się na ziemię wraz z jednym z braci, który nie zamierzał na siłę podtrzymywać mnie w pozycji stojącej. Byłem tak zmęczony, jak nigdy. Jakbym nie spał cały tydzień przez szycie. Oczy znów wypełniły mi się łzami, ale nie mogłem już krzyczeć, wyć ani zawodzić. Mogłem tylko oddychać ciężko, szeptać i pozwalać łzom płynąć. Przytuliłem się do przyszywanego brata.
- On nie umrze. Powiedz mi, Night, że on nie umrze – spojrzałem w oczy niebieskowłosego. Jego makijaż wcale nie dodawał tej sytuacji powagi, ale... nawet to nie sprawiło, że poczułem się lepiej. Wręcz czułem się gorzej.
- Oczywiście, że nie umrze, głuptasie – uśmiechnął się do mnie szczerze – Midas to cwana bestia. Taka sama jak jego kocur, którego świrowanie od razu dawało nam znać, że coś się stanie – zaśmiał się – Poza tym... cyrk nie pozwala, aby jego cyrkowcy tak łatwo umierali. Potwory muszą się nieźle namęczyć, żeby kogoś nam załawtwić – pocieszył mnie Night, na co ja umilkłem, nadal nieprzekonany. Mój organizm miał to jednak gdzieś i coraz mocniej domagał się odpoczynku i snu. Oczy same zaczęły mi się kleić. Wtuliłem głowę w pierś swojego przyszywanego brata.
- Jak za dawnych dobrych lat – szepnął jedynie, a ja zasnąłem.
Spałem, jak zabity. Nie śniło mi się kompletnie nic. Kilka razy się budziłem, ale zaraz obracałem się na drugi bok i ponownie zasypiałem. W końcu za którymś razem obudziłem się już tak mocno, że nie mogłem za żadne skarby zasnąć. Uchyliłem powieki i ku mojemu zaskoczeniu wokoło panował leciutki półmrok przełamywany nikłymi promieniami ciepłego słońca przez zasłony. Leżałem tak do czasu, aż świadomość nie dała o sobie znać jak za pstryknięciem palca. W jednej chwili wszystkie wspomnienia powróciły kompletnie wybijając mnie ze snu. Zerwałem się z łóżka i zobaczyłem obok mnie na osobnym miejscu leżącego Midasa. Byliśmy w dyliżansie, którym nocą przyjechali bliźniacy. Spałem wyłożony na jednym miejscu, a Midas na drugim. Był lekko odkryty zapewne przez gorąco, jakie mu doskwierało w nocy. Ja byłem zmarżluchem i kochałem ciepełko nawet w lecie, więc zazwyczaj byłem przykryty po uszy. Złotooki wręcz przeciwnie. Zmierzyłem go całego. Nie miał na sobie koszulki, jedynie spodnie. Jego brzuch owinięty był grubą warstwą bandaża i przepasany lekko na ramionach, by w czasie snu opatrunek się nie zsunął. Odkryłem się cały i położyłem stopy na ziemi. Uklęknąłem na niej przy mężczyźnie. Patrzyłem jak śpi. Wpatrywałem się wytrwale w jego twarz. Była taka spokojna i łagodna, zupełnie pogrążona we śnie. Podobała mi się. Nie czułem żadnego strachu ani skrępowania wpatrując się w nią. Przy okazji miałem okazję dokładnie jej się przyjrzeć. Jego oczy miały smukły i długi kształt. Dlatego też wtedy, kiedy miał je otwarte wydawał się albo zły albo zmęczony. Okrywał je wachlarz długich, ciemnych rzęs, które ukryte, podkreślały jego złote oczy, nie dając o sobie znać. Brwi miał gęste i w dziwnym odcieniu, który nie przypominał mi żadnego ze znanych mi kolorów. Nie mniej jednak mogłem rzec, że bardzo pasowały i do jego twarzy i do jego włosów. Nos miał dłuższy niż ja i mocniej zadarty. Nie wiele mu brakowało do standardowego świńskiego noska, ale ten atrybut pasował i do jego twarzy i do jego charakteru. Zaśmiałem się w duchu na myśl o naszych niedawnych relacjach. Wiele się w nich zmieniło... przynajmniej dla mnie. Usta zaś miały nietypowy kształt. Nigdy takiego nie widziałem, ale przez słowo " nietypowy " nie chciałem powiedzieć ani " dziwny " ani " brzydki ". Górna warga była sporo drobniejsza od tej dolnej, jednak i jedna i druga była subtelnie uniesiona w górę. Przez takie uformowanie były po prostu piękne i... kuszące? Na taką myśl, zaraz poczułem, jak mi gorąco. Midas był naprawdę bardzo przystojny. Przygryzłem lekko wargę czując lekki wstyd, że... tak myślę o nim. Nie powinienem zaprzątać sobie głowy myślami, które mogą doprowadzić do nierealnych pragnień. Co jak co, ale... Midas z pewnością nie był głupi i nawet jakbym się zmienił nie do poznania to i tak by mnie nie chciał. To oczywiste. Ale... czyż nie mogłem być chociaż jego dozgonnym przyjacielem? Czyż nie mogłem sprawiać mu radość, samemu nie będąc szczęśliwym? Oczywiście, że mogłem!
- Czy mógłbyś przestać tak natarczywie się na mnie patrzyć? - mruknął pół szeptem długowłosy, na co ja wystraszony, aż podskoczyłem i krzyknąłem, ale... straciłem głos, a przynajmniej mówiłem o 3/4 tonu niżej. Mężczyzna lekko uchylił powieki i spojrzał na mnie.
- Ty żyjesz... - szepnąłem. Znaczy się... wiedziałem, że żyje, ale... te słowa były bardzo ogólne. Dopiero wtedy zaczęła docierać do mnie euforia, której nie mogłem wyrazić zaraz po tym, jak wyciągnąłem towarzysza z siedziby żmij. Żyliśmy obydwoje i byliśmy bezpieczni. Czy mogło być coś piękniejszego?
- Oczywiście, że żyję – skrzywił się – Dlaczego miałbym nie żyć? To było zwykłe dźgnięcie w bok – oznajmił spokojnie – I tak miałem szczęście... - urwał, bo rzuciłem się na niego, by go przytulić. Chciałem mu powiedzieć tyle miłych słów i przekazać całą radość, jaka we mnie siedziała.
- Tak się cieszę, że żyjesz – zacząłem ochrypniętym głosem – Myślałem, że zginąłeś. Kiedy ta ziemia... wtedy... wessała Cię do swojego wnętrza... - głos zaczął mi się załamywać, a od złych wspomnień również łzy zaczęły ponownie płynąć gdzieś ukradkiem – Mimo oręża jakie dostałem, nie byłem w stanie walczyć z tymi pokrakami. Widziałem, jak Cię ciągną gdzieś... a potem... zniknąłeś. To była moja wina. Powinienem od razu Ci powiedzieć, że nie byłem szkolony do misji i nic nie umiem. Przeze mnie prawie umarłeś. Gdyby nie zwierzęta, zginąłbyś przeze mnie, pożarty lub wykorzystany seksualnie przez te niewyżyte szmaciury – z każdym zdaniem przyciągałem go mocniej do siebie, jakbym próbował raz na zawsze nie pozwolić komukolwiek go skrzywdzić. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak szczęśliwy z jego obecności jak w tamtej chwili. Nie wiem nawet czy kiedykolwiek cieszyłem się z kogokolwiek obecności, jak wtedy z obecności Midasa. Mężczyzna na moje słowa jedynie westchnął ciężko, jakbym właśnie postawił go przed ciężkim wyborem. Oparł głowę blisko mojej szyi. Czułem na skórze jego ciepły oddech, który jeszcze bardziej upewniał mnie w tym, że to nie sen.
- To nie Twoja wina, Edwardzie – zaczął – To ja Cię naraziłem. Przykro mi. Nie wiem, co mnie do tego skłoniło. Dzięki, że... uratowałeś mi życie – w ostatnim sformułowaniu poczułem dziwny ton w jego głosie. Bardzo miły dla ucha ton. Uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
- Nie ma za co. Ty też przecież uratowałbyś mnie, głuptasku – zaśmiałem się pod nosem i przeczesałem lekko długie włosy mężczyzny – Mam okropny głos, co nie?
- Trudno się nie zgodzić – odpowiedział Midas. To sformułowanie rozbawiło mnie jeszcze bardziej. Nie wydawało się być złośliwe ani kaśliwe, lecz... humorystyczne.
- Jesteś głodny? Przynieść Ci śniadanie? Z pewnością bliźniacy już coś pichcą – zaproponowałem. Złotooki nie wyraził sprzeciwu. Wypuściłem go z moich objęć i podniosłem się z łóżka, na którym się znalazłem, gdy chciałem przekazać mu sporą dawkę moich dziecięcych czułości. Dopiero wtedy zorientowałem się, że nie mam moich butów. Uniosłem więc krótszą nogę i przemieszczając się, skakałem na drugiej. Sokole oko chłopaka nie puściło tego szczegółu w niepamięć.
- Co Ci się stało w nogę? - spytał z ciekawością.
- Ah, to! To lekka kontuzja. Źle zeskoczyłem wczoraj z jelenia – skłamałem i szybko wyszedłem z pomieszczenia. Ostrożnie zeskakiwałem po schodkach dyliżansu, trzęsąc całym powozem. Skupiłem się głównie na bezpiecznym zejściu, dlatego nie zauważyłem zupełnie niczego wokół mnie. Dopiero kiedy postawiłem gołe stopy na chłodnym i miękkim runie leśnym i rozejrzałem się, zauważyłem moją wczorajszą ekipę ratunkową. Uśmiechnąłem się na widok całego i zdrowego borsuka, dzików, lisków, wiewiórek, jelenia oraz łani. Nietoperzy ani sów nie zobaczyłem, ale zapewne ukryły się w swoich dziennych kryjówkach, gdzie odsypiały na następną noc. Pokuśtykałem się do nich powoli, nie udając już, że mam zwichniętą nogę. Jeleń wyszedł mi na przeciw. Z radością przytuliłem do siebie leśnego króla czując przyjemną miękkość jego futerka. Kopytny chrapnął mile, zupełnie zrelaksowany i bez żadnej obawy wobec mnie.
- Dziękuję, że pomogłeś nam uciec – szepnąłem. Odsunąłem się i zobaczyłem w oczach stworzenia przyjemny błysk. Kolejno przytulałem każdą z łani, które aż brnęły do tego, żeby je przytulić i pogłaskać. Po chwili uklęknąłem na ziemi. Niekomfortowo było mi stać prawie że na jednej nodze. Oczywiście pierwszy wepchnął się borsuk, można powiedzieć, że mózg operacji. Wydrapałem go porządnie po brzuszku. Wszystkim zwierzętom nagle zebrało się na figle i pieszczoty. Oblegały mnie wszystkie, a ja nie mogłem im odmówić. Niebawem same zaczęły mi dokuczać. Trącały mnie tam, gdzie miałem łaskotki, ale w zasadzie... ja wszędzie miałem łaskotki, turlały się wznosząc tumany liści w powietrze i oczywiście lizały mnie po twarzy, jak psy. W szczególności lisy. Były ogromnie przyjazne. Nie myślałem, że nawet dzikie stworzenia z puszczy będę w stanie okiełznać i się z nimi zaprzyjaźnić.
Nagle wszystkie podniosły wzrok i wyostrzyły zmysły w jednym kierunku. Kiedy podniosłem się z ziemi, cały w liściach i obróciłem się za siebie, zobaczyłem złotookiego, który właśnie powoli wychodził z dyliżansu. Podniosłem się szybko i zaraz byłem obok niego. Byłem raczej skoczny.
- To moja ekipa ratunkowa? - spytał wskazując na gromadę.
- Oui – odpowiedziałem twierdząco po francusku. Eskortowałem chłopaka, bo... tak naprawdę nic mi w nogę nie było, dlatego gdyby coś się stało, mógłbym mu pomóc. Zwierzęta się go nie bały. Czekały z niecierpliwością na to, aby się do nich jeszcze bardziej zbliżył. Kiedy byliśmy oboje już bardzo blisko, Midas nie wiedział, co ma poczynić. Spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym " I co mam teraz zrobić? ". Ja uśmiechnąłem się i spojrzałem na jego dłonie, na których miał rękawiczki. Dziękowałem w duchu bliźniaków, że je odnaleźli w moim plecaku i dali mężczyźnie blisko łóżka. Ująłem jego rękę i podniosłem do góry na wysokość klatki piersiowej. Podniosłem lekko jego dłoń. Rogacz podszedł spokojnie, powąchał nowego człowieka i przysunął pyszczek do ręki magika. Zaczął się łasić. Uśmiechnąłem się szczerząc białe ząbki na ten piękny widok.
- Dziękuję za uratowanie życia – powiedział spokojnie do jelenia – Wam również – zwrócił się do reszty gromady. Zwierzątka na te słowa ożywiły się. Byłem taki szczęśliwy. Spojrzałem na Midasa, a on na mnie.
- Nie mogę uwierzyć, że wszystko tak dobrze się skończyło – ponownie uśmiechnąłem się ukazując rzędy białych zębów.
- I co się tak szczerzysz? - usłyszałem głos zza powozu – Zapomniałeś, co masz między zębami – uśmiechnął się parszywie Black. Jak zwykle żarty się ich trzymały w każdej sytuacji. Nie mniej... wystraszyłem się na jego słowa i od razu zasłoniłem usta. Przez to wszystko zapomniałem o mojej szczerbie.
- Zajeb.iście – pomyślałem – Już jedno kalectwo mu pokazałeś. Nie wykapuj się z drugim – przestrzegłem się w myślach. Musiałem wyglądać jak dziecko. Liście we włosach i ta " słodka ", dziecinna szczerba. A żeby to!
Nagle wszystkie ptaki w lesie podrzuciły się do lotu, zaś gromada zniknęła w popłochu tak nagle, jak nagle się pojawiła. To nie był koniec naszych przygód.
< Midas? Znów nie przesłodziłam? X'D >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz