29 gru 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Czy to możliwe, aby wziąć ślub z jedną osobą, a żyć z kimś innym? Czasami zapominałem o jego drugiej osobowości, a kiedy się objawiała, nie byłem pewny, czy miałem żałować, czy się cieszyć. Pokochałem raczej tego radosnego Shuzo, którego łatwo rozproszyć, który kocha dzieci i który wiedział, jak mi polepszyć nastrój. A jeśli się kiedyś okażę, że to właśnie ta strona była fikcją? Że tak naprawdę to ponury i wredny jest prawdziwy. Co wtedy mam zrobić? W końcu to ta sama osoba, wziąłem z nim niedawno ślub. Kochałem go, a jednak nie potrafiłem się „przyzwyczaić” do jego gorzej strony. A gdyby tak za każdym razem uderzać go w głowę?
Zostałem w tyle sam ze swoimi myślami. Nie wiedziałem o czym myśleć, o policji, która siedzi nam na karku, czy może o jego zmianach osobowości, które są tak różne, jak woda i ogień. Jeśli kiedyś ten miły całkowicie zniknie, mam go zostawić? Czy przestanę go kochać? 
Spojrzałem na misia trzymanego w rękach. Prezent od tej małej dziewczynki został wyrzucony do kosza i sam nie wiem, co było gorsze: to, że wylądował w śmieciach czy to, że wykonawcą tego był Shuzo. Westchnąłem zrezygnowany, po czym usiadłem na ławce. Dlaczego jak coś ma się stać, to wszystko kumuluje się w ciągu jednego momentu? 
Nagle poczułem mocny ból na głowie. Ktoś mnie czymś uderzył, tylko tyle zdążyłem sobie uświadomić, nim straciłem przytomność. 
Wkrótce to będzie naszą rutyną. Czy my byliśmy aktorami w filmach gangsterskich? Znowu przechodziłem przez to samo. Od razu rozpoznałem, że miałem związane dłonie i nogi, tym jednak razem na czymś siedziałem. Czując coś twardego pod zadkiem i za plecami, domyśliłem się, że to jakieś stare, drewniane krzesło, które pode mną skrzypiało z każdym moim ruchem. Mimo tego, że znajdowałem się już w podobnej sytuacji, strach jaki mnie ogarniał w takich chwilach, nigdy się nie zmniejszył. Towarzyszył mi za każdym razem, niczym sunący za mną cień. O co mogło chodzić tym razem? Nie miałem pojęcia, mogłem się tylko domyślać, że miało to związek z aktualną sprawą. Może to któryś policjant chce mnie zmusić do gadania? A może to jakiś niebezpieczny bandyta, który groził panu Andersenowi? Nie miałem pojęcia i pierwszy raz w życiu nie chciałem wiedzieć. 
Długo się nic nie działo. Wokół mnie panowała cisza, żadnych szmerów, żadnego oddechu, jedynie ja i moje bijące serce. Nie odzywałem się, nie widziałem w tym sensu, póki coś się nie stanie. Miałem przynajmniej wiele czasu na rozmyślenia, a kiedy to "coś" w końcu nadeszło, okazało się, że nie będzie tak kolorowo. 
- Zbliża się. Bądź gotowy - do środka ktoś wszedł i mówił szeptem. Było ich dwóch. - Jak drzwi się otworzą, od razu strzelaj. Jak tamten zginie, to tego też zastrzelimy - dodał jeszcze i w tym samym momencie otworzyły się drzwi. Usłyszałem huk pistoletu, jak dobrze mi znany w dzisiejszych czasach i w moim położeniu. 
Na moment zapadła cisza. Słyszałem tylko czyjeś kroki.
- Hej, a tobie co? - rozpoznałem ten głos. Opaskę z oczu zdjął mi Shuzo. - Nie powiem, zaskoczyłeś mnie - odrzucił pistolet w bok i usiadł mi na kolana. Kątem oka dostrzegłem jakiś błysk przy ścianie. Przez taśmę na ustach jedyne co mogłem powiedzieć, to jakiś bełkot bez znaczenia. - Ale widzieć cię w takim wydaniu spokojnie mogę uznać za przeprosiny - w końcu zerwał mi taśmę z ust. Poczułem pieczenie. - Wyglądasz tak bardzo seksi, że aż żal mi cię uwalniać.
- To pułapka - odezwałem się w końcu i znowu usłyszałem wystrzał. Myślałem, że trafił w mojego męża. Tak bardzo przeraził mnie ten fakt, że nie poczułem ciepłej cieczy na swoim ramieniu. Trafił w moje przedramię. 
Wystrzelił znowu. Pyk.
Usłyszałem tylko puste puknięcie. 
- Kurwa, wiedziałem, że za mało - usłyszeliśmy obcy głos przy ścianie. Shuzo nie tracąc ani chwili, doskoczył do swojego wcześniej odrzuconego pistoletu i skierował go w stronę mężczyzny.
- Pokaż się - powiedział ostro. Człowiek przez moment się nie ruszał, w końcu jednak ujawnił się nam mężczyzna po trzydziestce z wiszących brzuchem i świeżo zgoloną brodą. - Ktoś jeszcze tu jest? - mężczyzna pokręcił głową. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. 
- Nikogo nie ma. Odwiążesz mnie? - poprosiłem. Dopiero w tej chwili docierał do mnie fakt, że miałem postrzelone ramię. Shuzo ostrożnie do mnie podszedł, nie spuszczając lufy z jego kierunku. 
- Trzymaj - podał mi pistolet, aby posłużyć się dwiema rękami. Kiedy w końcu ciasne sznury opadły na ziemie, oddałem mu broń, a sam złapałem się za krwawiące przedramię. Czułem, jak pulsowało. - Ty jesteś Anderson? - zapytał. Obcy przez moment się nie odpowiadał, dopiero gdy mój mąż przypomniał mu, że w każdej chwili może go zastrzelić, przedstawił się jako Anderson. 

<Shuzo? Przepraszam, że takie słabe ;c>

15 gru 2020

Vivi CD Robin

Znowu zapadła cisza. Przekrzywiłem głowę, przyglądając się mu. Na zawsze? To była tak piękna wizja. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Szkoda tylko... Że niemożliwa...
- Tak... Oczywiście, że tak. Z największą chęcią przyjmę tę ofertę. - otarłem się o niego głową jak kot. - Wiesz, jak mnie ucieszyłeś...? Jednak... Nie wiem, czy to tak zadziała. - czule ogarnąłem włosy z jego twarzy. - Wiesz, chyba że ja jestem nieśmiertelną istotą... - wymamrotałem, kładąc po sobie uszy. - Na to chyba nie mogę nic poradzić. - pocałowałem jego czoło. - Słuchaj... To, co ci się przytrafiło, jest potworne... Żeby tak własny ojciec. - wymamrotałem. - Ale rodziny się przecież nie wybiera czyż nie, jeślibym go kiedyś znalazł... Nie ręczę za siebie. - zamruczałem, ocierając się policzkiem o czubek jego główki.
- Ale... Wiesz, że ja bym tego nie chciał prawda? - spojrzał na mnie jakoś tak smutno.
Odwróciłem wzrok i westchnąłem.
- No wiem... Ale nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego nie, przecież on ciebie i twoją rodzinę skrzywdził w tak okropny sposób...
- Po prostu nie chcę, żeby ktoś cierpiał... Nawet jeśli sobie na to w jakiś sposób zasłużył...
- Jesteś za dobry dla tego świata, wiesz o tym? - westchnąłem, gładząc go po włosach. Po czym delikatnie przycisnąłem usta do jego czoła już po raz kolejny tego wieczora, a Robin zaśmiał się, słysząc moje słowa. - Mówię szczerze... Ale ponieważ cię kocham — mruknąłem, już się poddając. - To będę respektować twoje życzenie... A teraz chodź, nie stójmy tu zbyt długo, bo nas zima zastanie. - złapałem go za rękę, ciągnąc za sobą.
Noc zawsze była moją ulubioną porą, może to dlatego, że lisy raczej były nocnymi zwierzętami, może nie. Jednak sama noc była jak moja najlepsza przyjaciółka. Była w stanie ukryć wszystkie troski, otulając człowieka jak mroczny kwiat róży, swoimi aksamitnymi płatkami. Zdążyłem zapomnieć, o wszystkim złym co się zdarzyło, korzystając z chłodu nocy, towarzystwa białowłosego. Mogłoby tak zostać na zawsze. Wszystko się mogło ułożyć i od tego momentu trwać w jednej harmonijnej całości. Nawet ten drugi demon się nie wtrącał, nie widziałem go od jakiegoś czasu... Można by nawet powiedzieć, że zapomniałem o jego istnieniu tej nocy. Nawet zwierzęta jakby zapomniały o strachu, nie uciekały w popłochu jak w dzień. To zerkały, to znów wracały do swoich zajęć. Jakoś żadna rozmowa nie była potrzebna, starczyła nam widać nasza własna obecność. Jednak podczas tego spaceru, dopłynąłem chyba za daleko. Może nawet coś mówił, jednak umysłem byłem całkiem gdzie indziej. Nie, żebym robił to celowo... Lecz zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby tak... Faktycznie zostać we dwoje na zawsze? Ja i on... Była to doprawdy wspaniała wizja, która aż wyczarowała mi uśmiech na twarzy. Nawet zacząłem się zastanawiać, jakby to miało wyglądać. Może by chciał dom... Z dużym ogrodem... Na pewno jakieś zwierzęta... Ale nie psy... Byleby nie psy...

* * * * * *

Minęło parę tygodni, może miesiąc i wszystko było przez ten cały czas spokojne, wręcz błogie. Dni mijały leniwie, jednak nie przeszkadzało mi to ani trochę. Może nawet było zbyt miło. Nie przywykłem w sumie do tego. Samo wrażenie, że jest nam jakoś za dobrze, pod sam koniec zaczęło mnie wręcz wprowadzać w paranoję. Można by nawet powiedzieć, że byłem jakiś nieobecny przez ostatnie parę dni. Ciągle się rozglądając, słuchając, sprawdzając, z której strony może nadejść owe wyczekiwane zagrożenie. Faktycznie się w końcu zjawiło... Albo może nie... Może jednak poparłem w kompletną paranoję... Jednak przyniesiono do mnie chorego... Stwierdzili, że go nie znają, jednak że ludzie są, jacy są, chcieli pomóc. Oni go może nie znali, ale mi wystarczyło parę minut, by go poznać.
Nachyliłem się nad kozetką, mierząc demona wzrokiem. Skąd on się tu wziął...?
- Yukito... Powiedz mi, co ty tu robisz. - oparłem się łokciem o kozetkę, tak żeby móc podtrzymywać na dłoni głowę.
Przeniósł na mnie wzrok, Naprawdę wyglądał, jakby nie bardzo kontaktował, czy też nie bardzo wiedział, gdzie się w tym momencie znajduje.
- F...Fiodor — wyszeptał jedynie, tak cicho, iż sam przez moment nie miałem pewności, co powiedział.
Gdy znaczenie tego imienia do mnie dotarło... Zmroziło mnie. Chłodny dreszcz przeszedł mi po karku. Cała sierść się zjeżyła. A jednak... Miałem dobre przeczucie. Czyli wrócił, czy to wszystko to była pułapka. Od razu przeskanowałem drugiego demona wzrokiem, nie widziałem na nim nic niepokojącego, to niestety niczemu nie dowodziło. I co teraz? Stwarza zagrożenie dla wszystkich, lecz wyrzucić go nie mogę... Byłoby to nieetyczne dla innych. Zacząłem się powoli przechadzać po gabinecie, już czując wzrastające poirytowanie. Nagle usłyszałem dźwięk otwierających się drzwi i och jak znajomy dla moich uszu głos. Przeważnie bym się ucieszył, ale w tej sytuacji... To było potworne, co on tu robił. Odwróciłem się zaniepokojony.
- Heeeej, przyniosłem ci coś dobrego, bo wiem, że pewnie jak zawsze nic od rana nie jadłeś. - mówiąc to, białowłosy się uśmiechnął, pokazując torbę najwyraźniej z zamówieniem z jakiejś restauracji.
Aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Niestety wpuścić go tu nie mogłem, ryzyko, że ten demoniczny pomiot szatana coś uknuł, była zbyt duża.
- Hej skarbie... - podszedłem do niego, nie dając mu zajrzeć dalej do środka, nerwowo przy tym machając ogonem. Szybko pocałowałem go w czoło. - Bardzo ci dziękuję, ale w tym momencie mam ręce peeełne roboty. - westchnąłem, kładąc po sobie uszy. - Możesz to, proszę rozłożyć u siebie, tooo przyjdę i potem razem zjemy, co ty na to. - spojrzałem na niego błagalnym wzrokiem.
Widać było, że trochę go zdziwiła taka reakcja, jednak pokiwał koniec z końców głową.
- To do zobaczenia. - cmoknął mnie w usta i w końcu poszedł.
Chwilę za nim patrzyłem, po czym wróciłem do mojego pacjenta. Nie wyglądał, jakby miał powiedzieć cokolwiek więcej. Znów zacząłem go uważnie oglądać, tym razem wreszcie łapiąc go za rękę, żeby dokładnie się przyjrzeć skórze. Cóż był jakoś nienaturalnie blady. Jednak nie było żadnych oznak, z jakiego powodu by miał tak wyglądać. Trochę ruszał ręką, coś tam mamrotał, aż tu nastąpiła cisza. Zastygł w bezruchu. Zdziwiony przeniosłem wzrok na pacjenta.
Co jest, umarł czy ja-
Aż mi własną myśl przerwało, gdy zobaczyłem jego wzrok. Tak jakby zwierzęcy, głodny...? Wpatrywał się we mnie, nie mrugając i nagle się zerwał. Za nim zorientowałem się, co się dzieje, poczułem nieprzyjemny ból w ręce, którą instynktownie się zasłoniłem. Ugryzł mnie... Ch*lera mnie ugryzła... Faktycznie było z nim coś cholernie nie tak. Wyrwałem mu rękę z zębów, sam sycząc na demona. Od razu też zdrową ręką przycisnąłem go za szyję go posłania. Na moje szczęście akurat miało pasy, w razie jakbym musiał przeprowadzić operację na żywej istotce. Trochę miałem problem z zapięciem go tę jedną poszkodowaną ręką, ale że jestem sprawną istotą, to poradziłem sobie całkiem nieźle. Pstryknąłem palcami, żeby jeszcze nałożyć runy, na skórzane paski, tak żeby będąc oczywiście demonicznym bytem, nie mógł się wyrwać. Po tym wyszedłem cały poirytowany, wręcz trzaskając za sobą drzwiami.
Zacząłem oglądać ranę, sam nie wiedząc, dokąd idę. Nie wyglądała za dobrze i nie chciała się goić... Co już samo w sobie było dziwne. Z tego wszystkiego nie zauważyłem, że tak właściwie to nogi mnie do Robina poniosły. Skoro już tu byłem... Uprzejmie zapukałem do drzwi i zajrzałem do środka.
- Czeeeść słońce ty moje, szybko się uwinąłem, więc jestem? - zaśmiałem się, zaciągając rękaw kimono, żeby ukryć ranę.

( Robin ? )

10 gru 2020

Shu⭐zo CD Lennie

To przecież jest takie logiczne. Co z tego, że pod twoimi stopami przechadza się gliniarz, który może cię wsadzić za niewinność do pudła, skoro, zamiast się tym przejmować możesz pomyśleć o uszyciu tanich ciuszków rodem wyciągniętych z jakiegoś bazaru. Do tego dla małego bachorka, który rzekomo gdzieś tam w brzuchu stuprocentowego FACETA ciągle się rozwija. Do tego młodego dorosłego, który powinien mieć jeszcze pstro w głowie i cieszyć się życiem, a nie wychowywać dwójkę dzieci!
- Wiesz, czasem byłoby lepiej, gdybyś się po prostu od czasu do czasu zamknął. - mruknąłem, mając dość rzekomego męża, który ciągle w kryzysowych sytuacjach wolał mi szeptać bajeczki do ucha. Dla ciekawskich: Nie. Nie uderzyłem się w głowę. Ale miło jest się w końcu poczuć takim prawdziwym sobą, a szczególnie po tak długim czasie nieobecności. Lennie automatycznie po moich słowach, odsunął usta od mojego ucha, samemu również przestając mnie głaskać po głowie. Chyba już zrozumiał, że jego tandetna próba wyciągnięcia tego pajaca z dołka nic nie dała. W sumie jego mina mówiła wszystko. Od razu z szelmowskim uśmiechem się wyprostowałem, spoglądając mu prosto w oczy. - Oczywiście nie zrozum mnie źle, kochanie. - dodałem, owijając ręce wokół szyi i na końcu go całując. Nie trwało to długo zaledwie parę sekund, gdyż fragmenty rozmów z parteru przewijały się aż tutaj przez te cienkie ściany, co łatwo mnie dekoncentrowało. Automatycznie spuściłem wzrok, wbijając go w podłogę. Zapadła chwila ciszy. Może i Lenniemu udało się coś usłyszeć? Jednak z tego, co sam mogłem wychwycić, rozmowa przebiegała bez większych problemów. Nieuzasadnione wezwanie. Dzieciaki robią sobie żarty. Typowe wciskanie kitu, byleby tylko spławić gliniarza. Wszystko wskazywało na to, że długo tu nie będziemy siedzieć. Mój ogon przez tę myśl, od razu zaczął wesoło poruszać się na boki.
- Co usłyszałeś? - spytał rudzielec, przerywając tym ciszę. Poprzedni temat odleciał w niepamięć. Choć i tak mój tekst nie był jakoś warty skomentowania.
- Zaraz sobie pójdzie. - odpowiedziałem szybko, już wstając na nogi. - My zresztą też. - dodałem, zgarniając w tył wszystkie kosmyki, opadające mi na oczy. - Chce w końcu się dowiedzieć komu mam podziękować. - podekscytowany, cicho przeszedłem między różnymi gratami, by tylko dostać się do wyjścia. W końcu lada chwila się otworzy.
- Dziękować? Wrobiono cię w to morderstwo. - zauważył, idąc tuż za mną. Słysząc to, od razu przewróciłem oczami: Że też ja muszę mu to wyjaśniać. Odwróciłem się do niego ze znudzoną miną.
- Najważniejsze, że nie żyje. Cieszę się, że ktoś to w końcu zrobił. Zasługiwał na śmierć od samego początku i szczerze żałuję, że sam nie zdołałem tego zrobić.- odpowiedziałem pewnym tonem, a mój własny mąż nie miał prawa tego kwestionować. W końcu tak naprawdę to, kto rządzi w tym związku?
Odpowiedź jest bardzo prosta — ja, więc to również i ja ustalam zasady. Dlatego, gdy już załatwimy tę sprawę, z chęcią przejdę do kolejnej, czyli wrobienia mnie w bachora. W mojej głowie nasze wspólne życie skupiało się na namiętnych nocach, ale jak na razie te dość zaskakujące okoliczności zmuszają mnie do zastania zakonnicą... Cóż. Mogę też pomyśleć o rozwodzie. Choć jak na faceta, który załatwił mi taką niespodziankę, rozwód to zdecydowanie za mało.
- I tak nie sądzę, że to dobre podejście. - mruknął jedynie, a ja już nie zamierzałem się tym przejmować. Niech sobie myśli co chce. W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami, spoglądając już na drzwiczki w podłodze z niecierpliwością.

***

Po całym zamieszaniu z policją sam nie miałem za wiele do powiedzenia. To Lennie wszystkim dookoła dziękował, a oni tak bardzo chcieli mu wejść do tyłka sztampowymi przeprosinami... Mówiąc szczerze myślałem, że normalnie puszczę pawia. Stałem oparty o drzwi wręcz nie mogąc się doczekać. Gdy tylko ziewnąłem z nudów, usłyszałem, że coś małego się do mnie zbliżyło. Od razu uniosłem jedną brew, spoglądając w dół. Był to jakiś taki mały pędrak w różowych szmatkach i z aż za bardzo szerokim uśmiechem. Chował coś za plecami i intensywnie się we mnie wpatrywał. Ciekawe czy umiał mrugać...
- Czego chcesz? - spytałem po prostu, by dziecko zrobiło co chciało i dało mi święty spokój. Dziewczynka, zamiast odpowiedzieć to pokazała mi to, co chowała za plecami. Był to jakiś misiek. Jeden z tysiąca pluszaków, jakie walały się po kątach tego domu. - I co z tym? - odezwałem się, gdy ta nic nie raczyła powiedzieć. Ona jedynie pokazała mi prostym gestem żebym się do niej zbliżył. Ciężko westchnąłem, przewracając oczami. Nie bawi mnie takie cudowanie z dziećmi, ale nikogo to nie obchodziło. Mimo wszystko kucnąłem na jej poziomie. Dziewczynka wtedy wręczyła mi misia, jednocześnie stając na paluszkach i szepcząc mi do ucha, że to dla mojej księżniczki, która przyjdzie na świat. Trochę mnie to zdziwiło. Nie spodziewałem się takiego tekstu od... Chyba czterolatki? Zacisnąłem palce na misiu, udając wzruszenie. - Jaka ty jesteś kochana. Na pewno jej go dam. - uśmiechnąłem się, a dziewczynka już ze śmiechem wróciła do rodziców. Wtedy już moja dobroduszna mina zniknęła. Wyprostowałem się, ale na szczęście nie musiałem już czekać na Lenniego. Już bez przedłużania stamtąd wyszliśmy. Znów idąc przed siebie, spojrzałem na tego pluszaczka od dziewczynki. Był to śnieżnobiały miś w jasnoróżowej sukieneczce.
- Z jakiej okazji ten prezent? - zagadał Lennie, zrównując ze mną krok, przy okazji zauważając pluszaka. Znaliśmy już adres rzekomego Andersona, a burza postanowiła ustąpić. Co prawda dalej dzień był szary i ponury, a dookoła było mokro, ale stwierdzam, że było to lepsze niż słońce.
- Niepotrzebny nikomu badziew. - mruknąłem, wyrzucając miśka, gdy tylko minąłem się z koszem na śmieci. - Niby dla jakiejś księżniczki, ale nie znam żadnej. - wzruszył ramionami, idąc dalej, wkładając ręce do kieszeni. Nie było za ciepło, a sam się za dobrze nie ubrałem.
- Serio? - spytał jedynie Lennie, spoglądając za siebie na miniony przez nas kosz. - Nie zachowuj się tak. Prezentów się nie wyrzuca. - uparł się i wrócił po misia.
- Sam się nie zachowuj jak dziecko. Po co nam głupia zabawka? - spojrzałem za nim z niezadowoloną miną.
- Nasze dziecko nazywasz księżniczką. Masz amnezję czy co? To jest dla niej albo niego. - wrócił się do mnie. Sytuacja robiła się trochę napięta. Dawno się nie kłóciliśmy.
- Nie przyznam się do żadnego dziecka. - oznajmiłem, co w sumie było najgłupszą odpowiedzią na świecie. W końcu odezwał się ten, kto jest w ciąży i chodzi z coraz większym brzuchem. - Nie chcę dziecka. Nie chcę głupiego pluszaka. Chcę tylko ciebie. Nie widzisz tego? Czemu tak się wykłócasz?
- To była nasza wspólna decyzja.
- Nie kłam. Już od dawna nikogo nie obchodzi moje zdanie. - skończyłem. To były ostatnie moje słowa, wypowiedziane w stronę osoby, z którą podobno wziąłem ślub. Poza obrączką jakoś tego nie czułem i na razie jedynie mnie denerwował. Ruszyłem samotnie przodem, szukając wskazanego adresu, a on został gdzieś w tyle.
Im dłużej kierowałem się chodnikiem, tym więcej widziałem budynków, a w tym i różnych sklepów. Nie byłem pewien czego do końca szukam, ale adres wyraźnie wskazywał na jeden z mniejszych sklepów w tej okolicy. Z tego, co zauważyłem po szyldzie Anderson zajmował się sprzedażą i produkcją kapeluszy. Na pewno nie zarabia z tego jakichś kokosów, więc nie dziwię się, że ukrywał pieniądze przed moim ojcem. Czuję, że pewnie wszyscy inni sprzedawcy w tej okolicy stoją albo stali w podobnej sytuacji. Sam wciąż wiedziałem tyle, co nic, a wchodząc do środka miałem nadzieję, że się to zmieni. Choć po dłuższym zastanowieniu to traciłem tylko cenny czas. Policja może nie uwierzyć w przedstawione przeze mnie dowody, więc i tak mnie zamkną. Przynajmniej uwolnię się na chwilę od męża. Wyskakiwanie z małżeństwem było głupim pomysłem. W pewnym sensie żaden z nas nie jest już tak wolny, jak kiedyś, a to nigdy nie wychodzi nikomu na dobre.
Całe wnętrze sklepu było dość surowe. Z każdej strony na różnych półkach i manekinach były wystawione kapelusze z dość... Chyba wygórowanymi cenami. Szczerze nie mogłem uwierzyć, że pozornie zwykły kapelusz mógłby tyle kosztować. Co oni je robią ze złotem w środku? Jakoś nie wyglądało. Jednak nie przyszedłem tutaj, by oglądać zbyteczne nakrycia głowy. Od razu skierowałem się do lady, za którą siedział chudy i ewidentnie dość starszy mężczyzna. Nie zauważył mnie na początku. Intensywnie pochłaniał treści najświeższej gazety. Dopiero podskoczył na krześle, gdy uderzyłem rękoma w blat, schylając się do niego.
- Anderson? - spytałem spokojnym tonem, będąc pewnym, że to na pewno on. Jednak stary zgreda coś mruknął pod nosem, poprawiając okulary na nosie.
- Co wy dziś macie do tego biednego chłopaka? - niezadowolony wskazał kciukiem na drzwi znajdujące się w kącie za ladą. - Zaplecze. - dodał jedynie i wrócił do gazety. Przez chwilę jeszcze nie spuszczałem z niego wzroku. Ostrożnie i cicho wykonałem jeden krok w tył, a potem zacząłem iść w stronę wskazanych drzwi. Coś mi tu nie pasowało. Już miałem nacisnąć klamkę, gdy nagle wręcz zatrzymałem się jak oparzony, odsuwając dłoń od klamki i samemu odsuwając się w bok. Przysięgam, że słyszałem, jak ktoś odwiódł kurek od pistoletu. Jakby już przygotowywał się do strzału i to akurat, gdy chciałem wejść. Od razu przeniosłem wzrok na starca, ale ten niewzruszony wpatrywał się dalej w gazetę.
- Coś nie tak? - spytał po chwili ciszy, a ja tylko przewróciłem oczami i do niego podszedłem, podnosząc go z krzesła za fraki.
- Nie myśl dziadzie, że jestem taki głupi. - zaciągnąłem go do tych drzwi. - Otwieraj. - rozkazałem, a ten już wyglądał na lekko zaniepokojonego. Dłoń wręcz trzęsła mu się na klamce i to na pewno nie było spowodowane byciem chorowitym staruszkiem. Cały też zbladł. Na pewno się nie przesłyszałem. Drzwi otwierały się do środka, więc starzec nie miał się za czym schować. Ja stałem przy ścianie, tylko czekając na strzał, który padł, gdy ledwo co staruszek popchnął drzwi do przodu. Widziałem jak w sekundę jego oczy, spowija mgła, a krew tryska z klatki piersiowej. Zaczynał się przechylać do tyłu, lecz za nim opadł na podłogę, schowałem się za nim i podtrzymałem tak, aby był moją chwilową tarczą. Z racji tego, że strzał tak precyzyjnie agresor musiał stać parę metrów przede mną. Do tego byłem prawie pewien, że był to jakiś amator. Słyszałem jego drżący oddech. Nie chcąc tracić czasu, wpadłem zasłaniając się rannym mężczyzną do pomieszczenia. Wybrzmiał drugi strzał, ale raczej pocisk trafił w jakąś podłogę albo ścianę. Wtedy też nie zwlekając, wypchnąłem moją żywą tarczę na napastnika. Akcja była szybka i prosta. Pistolet upadł na ziemię, a ja momentalnie się po niego schyliłem. Gdzieś z boku mignęła mi ruda czupryna, ale wolałem się na razie nie dekoncentrować. Gdy tylko się wyprostowałem, również zdążył wstać wcześniejszy posiadacz broni. Tak idealnie się zgraliśmy, że zamiast do niego strzelić, walnąłem mu z tej broni prosto w twarz, przez co ten od razu znów wrócił na ziemię, tracąc przytomność. Wtedy już głęboko odetchnąłem, odgarniając włosy do tyłu.
- Wow. - tylko tyle byłem na chwilę obecną z siebie wydusić. Nie często zdarza mi się robić takie epickie rzeczy. Gdy tylko emocje opadły, spojrzałem w bok, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Mój mężuś siedział pod ścianą, przywiązany do krzesła. - Hej, a tobie co? - zaśmiałem się cicho, podchodząc do niego. Miał do tego wszystkiego zaklejone usta jakąś szarą taśmą. Szczerze chciało mi się śmiać. Nie sądziłem, że będzie tutaj przede mną. - Nie powiem, zaskoczyłeś mnie. - dodałem rozbawiony, wywalając pistolet, a samemu ładując mu się na kolana. - Ale widzieć cię w takim wydaniu spokojnie mogę uznać za przeprosiny. - po tych słowach, zerwałem mu taśmę z ust. - Wyglądasz tak bardzo seksi, że aż żal mi cię uwalniać.

(Lennie~?)

2 gru 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Shuzo zaczął panikować. Chodził po łazience cały roztrzęsiony, więc złapałem go za ramiona i ustabilizowałem w jednym miejscu. 
- Nawet jeśli zadzwonią na policję, minie z dziesięć minut, nim przyjadą - przynajmniej mam taką nadzieję, w końcu nie wiedziałem jak daleko jest posterunek policji. A może nawet ich sąsiad nim był? - W tym czasie może się czegoś od nich dowiemy. Zgubiliśmy kapelusz, wszystkie ślady, a po tej burzy raczej nic nie znajdziemy - przyznałem z lekkim przygnębieniem, aczkolwiek starałem się uśmiechnąć, aby dać mu chodź odrobinę spokoju. Ten wziął dwa głębsze oddechy i położył dłoń na brzuchu. 
- Ale obiecujesz, że zaraz stąd wyjdziemy? Nim przyjedzie policja? - zapytał szybko, prawie na jednym wdechu. Pokiwałem głową.
- Jak będzie trzeba, to wyjdziemy nawet oknem - starałem się zażartować, co poskutkowała delikatnym uśmiechem na jego bladej i zmęczonej twarzy. W końcu odwróciliśmy się w stronę drzwi, mając zamiar wrócić do gospodarzy. - Czekaj - zatrzymałem go. - Usłyszałeś, co mówili? - pokiwał głową i spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Jestem półpsem.
- Wiem, ale nie pomyślałem, że jako człowiek też masz tak dobre zmysły - przyznałem trochę tym zafascynowany. Ten przewrócił oczami i otworzył drzwi łazienki. Lekko zestresowani wróciliśmy do reszty. W salonie prócz kobiety i jej dwójki dzieci, siedział jeszcze jej mąż i jedno ze starszych dzieci. Te najstarsze było nieobecne. Pewnie czeka na policję. 
- No, już jesteśmy - przerwałem ciszę, panującą w salonie. - Dobrze, że trafiliśmy na was w tę burze.
- Tak, wyszliście na spacer, czy może w jakimś konkretnym celu? - zapytał mężczyzna. Spojrzałem na niego, zastanawiając się, czy on także próbuje coś z nas wyciągnąć.
- W konkretnym. Ostatnio się trochę nam życie pokomplikowało - podrapałem się po karku i starałem się delikatnie uśmiechnąć. 
- Mogę zapytać, w jaki sposób? - Julien spojrzała na swojego męża, a jej wzrok mówił "Tak się nie robi". 
- Jakby to delikatnie ująć... Ten pan - wskazałem na swojego męża. - został niesłusznie o coś oskarżony - westchnąłem. 
- Niesłusznie?
- Hm... - na chwilę się zamyśliłem. - Czy gdzieś w okolicy dochodziło ostatnio do dziwnych rzeczy? Może grasują tutaj jacyś niebezpieczni ludzie? - mężczyzna wydawał się tym pytaniem zdziwiony. Spojrzał na swoją żonę.
- Nie wydaje mi się... - Julien mu przerwała.
- A ci gangsterzy, co szantażują ludzi? - położyła swoją dłoń na dłoni mężczyzny. - Rossaline mi ostatnio opowiadała - spojrzała na nas. - że jacyś podejrzani ludzie ostatnio przychodzili do pana Andersona - dokończyła. Fabien westchnął zrezygnowany; chyba nie chciał nam o tym mówić.
- Czy moglibyśmy dostać na niego namiary? - to pytanie wywołało lekką falę gniewu u mężczyzny.
- A po co? - znowu na chwilę zamilkłem, zastanawiając się, co odpowiedzieć.
- W pewnym sensie - odezwał się Shuzo. - Też jesteśmy poszkodowanymi i szukamy rozwiązania. Skoro pan Anderson może mieć podobne problemy co my, może uda się wspólnie je rozwiązać - uśmiechnąłem się do chłopaka.
- Czyli nie jesteście tymi gangsterami? - zapytał Bellami, uważnie nam się przyglądając. Krótko się zaśmiałem.
- Skądże. Pewnie na waszym miejscu też bym tak pomyślał. Obcy ludzie przychodzą niezapowiedziani, ale spokojnie, nie jesteśmy nimi. Chyba bym nosił ze sobą jakąś broń czy cos - poklepałem się po ubraniu, aby im pokazać, że nic nie mamy. Twarz Bellamiego i Fabiena momentalnie złagodniała.
- A chcieliśmy już dzwonić na policję - mruknął syn, za co został zbesztany przez swojego ojca.
- Przepraszam za niego. Naoglądali się za dużo kryminałów. Tak na prawdę nawet o tym nie pomyślałem. W każdym razie pan Anderson mieszka...

Nagle usłyszeliśmy głośne wycie syreny policyjnej. 
W pierwszej chwili mnie zamurowało. rzez moje ciało przeszedł dreszcz, potem sądziłem, że mi się wydaje, ale gdy spojrzałem na miny wszystkich obecnych w tym pokoju, okazało się, że nie zwariowałem. Odwróciłem głowę w stronę Shuzo, który teraz siedział z twarzą biała jak pergamin. Momentalnie zaschło mi w gardle. 
- Kłamałeś? - spojrzałem na mężczyznę, który tak samo jak my i swoja żona wyglądał na zdziwionego. Ten szybko pokręcił przecząco głową, ale nie chciałem mu wierzyć. Kiedy wstał, ja także. On podszedł do okna, a ja chwyciłem dłoń swojego męża i rozejrzałem się po pomieszczeniu, jakby w nadziei, że otworzą się przed nami drzwi ewakuacyjne.
- Nigdzie nie dzwoniłem - powiedział mężczyzna, zerkając dyskretnie przez zasłonięte żaluzjami okno. Na ich posesji na prawdę znajdował się wóz policyjny! 
- Ja zadzwoniłem - usłyszałem cichy głosik, dobiegający z korytarza. W pokoju pojawił się najstarszy syn.
- Co ty zrobiłeś? - jego ojciec spojrzał na niego ze wściekłością w oczach. - Mówiłem ci, że to mogą być domysły. I się nie myliłem!
- Potem to usłyszałem, nie mogłem przecież jeszcze raz dzwonić do nich - wyglądał na zmieszanego i zawstydzonego. Nie chciał nawet na nas spojrzeć; może i dobrze, ja także byłem wściekły na tego gówniarza. 
- Policja! - usłyszeliśmy za drzwiami. Shuzo wstał i nagle zamienił się w psa. Wziąłem go na ręce.
- Chodźcie na strych - odezwała się Julien. Ponagliła nas ruchem dłoni i ruszyła pierwsza. - A ty coś wymyśl i się ich pozbądź - wskazała palcem na męża. Ten tylko popatrzył na nią szerokimi oczami, ale nim zdążył odpowiedzieć, kobieta zaciągnęła nas na górę po schodach. Trzymałem psiaka na rękach, wiedząc, że nie oddam go w łapy policji. Stanęliśmy na środku korytarza, kobieta po chwili otworzyła właz na suficie i pociągnęła go do siebie, dzięki czemu wysunęła się drabina. Z psiakiem w rękach wszedłem na górę, a kobieta po chwili zamknęła za nami drzwiczki. Zostaliśmy sami na strychu. 
Kucnąłem i postawiłem Shuzo na ziemi. Otrzepał się i rozejrzał, aby po chwili ruszyć w kąt. Dzięki światłu wpadającemu przez niewielkie okienko, mogłem go śledzić. Po kilku chwilach siedzieliśmy na kocu przy ścianie, między pudłami. Shuzo wrócił do ludzkiej postacie, objąłem go.
- A mówiłem, że powinniśmy uciekać - wymruczał załamany. Zacząłem go głaskać po głowie.
- Jest dobrze - powiedziałem szeptem, po czym przysunąłem usta do jego ucha. - Pomyśl o czymś miłym. Na przykład... jak nasze dziecko ma w szkole bal przebierańców. Co byś mu uszył?

<Shuzo?>