Długowłosy przyglądał się szarym strugom deszczu, myśląc nad całym zjawiskiem. Jeśli wszystko się zgadzało, woda z nieba potrzebowała nieco czasu, by wymyć wspomnienia na stałe. Wzdrygnął się na myśl o Edwardzie z całkowicie wyczyszczoną głową. Cóż, dla wielu istot owa osobliwa ulewa była niewątpliwie katastrofą. Każdy, kto wyszedł z domu na, chociażby dłuższy spacer z miejsca był na przegranej pozycji.
Mniej więcej dwa kroki dzieliły Montgomeryego od ściany deszczu. Przez chwilę zastanawiał się, jakby to było wyjść na dwór, poczuć mokre kropelki na własnej twarzy. Poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega elektryzujący dreszcz. Czy dla wszystkich zapomnienie było problemem? Gdyby wyskoczył na zewnątrz, zmyłby z siebie tyle nieprzyjemnych rzeczy. Wraz ze wspomnieniami spłynęłaby z niego martwa matka i narzeczona. Być może całe to przedsięwzięcie stanowiłoby dla niego nowy, lepszy start. Jednak czy z drugiej strony powinien tracić, to czym jest? Czy mgliste wspomnienia ciepłych ciał i ulotnych chwil szczęścia były tego warte? Sam już nie wiedział, czuł jedynie, jak szara ulewa przyciąga go do siebie, zachęcając do pokonania tej niewielkiej odległości. Szumiała równomiernie, przywodząc na myśl zachęcający szept.
- Midas? – zapytał głos z tyłu, wyrywając go z letargu. Długowłosy cofnął się ostrożnie i obrzucił Le Bleuet zamglonym spojrzeniem. Dopiero po chwili zdołał dojść do siebie.
- Zostaniemy w namiocie, póki nie przestanie padać – zdecydował, upewniając się, że jego mieszkanko jest szczelnie zamknięte. – Cóż, mam też nadzieję, że ta magiczna ulewa nie działa na zwierzęta – dodał, wskazując na wysychającą już tygrysicę. Zobaczył, jak z twarzy chłopaka odpływają kolory. Aurum nie wydawała się jednak odmieniona, a co za tym idzie zdziczała. Przemaszerowała przez pokój i otarła się o nogi mężczyzny, sprawiając, że obydwoje odetchnęli z ulgą. Midas nasypał do jednej z misek jej chrupkie przysmaki (które w zamkniętym szczelnie namiocie były dużo lepszą opcją niż świeże mięso) i podał ją swojej pupilce, która zaczęła się nimi zajadać. – Kiedy się rozpogodzi, wyjdziemy przeszukać las. Ktoś mógł się zgubić – dodał. Zerknął na krawca, który skinął głową. Midas przeszukał swoje ubrania i zrzucił z siebie piżamę. Szybko przebrał się w wygodne spodnie i odszukał jedną z luźniejszych koszulek. Naciągnął ją na siebie, po czym odruchowo poprawił rękawiczki. Złapał średniej wielkości plecak i władował do niego niewielki koc, latarkę, mocny kawałek sznura i niewielką ilość prowiantu. Mieli do przejrzenia spory kawałek terenu, a i osoba znaleziona mogła potrzebować drobnej pomocy. Po chwili namysłu dorzucił do środka apteczkę, kto wie, co mogło wydarzyć się podczas takiego dziwacznego dnia. Przysiadł obok swojego gościa i związał włosy w kucyk.
Do lasu wyruszyli dopiero późnym porankiem, gdy ulewa ustała, a wiatr na dobre rozgonił nieprzyjemnie wyglądające chmury. Marnymi byliby ratownikami, gdyby zapomnienie w postaci deszczu złapało ich podczas wędrówki. Zameldowali swoje wyjście Pikowi, który jedynie poparł ich wyprawę. Wydawał się jednocześnie zaniepokojony i pochłonięty własnymi sprawami.
- Myślisz, że kogoś znajdziemy? – zagadnął Edward. Monty wzruszył lekko ramionami.
- Nie mam pojęcia – stwierdził. Ruszyli w przeciwnym kierunku do miasta, trzymając się niewyraźnych ścieżek. Mniejszą szansę na ratunek mieli zagubieni dalej od cywilizacji, tych przy mieście najpewniej prędko zgarną mieszkańcy. Zresztą Montgomery nie nastawiał się na rzeszę ludzi potrzebujących pomocy, w końcu deszcz spadł o wczesnej godzinie, kiedy większość ludzi znajdowała się w bezpiecznym miejscu. Mimo wszystko zawsze mógł się trafić jakiś pechowiec znajdujący się na dziwacznej nocnej eskapadzie.
Midas nie czuł się w lesie źle ani obco, nie przeszkadzał mu też wysiłek fizyczny. Jeszcze za nim dołączył do cyrku, mógł poszczycić się dobrą kondycją, którą w głównej mierze zawdzięczał Harlow. Praca na roli i wypady do otaczającego ich olbrzymiego lasu szybko dały o sobie znać. Poprawił plecak, zerkając na krawca, który jak na razie dotrzymywał mu kroku bez większego trudu.
Świat był jeszcze mokry po deszczu, niemniej jednak krople znajdujące się na wszechobecnej roślinności nie stanowiły zagrożenia. Skrzyły się radośnie wśród zieleni, puszczając wędrowcom oczko.
I nagle dobiegł ich wysoki, dziecięcy płacz. Rozdzierający serce, na granicy histerii szloch przerwał spokojne odgłosy lasu, ściągając na siebie ich uwagę. Midas i Le Bleuet spojrzeli po sobie, a zaraz potem bez wahania zboczyli z niewyraźnej ścieżki w głąb lasu. Zbliżało się już popołudnie, a zdążyli odejść od cyrku naprawdę spory kawałek drogi.
- Skąd to dobiegało? – zapytał Monty, oglądając się na młodego krawca.
- Nie zdążyłem się zorientować – powiedział przepraszająco. Długowłosy wytężył słuch, czekając na kolejny dźwięk. Co dzieciak mógł robić sam tak daleko od domu? Może jednak nie powinien się zastanawiać, szczeniaki miewały głupie pomysły i jednym z nich mogły być próby podejrzenia cyrkowców. Wkrótce dobiegł ich kolejny płacz, nieco dalszy, a mimo wszystko doskonale rozpoznawalny.
- Pójdziemy w tamtym kierunku, żeby się rozejrzeć – rzucił Midas. Zostawili ścieżkę w tyle, skręcając kilka razy aż zupełnie znikła im z oczu. Kiedy jednak pokonali, wydawałoby się dużą odległość, szloch dziecka rozległ się po raz kolejny nieco dalej i z odrobinę z innej strony. Monty zmarszczył brwi.
- Może jest przestraszone i włóczy się po lesie? – zgadywał Edward.
- To możliwe – przyznał starszy. Podjęli dalszy marsz, zatrzymując się dopiero po dłuższej chwili na odpoczynek i zjedzenie niewielkiej racji prowiantu. Niedługo potem Midas przystanął, niepewien dalszej drogi. Wzdrygnął się na widok pomarańczowej poświaty zachodzącego słońca. Jak mógł tak bardzo stracić poczucie czasu? I jak mógł nie zauważyć, że wcale nie zbliżają się do celu? Przez plecy mężczyzny przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
- Coś jest nie tak – oznajmił. Le Bleuet stanął obok niego, wyraźnie zaniepokojony.
- Zbliża się noc, powinniśmy już wracać – stwierdził. Midas pobladł nieco, na myśl o oddalonym cyrku. Nie było szans, aby dotarli tam przed jutrzejszym porankiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż ewidentnie się zgubili. Coś zachichotało w leśnym poszyciu i szeleszcząc roślinnością, czmychnęło gdzieś w bok.
- Nie zdążymy – powiedział odkrywczo Monty. Jasne, mogli próbować iść nocą, jednak to, że jeszcze bardziej się zgubią, było niemal pewne. W dodatku żadne z nich najpewniej nie dałoby rady, po całym dniu podróży obaj potrzebowali odpoczynku i przede wszystkim snu.
< Le Bleuet? c: >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz