Wstałem o wiele wcześniej niż inni cyrkowcy, którzy swoją pobudkę mieli zwykle koło ósmej rano. Kiedy miałem jakieś szczególne zlecenie, mało co spałem. Znaczy się... spałem, bo nie odpowiedzialnym byłoby nie spać wcale, ale odpuszczałem sobie dwie godziny snu i zamiast siedmu godzin, spałem pięć. W dwie godziny byłem w stanie zrobić dużo, więc nie traciłem tego czasu na spanie. Tym razem podjąłem się uszycia nowych strojów dla tancerek, w tym też dla mojej mamy. Musiało być to coś oszałamiającego, coś niesamowicie pięknego, coś totalnie w moim stylu, czyli musiało występować jakieś nawiązanie do baśni lub legendy. Musiałem zdobyć wenę, znaleźć materiały i wszystko zaprojektować tak, aby ludziom zabrakło słów, aby opisać takie piękno. Zacząłem więc od burzy myśli. Z automatu wszystkie moje baśniowe książki stały otworem na stole. Wróżki, księżniczki i driady to jak na razie przeżytek. Musiało to być coś zupełnie świeżego...
Gdy przejrzenie wszystkich książek nie dało mi żadnej odpowiedzi, musiałem się udać do miasta, by zobaczyć, co jest absolutnie na topie, co przykułoby uwagę. Nie myśląc nad tym dłużej pomknąłem do miasteczka w poszukiwaniu natchnienia i jak zwykle, nie zawiodłem się. Obecnie to znów złoto było w centrum uwagi. Podczas poprzedniego występu tancerek królowało srebro, więc od razu zabrałem się za szycie strojów do brzydkiego kaczątka, ale złoto... w jakiej pięknej baśni króluje złoto?
Do cyrku wróciłem przed południem i od razu udałem się do Cioci Diane, która zajmowała się tańcem i choreografią dla tancerek. O tej porze zazwyczaj ćwiczyła już na arenie. Jak zwykle tętniło tam życie. Każdy zajmował swoje miejsce i trenował nowe sztuczki. Zauważyłem kilku pracowników cyrku, jak podczas swojej przerwy siedzą na trybunach i oglądają trening pałaszując drugie śniadanie. Bez namysłu zadarłem głowę do góry, bo tam zawsze było miejsce cioci. Obserwowała wszystko z góry. Nie wołałem jej. Usiadłem sobie po turecku na piasku i zadzierając głowę do góry, czekałem aż skończy układ. Przy okazji oglądałem, co przygotowała na swój solowy występ na linie. Dopiero jak skończyła i przeszła na drewnianą kładkę zawołałem:
- Ciociu Diane! - kobieta od razu spojrzała w dół. Gdybym zawołał ją podczas treningu na linie mogłaby spaść wybita w rytmu, dlatego też zawsze trzeba czekać aż akrobata skończy, by go nie rozproszyć. Robienie czegokolwiek na linie i na takiej wysokości wymaga ogromnego skupienia i koncentracji. Jedno rozkojarzenie i kończy się na dole, ale ciocia uważała, że jest zbyt profesjonalna, aby używać siatki zabezpieczającej. Uśmiechnęła się do mnie życzliwie i lekkimi ruchami zeszła z wysokiej kładki. Podziwiałem ją za to, że nie bała się wysokości. Ja już dawno spadłbym na ziemie... nie wspominając, że spadłbym z połowy drabiny, bo już bym zemdlał.
- Cześć, kwiatuszku – powiedziała do mnie słodkim głosem. Podniosłem się, otrzepałem z piasku i podszedłem do kobiety. Była bardzo drobnej postury, a obecnie sięgała mi do klatki piersiowej. Przytuliłem ją delikatnie – Co Cię do mnie sprowadza? Masz już jakiś pomysł na nowe kreacje?
- Ja właśnie w tej sprawie – zacząłem – Byłem w mieście. Teraz do łask wróciło złoto. Pomyślałem więc, że tematem przewodnim powinno być coś związane ze złotem. Przeszukałem książki, ale nie znalazłem nic interesującego – westchnąłem – Najlepsza byłaby tematyka bajkowa – dodałem.
- No tak – potwierdziła – Zawsze robimy jakąś bajkę lub baśń... głównie dla dzieci – zamyśliła się – Może " Kopciuszek "?
- " Kopciuszek " nie zbyt kojarzy się ze złotem... bardziej z szafirami. Poza tym... wtedy w ruch wchodzą bufiaste suknie, a ostatnim razem tancerki męczyły się z nimi przy " Brzydkim Kaczątku ".
- O~! To skoro już o kaczkach mowa, to może legenda o " Złotej Kaczce "? - zaproponowała białowłosa. Olśniło mnie.
- Tak! To doskonały pomysł! Jeszcze żadnej legendy nie robiliśmy, więc do legend nie zaglądałem. Już mam tyle pomysłów... dziękuję, ciociu – w przypływie radości przytuliłem ją troszkę mocniej, dałem buziaka w policzek i pobiegłem do pracowni. Tak, wiem. Jestem dziecinny, że w wieku 17 lat zachowuję się, jak dziesięciolatek, ale taki już po prostu byłem. I jeszcze nikt nigdy mnie za to nie skarcił.
Wpadłem do pomieszczenia jak burza. Od razu schowałem wszystkie baśniowe książki i wyjąłem jedną z legendami. W spisie treści szybko znalazłem polską legendę o Złotej Kaczce. Diane ją znała, bo pochodziła z Rosji, która graniczyła z Polską. Nie zwlekając zabrałem się do lektury. Nie była ona długa, ale na tyle ładna i mądra, że od razu skradła moje serce. Opowiadała o biednym szewcu, który bardzo chciał być bogaty i pewnego dnia, kiedy poszedł do gospody słuchać opowieści starszych rzemieślników, zasłyszał opowieść o Złotej Kaczce. Mieszkała w podziemiach zamku, które były kręte i ciemne. Kto się w nich zgubił, niknął bez śladu, zaś kto znalazł kaczkę stawał się najbogatszym człowiekiem na świecie i z łatwością wychodził z ciemnej groty. Szewczyk bez długiego namyślunku wyruszył w podróż nie zabierając ze sobą zupełnie nic. I kiedy już myślał, że zupełnie się zgubił, znalazł jezioro pod złotym sklepieniem, gdzie pływała piękna Złota Kaczka. Przemówiła do niego ludzkim głosem i podarowała mu sakiewkę 100 dukatów. Musiał je wszystkie wydać w jeden dzień, ale nie mógł z absolutnie nikim podzielić się nimi. Wrócił i jadł wszystko, na co miał ochotę, kupował najdroższe ubrania, a nawet kupił sobie konia, ale nadal zostało mu mnóstwo pieniędzy, a dzień się kończył. Chodząc po mieście i myśląc, jak wydać resztę pieniędzy, spotkał żebraka. Był wojskowym kaleką, a jego ubraniem był jego stary mundur. Szewczyk bez namysłu oddał mu resztę pieniędzy. Wtedy w powłoce dymu pojawiła się Złota Kaczka, ale w ludzkiej postaci – jako piękna, ale zimna i chciwa księżniczka. Za złamanie zasady odebrała mu wszystko, co kupił. Ubranie oraz konia, zaś żebrakowi nie mogła odebrać pieniędzy, gdyż chroniło go dobro uczynku szewca, a szewcowi wcale nie było przykro, że stracił to, co kupił...
- Pieniądze nie dają szczęścia, jeśli nie można się nimi z nikim podzielić. Nie mógłbym tak żyć, bo nigdy nie byłbym naprawdę szczęśliwy – przeczytałem ostatnie zdanie na głos. Było tak piękne i szczere, że aż zakręciły mi się łzy w oczach. To chyba był nadmiar weny.
Odłożyłem książkę na bok nie zamykając jej. Zabrałem się za szkicowanie projektów, które miałem w głowie. Dla każdej postaci miałem po kilka propozycji. Ostatecznie wybierała zawsze ciocia Diane. Wiedziałem jednak, że na pewno potrzebuję dużo złotego materiału i dodatków. Materiału na szczęście miałem na tyle, ale z dodatkami było o wiele gorzej. Wszystkie zużyłem dla książąt występujących w poszczególnych występach. Jak nie guziki to i złote nici. Wszystko zeszło. Znając życie kupienie jakichkolwiek złotych dodatków będzie szaleństwem ze względu na ceny. Nie zamierzałem tak łatwo się poddać. Wyszedłem ze swojego małego królestwa w poszukiwaniu kogoś, kto nie byłby zajęty, a wiedziałby, jak mi pomóc. Rozejrzałem się po okolicy i zauważyłem jedną z dziewcząt pracujących na kuchni. Zaczepiłem ją, lekkim dotykiem w rękę.
- Przepraszam... - dziewczyna spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
- W czym mogę Panu pomóc? - spytała grzecznie.
- Wiesz może skąd mógłbym zdobyć złote nici, guziki i zamki poza sklepami? - wiem, wiem... skąd dziewczyna, która pracuje na kuchni mogłaby wiedzieć takie rzeczy. Zapytać to nie grzech.
- Wiesz... ja też szyję, ale wszystko zawsze zdobywam ze sklepu – posmutniała – Ale wiesz... bliźniacy akrobaci właśnie mają swoją przerwę na herbatę. Zapytaj ich. Oni z pewnością coś wymyślą – doradziła, pożegnała się i wróciła do swoich obowiązków. To nie był zły pomysł. Pobiegłem w stronę zaplecza i rzeczywiście – bliźniacy Black i Night popijali swoją ulubioną popołudniową herbatę. Straszne były z nich dziwaki, ale bardzo ich lubiłem.Byli dla mnie jak bracia. Zawsze trzymały się ich żarty i potrafili mnie rozbawić nawet w najgorszym momencie.
- O, popatrz kogo anieli przywiali – powiedział Black do swojego brata.
- Nasz braciszek, Bławatek! - powiedział wesoło Night. Nie przepadałem, aby tłumaczyć mój pseudonim, ale znałem ich na tyle, by wiedzieć, że i tak będą mnie wołać tak, jak chcą - Co Cię do nas sprowadza? Siadaj z nami! Napijesz się herbatki, a my zaraz z Ciebie wyciągniemy, jaki to przystojniak zaprząta Twoją głowę – uśmiechnął się zalotnie i spojrzał na Black'a. Tak, oni wiedzieli. I choć zawsze zaprzeczałem, oni i tak nie wierzyli. Uwielbiali się tak ze mną drażnić.
- Ech... ile razy mam wam powtarzać, że nie lubię ani chłopców ani dziewczyn. Nie mam głowy do takich rzeczy – westchnąłem, na oni tylko pokiwali głowami z tym ich charakterystycznym porozumiewawczym spojrzeniem. Usiadłem obok nich. Sprawa złotych dodatków była najważniejsza – Sprawa jest prosta. Potrzebuję złotych dodatków do strojów. Kupowanie odpada. Są kosmicznie drogie i nie będę zdzierał cyrku na jedną sukienkę tyle forsy. Czy macie jakiś pomysł, co zrobić? - spytałem z nadzieją, że bliźniacy dadzą mi jakiś dobry pomysł.
- Idź do Midasa – odpowiedzieli jednocześnie. Czy już wspominałem, że chcialem dostać DOBRY pomysł?
- No co tak patrzysz? To przecież idealny pomysł. Kupisz zwykłe szare guziczki, zaniesiesz do niego, zamieni Ci je i już! Problem rozwiązany – wyjaśnił prosto Black i upił łyk herbaty z filiżanki.
- A może ma jakiś zatarg z Midasem... - powiedział na głos Night podając mi filiżankę z herbatą – Szczerze? Ten gość to straszny drętwiak – jęknął bliźniak – Może Cię nie lubić za samo to, że oddychasz – zarechotał.
- No właśnie – westchnąłem. Oczywiście zupełnie zapomniałem o Midasie, ale... jak można nie chcieć zapomnieć o kimś, kto zawsze mierzył Cię krzywym spojrzeniem jak byłeś młodszy. Znaczy się... ja staram się lubić wszystkich i nie mam nic to tego mężczyzny, ale zawsze się go bałem. Był taki zimny... zawsze jak chciałem się z nim zaprzyjaźnić i odwiedzałem go to albo mnie wyganiał albo szczuł swoim tygrysem, więc... nie mieliśmy dobrych relacji.
- Ale wiesz... od nienawiści do miłości prowadzi cienka nić – zamruczał Night.
- To nie jest śmieszne – skitowałem – Nie każdy musi mnie lubić. To oczywiste. I nie jestem masochistą, żeby kochać kogoś, kto nawet mnie nie toleruje, więc proszę... bez takich głupich wniosków.
- Oj, nie denerwuj się. My tylko sobie żartujemy. Poza tym... dawno się chyba nie widzieliście. Może... się zmienił? Poza tym... skoro potrzebujesz tych swoich złotych cosiów, to... ja osobiście nie widzę problemu. Co to jest machnąć i zamienić dziecku kilka drewnianych guzików na złote.
- Dziecku...? - spytałem.
- Oj, szczegół. Ty jesteś jak dziecko, więc cicho – przerwał Black – Najwyżej jak będzie strzelać fochy to możesz na niego nakrzyczeć. Jemu i tak wszystko jedno, a ty będziesz miał się na kim wyładować – zaśmiał się.
- Jesteście okropni – mruknąłem.
- Wiemy – odpowiedzieli jednocześnie – Ale i tak nas lubisz.
- Rodziny się nie wybiera – rzuciłem z uśmiechem, na co bliźniacy się roześmiali.
Nadszedł wieczór. Słońce zaczęło przybierać ciemne barwy, a świerszcze zaczęły przygotowywać się do swojego nocnego koncertu. Większość cyrkowców poszła jeść kolację, tylko nieliczni jeszcze trenowali. Wiedziałem, że pewnego osobnika zastanę o tej porze już w namiocie. Stałem niepewnie niedaleko namiotu Midasa w ręce trzymając woreczek z guzikami, nićmi i wstążkami. Stałem tam już od pół godziny. Nie potrafiłem zdobyć się na odwagę, żeby wejść do środka. Serce waliło mi jak szalone. Nie raz miałem ochotę uciec... i jakoś sobie samemu poradzić, jednak wiedziałem, że to będzie trudniejsze niż jedna prośba. W pewnym momencie powiedziałem, że muszę to zrobić. Po prostu muszę. Dla tancerek, dla mamy, dla cioci Diane, dla wujka Pika... i dla siebie. Nabrałem powietrza w płuca i zupełnie sztywny podszedłem bliżej. Głos stanął mi w gardle.
- Do-dobry wieczór, Midasie – zająkałem się na początku – Jesteś zajęty? Mogę wejść? - brak odpowiedzi. Uchyliłem leciutko materiał namiotu i zobaczyłem go w środku. Chyba czytał.
- Midasie...? - powiedziałem ździebko głośniej.
- Czego chcesz? - zapytał nie odrywając oczu od książki. Jego głos był spokojny i opanowany, ale wyczuwałem w nim niechęć do mnie. Miałem ochotę pożegnać się z nim i uciec, jak najdalej, ale zmusiłem się do dalszej konwersacji.
- Nie słyszałeś wcześniej, jak Cię wołałem? - spytałem... jakby z ciekawości – Nie mówię zbyt cicho? - spytałem z troską.
- Usłyszałem Cię wyraźnie. Nie jestem głuchy. I nie... nie mówisz zbyt cicho. Jak dla mnie mógłbyś zamilknąć – mruknął, nadal czytając. Nie żebym się skarżył, ale... to mnie zabolało, naprawdę. Jednak... już się trochę przyzwyczaiłem – Czego chcesz? - zapytał. Zrozumiałem, że lekko się zamyśliłem.
- Wiesz... robię nowe stroje dla tancerzy na nowe przedstawienie. Potrzebuję złotych dodatków, a... nie mogę ich kupić, bo nie mam za bardzo pieniędzy, więc pomyślałem, że mógłbyś...
- Nie mógłbym – przerwał mi. Zamurowało mnie.
- Ale...
- Żadnych ale – ponownie mi przerwał i tym razem przeniósł swój wzrok na mnie – Nie będę marnował siły na to, aby robić dziecku nowe zabawki – dziecko to ja, a zabawki to dodatki do stroju. Fajnie... wrócił do czytania. Ja... to już było ponad moje siły.
- Czemu ty musisz być zawsze taki okropny? - zapytałem. Już na początku załamał mi się głos – Co ja Ci takiego zrobiłem, że tak mnie nienawidzisz? - obraz zaczął mi się rozmazywać od łez, których stopniowo było coraz więcej i więcej. Midas podniósł wzrok znad książki – Dla Ciebie zamienie kilku drobiazgów na złote to jak machnięcie ręką, a dla mnie kupienie ich w mieście to co najmniej cztery dni ciężkiej pracy z maksymalnym czasem snu wynoszącym 3 godziny. I nie robię tego dla siebie tylko dla innych. Jesteś wstrętny! Gdybyś ty do mnie przyszedł, żebym Ci coś uszył to bym to zrobił bez szemrania, mimo że Cię nie lubię, bo od kiedy pamiętam patrzysz na mnie, jak na jakiegoś potwora albo wybryk natury! Skąd ty się w ogóle tu wziąłeś?! Nie rozumiem jak wujek Pik mógł przyjąć kogoś takiego, jak ty do cyrku. Nawet nie wiesz, co to znaczy stracić mowę. Mówisz takie głupie rzeczy! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jaki to jest ból i cierpienie nie móc mówić?! Pan życia i śmierci, cholera jasna! Gdyby to ktokolwiek z moich przyjaciół usłyszał to zaraz by Ci obili tą śliczną twarzyczkę! Myślisz, że jak zamieniasz wszystko w złoto to możesz każdym pomiatać! Nikt Ci nie karze się z nikim przyjaźnić, ale mógłbyś chociaż pomagać innym. Nie jesteś tu za darmo! Sam sobie poradzę! Nie potrzebuję Twojej łaski, okrutniku jeden! - i tym oto zdaniem zapłakany, czerwony ze smutku i gniewu uciekłem do swojego azylu. Już mnie szczypały oczy od płaczu. Chciałem jak najszybciej zaszyć się w mojej pracowni i spokojnie sobie popłakać i poczekać aż się uspokoję. Dawno tak nie płakałem. Od pewnego czasu nic szczególnie złego nie działo się w moim życiu, więc nie miałem powodu, ale teraz... miałem dość. Wpadłem do wagoniku jak perszing i zatrzasnąłem z całą mocą drzwi. Zapewne wszyscy w najbliższej okolicy to słyszeli. Rzuciłem się na swoją kanapę i zacząłem beczeć jak bóbr. Przytuliłem się do największej poduszki jaką miałem i płakałem, płakałem i płakałem, aż skończyły mi się łzy. Nie miałem już na nic najmniejszej ochoty. Podniosłem się, by zamknąć się w pracowni na cztery spusty, zapaliłem sobie maleńką lampkę nocną, zawinąłem się w kocyk jak naleśnik i położyłem spać. Oczy mi wyschły na wiór i byłem totalnie zmęczony tym krzyczeniem.
Rano obudziłem się o piątek. Sam z siebie. Uchyliłem lekko powieki i podniosłem się z łóżka. Szybko przypomniałem sobie zdarzenia dnia poprzedniego. Smutek i gniew przerodziły się w cholerną potrzebę pokazania temu wstrętnemu samolubowi, że nawet ja, taki słabeusz, nie potrzebuje go. Poszukałem w pracowni wsuwek i spiąłem starannie swoje włosy, żeby mi nie przeszkadzały i zabrałem się za projektowanie czegokolwiek.
- Zarobię sam na te dodatki. Choćbym miał, cholera, nie spać w ogóle. Ja mu pokażę! - powiedziałem do siebie. Ołówek i gumka poszły w ruch i już w południe szyłem. Szyłem cały czas. Bez ustanku. Z mojej pracowni cały czas było słychać dudnienie maszyny do szycia i moje krzątanie się po pomieszczeniu. Do wieczora miałem już skończone prawie dwie sukienki. Tego dnia odmówiłem sobie zarówno snu, jak i jedzenia. Nie wychodziłem z wagonu w ogóle. Nikogo nie chciałem widzieć. Musiałem się wciągnąć w wir pracy, żeby wrócić do siebie. Mama zapewne wiedziała. Mamy zawsze wiedzą, co się dzieje z ich dziećmi.
Całą noc w mojej pracowni paliło się światło. W ciągu tego okresu skończyłem kolejne trzy kreacje. Łącznie miałem już pięć i czekałem do rana, żeby jak najszybciej udać się na targ, by je sprzedać. Myślałem, że to nie może być takie trudne. O szóstej otwarłem pracownię i wyszedłem na światło dzienne. Zabrałem ze sobą swoje dzieła, jakiś duży karton, który miał mi zastąpić ladę i pomknąłem do miasta tak, aby nikt mnie nie zobaczył. Nie raz się skradałem jako dziecko, więc wiedziałem, jak przejść nie zauważonym.
Miasto powoli budziło się do życia, a wraz z nim handel. Nigdy nie miałem okazji czegokolwiek sprzedawać, ale... przecież to nie jest ciężka praca. Dostajesz pieniądze, dajesz towar i gotowe. Jednak... się przeliczyłem. Chodziłem po targu, ale wszędzie miejsca były zajęte. Nie było nawet szparki wolnej. Zmartwiłem się. Postanowiłem więc znaleźć sobie jakieś inne miejsce. Nie bezpośrednio na targu, ale na uliczce do niego prowadzącej. Nie tylko ja wpadłem na ten pomysł. Naprzeciwko mnie po drugiej stronie ulicy rozłożyła się z kramem typowa przekupka. Miała głównie warzywa i owoce. Patrzyła na mnie dziwnie, kiedy rozkładałem sukienki na kartonie. Dziwnie się czułem. Jakby obserwował mnie jakiś Bazyliszek. Ech... chyba za dużo bajek się naczytałem. Czułem jak na moje policzki wpływa rumieniec... rumieniec wstydu. Wstydziłem się. Sam nie wiem czego... moja psychika sama tak reagowała. Nie lubiłem tego.
Stałem już chyba dwie godziny i nadal nic nie sprzedałem. Nogi właziły mi do tyłka. Wszyscy kupowali ubrania bezpośrednio na targu lub w sklepach. Nie wiem... może myśleli, że ukradłem? Sam nie wiem...
- Co, towarek nie schodzi? - spytała przekupka. Nie wiem czemu, ale... nie zabrzmiało to dla mnie sympatycznie.
- No troszkę... - odpowiedziałem.
- Wiesz... z tymi swoimi sukieneczkami powinieneś iść na dwory, bo tutaj prości ludzie nie docenią prawdziwego kunsztu – powiedziała – Widzisz to kogo, kto by tak chodził ubrany? - pokiwałem przecząco głową i... straciłem nadzieję na to, że coś się zmieni. Posmutniałem na słowa kobiety i usiadłem na krawężniku. Minęło może 10 minut, kiedy jakaś dziwnie znajoma dziewczyna zatrzymała się przy moim stanowisku.
- Jakie masz śliczne sukienki – powiedziała z radością – Będzie coś na mój rozmiar? - spytała. Od razu się rozpromieniłem.
- Oczywiście! - podniosłem się – W zasadzie to każda może być na Pani rozmiar, ale najlepsza chyba będzie ta pudrowa – wskazałem na różową sukienkę z falbankami i koronką zamiast rękawów.
- Och, ta jest piękna! Chcę tą – wzięła do ręki materiał i przyjrzała mu się. Ja zaś miałem czas, by się dziewczynie bliżej przyjrzeć. Wydawała mi się bardzo znajoma.
- Czy... my się przypadkiem gdzieś nie spotkaliśmy? - spytałem bardzo cicho – Wydajesz mi się znajoma...
- Czekałam, kiedy mnie o to zapytasz – zaśmiała się – Jestem nową tancerką. Byłam u Twojej mamy w namiocie. Minęliśmy się w przejściu.
- No tak! - uśmiechnąłem się – Zgadza się! Co za spotkanie...
- Wiedziałam, że jesteś krawcem, ale żeby robić coś tak pięknego... to niesamowite! - dziewczyna była prze szczęśliwa i... to było słychać. Można powiedzieć, że krzyczała z zachwytu. Osobiście kreacja mi się podobała, ale nie była strasznie zachwycająca, ale... taka już jest moja samokrytyka.
W pewnym momencie podeszła do mnie inna dziewczyna. Tej już nie znałem, ale również wydawała się bardzo radosna i sympatyczna. Oglądała pozostałe cztery sukienki z uwagą. W tym czasie Klara, bo tak miała na imię nowa tancerka, zapłaciła za sukienkę. Oczywiście miałem zamiar zwrócić jej pieniądze, jak tylko ją spotkam. Jest cyrku, a cyrkowcy nie muszą płacić za to, co szyję. Drugą dziewczynę zainteresowała niebieska bufiasta sukienka oplatana wstążką i kokardą na plecach. Później przyszedł jakiś starszy mężczyzna, jak się później okazało po sukienkę dla wnuczki. I tu się sprawdziła zasada... jak jedna osoba zacznie to już jakoś poleci...
< Midas? Może mnie widziałeś, jak się starałem ^^ >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz