30 kwi 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Obiad był bardzo smaczny, dlatego nie żałowałem sobie dokładki. Dopiero teraz czułem, jaki po tym wszystkim byłem głodny. Gdy siedziałem z Shuzo na kanapie, przymknąłem oczy i pozwoliłem sobie na chwilę odpłynąć. To, co się działo jakiś czas temu, teraz było takie nierealne… zły sen właśnie prysnął. Mogliśmy wrócić do siebie, do domu, do cyrku. Czułem, że już mogłem. Porozmawiałem z ojcem szczerze, wiedziałem, że żyje i ma się dobrze, a nam chyba wystarczy tego życia w mieście, tym bardziej, że odkąd opuściliśmy cyrk, ciągle wpadamy w jakieś kłopoty, a teraz najważniejszy dla Shuzo i naszego dziecka jest spokój. Nie miałem pojęcia i nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak to wszystko przebiegnie, a nawet jak taki maluszek ma zrozumieć, że nie ma mamy, tylko dwóch ojców. Jednak czy w świecie, w którym ludzie umysłem unoszą przedmioty, wyciągają z kapelusza różne rzeczy, rozmawiają ze zwierzętami, potrafią latać, panują nad ogniem i wodą, są w stanie telepatycznie się porozumieć – czy w takim świecie mamy się dziwić temu, co nas spotkało? Może to właśnie jest wynagrodzenie za te wszystkie złe rzeczy? 
- Powiesz mi coś ciekawego? - z własnych myśli wyrwał mnie głos Shuzo. Otworzyłem oczy i spojrzałem na jego jasną, uśmiechnięta twarz, z zamkniętymi oczkami i z uszami położonymi na głowie. Pogładziłem go po włosach, a potem mu uszach.
- Coś ciekawego? Hm... Psy pocą się jedynie na opuszkach łap, ale aby się realnie schłodzić po prostu dyszą – powiedziałem spokojnie.
- To nie jest ciekawe. Tak działam, jak się zmienię w takiego sierściucha.
- To jest ciekawe, jako pies też masz trzy powieki? - nachyliłem się nad nim i otworzyłem mu jedno oko, cicho się śmiejąc.
- Wolę to zostawić bez odpowiedzi. Jestem cudakiem i tyle informacji mi wystarcza – odparł trochę naburmuszony.
- A mi nie – odgarnąłem mu włosy z czoła. - Wiesz co? - otworzył oczy i spojrzał na mnie. - Nim wrócimy do domu, pójdziemy do Chinatown – jego oczy zabłysnęły
- To świetnie. W końcu się doczekałem – powiedział uradowany.
- Tylko najpierw pójdę do ojca, dobrze? Pewnie się martwi – Shuzo przyjął tą informację bardzo spokojnie. - Pójdziesz ze mną – w dalszym ciągu trzymałem dłoń na jego brzuchu. Na wieść, że tym razem ma mi towarzyszyć, lekko się skrzywił. - Wiesz co? Jakiś większy się zrobiłeś – powiedziałem wsadzając mu dłoń pod koszulkę i dowiadując się, że nie ma już tak wklęsłego brzucha, jak wcześniej, gdy leżał.
- Głupek! - chwycił poduszkę, która leżała obok i uderzył nią we mnie.

Gdy przyszedł na nas czas, pożegnaliśmy się z mężczyzną, którego imienia w dalszym ciągu nie poznaliśmy, a kiedy go o nie zapytaliśmy, stwierdził, że teraz już po nic jest nam potrzebne. Wsiedliśmy wszyscy do auta, chłopak miał nas podwieźć do miasta, a potem mieliśmy złapać autobus i wrócić do domu. Robiło się już późno. W czasie drogi Shuzo opierał się o moje ramię i co jakiś czas zasypiał i zaraz się budził. Kiedy już dotarliśmy do miasta, mężczyzna nas wysadził  na przystanku autobusowym i podał numer, jakim dojedziemy na naszą ulicę. 
- Jeszcze raz ci dziękuje, może się kiedyś spotkamy, tak za dwadzieścia la – zasugerowałem, ale on tylko się cicho zaśmiał i życzył nam powodzenia.
- I jeszcze jedno – spojrzał na nas w lusterku. - Znasz odpowiedź, jakim cudem on zszedł w ciążę? - zapytał, a ja tylko pokręciłem głową. Shuzo położył po sobie uszy i otworzył drzwi, aby wyjść. - To ja ci powiem – zaraz przybrał rozbawioną minę. - Jesteś magikiem, to magiczna sperma – słysząc to określenie, uśmiechnąłem się i powstrzymałem śmiech. Jeszcze raz mu podziękowałeś, dodając, że ma u nas wielki dług. Wyszliśmy z auta i czekaliśmy na autobus.
- Co o tym myślisz? - szturchnąłem czarnowłosego, kiedy auto zniknęło za skrzyżowaniem.
- O czym? - zerknął na mnie.
- O tym, co powiedział – nagle się zarumienił i tylko się cicho zaśmiał.
- Wszystko jest możliwe.
Siedząc w autobusie, obiecałem mu, że jutro z samego rana pójdziemy do Chinatown i spędzimy trochę czasu na rozrywkach, aby ten wyjazd był jakiś udany, gdyż na razie zaliczyliśmy kłótnie, wypadek, gips, porwanie i ciążę. Zgodził się.
- A dzisiaj jeszcze zajdziemy do mojego ojca – chłopak tylko pokiwał głową. Chciałbym do niego teraz zadzwonić, albo chociaż wysłać SMS, że jesteśmy cali i zdrowi, ale żaden z nas nie miał telefonu. Shuzo wszystko zabrali w szpitalu, a ja mój się zepsuł, był cały zbity i wątpiłem, aby udało mi się go naprawić. - Mogę cię o coś zapytać? - zapytałem nagle. - Tylko odpowiadaj szczerze – chłopak pokiwał głową. - Tylko ty jesteś w rodzinie pół psem? - bardzo chciałem się czegoś dowiedzieć o jego rodzinie i przeszłości, gdyż na razie wiedziałem tyle, że nikt się nim nie interesował. 
- Tak. Odziedziczyłem to po ojcu – mówił, wpatrzony w szybę. Trzymał go za rękę. 
- Wiesz, gdzie on teraz jest? - wzruszył ramionami.
- Był typem faceta, który wracał na chwilę i wychodził. Jak miałem pięć lat, po prostu nie wrócił. Wtedy matka poświęciła się karierze, dopóki nie poznała kolejnego gościa. Wzięła z nim ślub, jak miałem dziesięć lat.
- Mówiłeś, że miałeś dwóch braci.
- Przyrodnich. Młodsze bliźniaki, ich ojciec zginął zaraz po ich narodzeniu. Pamiętasz, jak ci opowiadałem o pierścionku? - pokiwałem głową i na tym się temat urwał. W końcu wysiedliśmy na przystanku i ruszyliśmy piechotę do domu mojego rodziciela. Przez drzwiami zatrzymałem się i odwróciłem do siebie chłopaka.
- Miło będzie, jeśli się z nim pogodzić, w końcu wyjeżdżamy – powiedziałem z uśmiechem. Shuzo położył po sobie uszy. - Proszę cię, zabiorę cię jutro gdzie tylko ze chcesz – wziąłem w dłonie jego i posłałem mu proszące spojrzenie zbitego psiaka. 

<Shu? :3>

Vivi CD Robin

Słabo się uśmiechnął, już nie obchodziło go co się teraz z nim stanie. Teraz byli w domu... A Robin był bezpieczny... Otworzył oczy. Wisiał w powietrzu, tak jakby nagle grawitacja została odwrócona. Rozejrzał się. Dookoła było ciemno. W jego głowie zaczęły się kotłować myśli. Co się stało? Umarł? Da się po raz drugi? Co się dzieje po śmierci demona...? Wyśmienite pytanie... Może teraz pozna na nie odpowiedź. Coś zaczęło szemrać w tle, przerywając ta przerażającą ciszę. Vivi zastrzygł uszami, słysząc już wyraźniej jakiś głos i momentalnie coś pociągnęło jego ciało na ziemię. Właściwie nie była to ziemia, lecz tafla wody, na której mógł normalnie stanąć, jakby była zwykłą podłogą. Po raz kolejny zaczął się rozglądać, tym razem jednak szukając źródła głosu. Nadal był otoczony przez mrok i znowu ten głos... Robin? Naprawdę to był on? Lis zaczął się przechadzać po wodzie, wypatrując sylwetki chłopca. Nigdzie go nie widział... Więc czemu jego głosik brzmiał tak donośnie wszędzie dookoła. Czy to niebo? Nie... Od razu się skarcił za takie myślenie, przecież nie był w stanie się tam dostać. Nadal przechadzał się po owej otwartej przestrzeni, wsłuchując się w jakże melodyjny głos. Jego wzrok skierował się na "czarną dziurę" nad nim. Na owej czarnej przestrzeni zaczęły się pojawiać małe świetliste punkciki. Odrobinę zmieszany demon wyciągnął rękę w stronę jednego z nich. Światełko się zbliżyło i osiadło mu na dłoni. W środku coś było... Zmarszczył brwi, nachylając się do niego, aby się przyjrzeć. Były to obrazy z pierwszego dnia, gdy Pik przyprowadził do niego chłopca. Na jego bladą twarz mimowolnie wkradł się uśmiech. Czyli te punkciki to były wspomnienia... Jego oraz chłopca, dziwna kombinacja. Jednak bardzo przyjemna była sama myśl o tym, że byli, chociaż tam razem we dwoje. W tym momencie dał już się ponieść chwili, pozwalając sobie zapomnieć o całym bożym świecie. Każde z tych wspomnień wypełniało go nieopisaną radością. Nawet to gdy chłopiec poszedł odwiedzić niedźwiedzia... Powtórnie się o niego bał, jednak musiał mu zaufać. Wyszło na to, że miał rację... Taki duży i mądry już był, poradziłby sobie bez niego. Kompletnie stracił poczucie czasu, rozkoszując się tymi wszystkimi wizjami. Mógłby tu zostać na zawsze, nigdy nie wracać. Aby tylko odtwarzać każdy z tych szczęśliwych momentów... Nachylił się do jednej z gwiazdeczek tak, żeby bardziej się przyjrzeć ciemnej twarzy chłopca... I nagle... Coś pociągnęło go w góry, odrywając go od tej sielankowej atmosfery.
Nagle otworzył oczy. Sam był tym zaskoczony, nie spodziewał się tego. Podniósł się, stwierdzając, że albo on stał się przeraźliwie mały... Albo wszytko wokoło stało się ogromne? Zerwał się na nogi, gdzie był Robin...?! Nie udało się?
- Robin, Robin gdzie ty jesteś? - zapytał cichutkim głosikiem. - T...to był mój głos? - położył po sobie uszy.
Teraz był pewien, że to on był malutki. Wtedy ktoś wpadł do przyczepy, w owej osobie rozpoznał własnego, ukochanego człowieka.
Wyciągnął do niego swoje łapki, a chłopaczek delikatnie wziął go na ręce.
- Obudziłeś się... Nie masz pojęcia, jak się bałem, że więcej nie wstaniesz... - pogładził główkę demonka palcem, który Vivi zaraz złapał.
Długo się sobie przyglądali.
- B...Bardzo cię przepraszam, miałem cię chronić. Nie udało mi się i patrz... Wszystko schrzaniłem... Jak sądzisz, dlaczego nas to spotyka...? Oczywiście przeze mnie.

( Robinku? )

29 kwi 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Tak szybko wszystko znowu się stało proste i szczęśliwe. Już nawet nie myślałem o tym, co mnie spotkało w tym dziwnym ośrodku. Najważniejszy był Lennie i to, że mogłem z nim znów spokojnie spędzać czas, a przede wszystkim go poprzytulać. Chociaż na obecną chwilę to on bardziej do mnie lgnął niż ja do niego. Owce skutecznie odwracały moją uwagę. W końcu mam z nimi do czynienia dopiero drugi raz w życiu.
Nie da się ukryć, że trochę zdziwiła mnie propozycja Lenniego. Wzdychałem tak sobie nad powrotem, ale nie sądziłem, że on teraz będzie gotowy tam wrócić.
- Jesteś gotowy pożegnać się z ojcem? Nie będziesz tęsknić? - spytałem, zerkając na niego kątem oka, ciągle głaszcząc jedną owieczkę, która postanowiła się położyć przy mnie. Była taka mięciutka i puchata, ale mimo swoich plusów, dzięki tej wełnie pewnie było jej bardzo gorąco.
- Będę, ale ty jesteś dla mnie ważniejszy. W sumie to wy oboje. - odpowiedział, kładąc jedną dłoń na moim brzuchu. Od razu również spojrzałem na jego dłoń, a na mojej twarzy poczułem delikatne rumieńce. Nie umiem opisać tej radości, jaka wtedy mnie przepełniła. Sam ten gest sprawił, że o mało co się nie wzruszyłem. Uśmiechnąłem się pod nosem, bardziej się o niego opierając. Jednocześnie też zostawiłem w spokoju owce, którą tak ciągle głaskałem. Ogólnie te zwierzaki zeszły na drugi plan.
- To... Wróćmy. - zdecydowałem, kładąc swoją dłoń na jego dłoni. - Wystarczy mi już przygód, różnych porwań. - dodałem, trochę poważniejąc. Cyrk był zawsze takim moim prawdziwym domem, w którym mogłem się bez przeszkód rozwijać i nie bać się o swoje jutro. Zawsze był tam ktoś, z kim mogłem porozmawiać i nie da się ukryć, że należą do niego wspaniali ludzie. Choćby i Lennie. Gdyby nie to, że spotkaliśmy się w cyrku, moglibyśmy się nigdy nie poznać. Obecnie nie wyobrażam sobie być z kimkolwiek innym niż właśnie z nim. Dlatego to miejsce zawsze będzie bliskie mojemu sercu i nie mam nigdzie indziej bezpieczniejszego domu niż właśnie tam. - Chciałbym znów zobaczyć, jak czarujesz. - dodałem z uśmiechem. - Obiecuję, że będziemy odwiedzać twojego tatę. W końcu... - przerwałem na chwilę i wzruszyłem ramionami. Nie da się ukryć, że nie widząc jeszcze bardzo tych fizycznych objawów ciąży, dziwnie mi się o niej mówiło. Poza tym... Mimo iż widziałem, że rzeczywiście tak jest, trudno mi było to czasem ogarnąć. Z jednej strony strasznie mnie to cieszyło, ale z drugiej również przerażało. Zupełnie nie wiedziałem, jak mogło do tego dojść. Nie chciałem się tym zadręczać, ale co powiem temu dziecku, jak już będzie starsze? Sam fakt, że będzie miało dwóch ojców, był dziwny, a irracjonalne było to, że nie urodziła go kobieta... Samego porodu też nie umiałem sobie wyobrazić i jak na razie odsuwałem od siebie te myśli jak najdalej. Jak ja to w ogóle przeżyje? - Będzie dziadkiem. - dokończyłem w końcu, ale poczułem dziwne zmieszanie, gdy tylko to wypowiedziałem. Ten człowiek dziadkiem? Jak nie zmieni swojego podejścia, będzie ciężko. Chociaż... Mogę się mylić. Nie znam go za dobrze. Lennie nic mi nie odpowiedział. Uśmiechnął się i znów mnie pocałował, a niedługo później poczułem, jak coś mnie liże po drugiej dłoni. Przez to dość szybko przerwałem ten pocałunek i spojrzałem w bok na jedną z owiec. Miałem wrażenie, że już wszystkie nas otoczyły. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Byłem taki szczęśliwy. Wbrew pozorom dzisiejszy dzień naprawdę był cudowny.
Siedzieliśmy z owcami jeszcze jakiś czas, dopóki nie usłyszeliśmy wołania z werandy. Przyszła pora na obiad.
- Uuu. Jedzonko. - od razu się podniosłem. - Umieram z głodu. - dodałem na głos, łapiąc swojego ukochanego za rękę.
- Ja w zasadzie również. - odpowiedział, a ja zacząłem już go ciągnąć w stronę wyjścia z zagrody, cicho się śmiejąc. Dzisiaj już nic mi humoru nie popsuje, a obiad, jaki czułem coraz intensywniej, zbliżając się do domu, jeszcze bardziej mnie uszczęśliwiał. Nigdy nie sądziłem, że będę tak reagować na zwykły posiłek. Ta ciąża już zupełnie miesza mi w głowie i trochę mnie męczy, jednak jak już mówiłem wcześniej: wolałem się cieszyć, niż martwić.
Obiad był przepyszny i muszę przyznać, że w życiu niczego tak dobrego nie jadłem. Potem jak już siadłem z Lenniem na kanapie, to już nie mogłem z niej wstać. Leżałem, opierając się o niego. On mnie obejmował jedną ręką, a drugą wciąż gładził mój brzuch. Ustaliliśmy, że za jakąś godzinę w spokoju wrócimy do domu, gdyż nas gospodarz wtedy również wybiera się do miasta. Chciałem się w sumie jakoś temu chłopakowi odwdzięczyć, ale teraz zupełnie nie miałem pomysłu. Mogłem go jedynie wyściskać, chociaż to też było mało wykonalne. To Lennie mnie dziś głównie tulił. Nie zamierzałem mu tego utrudniać albo zaczynając się kleić do kogoś innego. Gdy tak w sumie razem siedzieliśmy, panowała cisza. Sam byłem pogrążony w myślach o przyszłości. Wszystko mnie tak interesowało. Już chciałem się przekonać, co nas czeka, jak to wszystko się potoczy. Chciałem wiedzieć, jak bardzo będziemy szczęśliwi. Westchnąłem cicho, zamykając oczy. Odpłynąłem na moment we własnych wyobrażeniach, a w zasadzie wizjach naszej małej rodzinki.
- Powiesz mi coś ciekawego? - spytałem Lenniego, wciąż mając zamknięte oczy. Nie chciałem iść spać, a ta cisza zaczęła się robić nudna.

(Lennie, kochanie~?)

Geum CD Lycoris

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, ona potrafiła leczyć! Gdy tylko zobaczyłem to na własne oczy nie potrafiłem nic innego powiedzieć jak tylko woow...
Dzięki temu co Onee-Sama pokazała nie bałem się już jej, aż tak bardzo. Ona to chyba potrafiłaby przestraszyć każdego, ale więcej czasu spędzonego z nią pokazywało tylko, że jest ona miła. Miła na swój własny sposób.
- Ale fajna moc! Też bym tak chciał! - w moich oczach pewnie pojawiły się gwiazdki. Na samą myśl o tym, że mógłbym leczyć zwierzęta magią, radowały mnie miłosiernie. Sama rozmowa z nimi była również przyjemna, ale pomaganie zwierzętom w taki szybki sposób jeszcze bardziej mi się podobało.
- Onee-sama, czy ty również potrafisz rozmawiać ze zwierzętami? - spojrzałem się na nią zaciekawionym wzrokiem. Chyba nawet gwiazdki mi się w oczach pojawiły. Mogłem się tyle dowiedzieć o jej mocy.
- T-tak... - odpowiedziała Onee-sama z lekką niepewnością.
- Naprawdę?! Naprawdę?! Ale, że tak naprawdę?! - podekscytowałem się mega. Chyba, aż troszkę przesadziłem.
- No t-tak... - nie mogłem uwierzyć w to co właśnie słyszę.
- A zechciałabyś mi opowiedzieć coś więcej? Twoje moce są ciekawsze niż moje. To jak? Opowiesz mi trochę więcej, proszę... - spojrzałem się na nią błagającym wzrokiem. - Proszę - spojrzałem się na nią jeszcze raz, bardzo mocno prosząc.

<Onee-sama?> 


Lennie CD Shu⭐zo

Miałem dziwny sen… że wzniosłem rebelię. Na początku działo się to w szpitalu, gdzie leżałem na łóżku, przypięty pasami. W pewnym momencie zabrali mnie na salę operacyjną, gdzie zaczęli mi rozcinać brzuch. Sen, jak to sen, nie czułem bólu, tylko strach, który zniknął w momencie, w którym do sali przywieźli kolejne dwie osoby. Były to znane twarze, ale nie potrafiłem określić, kim oni byli. Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś mi tu nie gra. Całkowicie zapomniałem, co tu robiłem, dlaczego i co najważniejsze, czemu dałem im się tak łatwo pokroić. Po prostu wstałem z łóżka, żadne pasy już mnie nie przytrzymywały i powiedziałem „Rzucam to”. Podszedłem do przywiązanych ludzi i pomogłem im wstać. Od tego momentu cały budynek zaczął drżeć, ludzie zaczynali walczyć między sobą, a ja zdałem sobie sprawę, że kogoś mi brakuje. Takiej małej, natarczywej istotki z psimi uszami i ogonkiem. Gdzie on był? Wyszedłem z sali i nie zwracając uwagi na tocząca się walkę wokół, spokojnie przeszedłem przez korytarz, aż nie usłyszałem… beczenia owiec? Stanąłem i się odwróciłem. Zobaczyłem białe puchate stworzonka z rogami i w moich kapeluszach, które biegły w moją stronę. Zacząłem przed nimi uciekać, ale tak czy siak mnie dogoniły i stratowały. Przez chwilę biegały po mnie, a ja się czułem, jakbym był obtaczany w wacie cukrowej, ale nie kleistej. Beczenie nagle ustąpiło, a kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem nad sobą znajomą twarz, której szukałem. Rzuciłem się na Shuzo i zamknąłem go w swoich objęciach. Zaraz jednak się okazało, że nie przytulałem jego, ale bardzo, bardzo miękką owcę, która beczała mi w twarz… otworzyłem oczy.
Pierwsze, co zobaczyłem, to biały przedmiot. Już myślałem, że to owca, ale okazało się, że to poduszka. Podniosłem się powoli i rozejrzałem po nieznanym mi miejscu.
- Chcesz się napić? - usłyszałem znajomy głos. Zerknąłem w bok i zobaczyłem młodego chłopaka. Poznałem w nim kierowcę, który pokazał mi, gdzie trzymali Shuzo.
- Chcę. I gdzie jestem? - zapytałem, dalej się rozglądając. Wtedy zdałem sobie sprawę, że kogoś mi brakuje. - Gdzie Shuzo?! - momentalnie wstałem na równe nogi, czego pożałowałem. Dostałem zawrotów głowy i musiałem się przytrzymać fotela.
- Na dworze, w zagrodzie owiec. Trzymaj – mężczyzna mówił spokojnie, jakbyśmy byli zwyczajnymi gości, którzy go przed chwilą odwiedzili. Podał mi szklankę wody, wypiłem ją jednym haustem. Nie wiedziałem, że byłem tak bardzo spragniony. - I jesteś u mnie w domu.
- Jak? - odstawiłem szklankę na stolik i podniosłem poduszkę, którą wywaliłem na ziemię i położyłem ją na fotelu.
- Zabrałem was spod szpitala, oboje byliście nieprzytomni – wyjaśnił.
- Myślałem, że nie chcesz się w to mieszać.
- To mają być podziękowania? - prychnął. Przez chwilę milczałem, rezygnując z dowiedzenia się przyczyny, dla której zmienił zdanie.
- Dziękuje. Pójdę do Shuzo – powiedziałem i się odwróciłem.
- Za godzinę będzie obiad – oznajmił. - I nie przeciążaj się. Miałeś kulkę w piersi, ramieniu i coś mniejszego przy łopatce. Uleczyłem cię, ale ból i tak zostanie – pokiwałem głową.
- Więc jeszcze raz, dzięki – delikatnie się uśmiechnąłem. Chciałem już wyjść, ale byłem ciekawy jeszcze jednej rzeczy. - Tak właściwie, to czemu przytulałem poduszkę? - zapytałem. Chłopak lekko uśmiechnął się rozbawiony.
- Bo nie chciałeś puścić chłopaka, więc dostałeś w zamian poduszkę – poczułem, jak robię się czerwony ze wstydu, dlatego szybko się odwróciłem, po czym wyszedłem z pokoju. Chwilkę błądziłem po nieznanym mi domu, w poszukiwaniu wyjścia. Ból, jaki promieniował w niektórych miejscach ciała, był do zniesienia. Na prawdę mnie zastanawiało, czemu nam pomógł i kto nas wyciągnął z budynku. Dobrze pamiętam, że nie zdążyłem z niego wyjść. Może to ten olbrzym? Ciekawe, jak im poszło.
Otworzyłem drzwi i wyszedłem na werandę. Przede mną rozciągało się nieduże gospodarstwo. Stodoła, szopa, jeszcze jeden budynek, którego nie rozpoznałem, a w oddali zagroda dla owiec, które w tej chwili krążyły przy jakiejś postaci. Uśmiechnąłem się sam do siebie, kiedy Shuzo podniósł głowę i zamieniając się w psa, ruszył biegiem w moją stronę. Powoli zszedłem po schodach. Gdy chłopak był już blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, skoczył i zamieniając się w człowieka, wylądował w moich objęciach. Mocno go przytuliłem. Chłopak objął ramiona wokół mojej szyi i schował twarz w jej zgięciu. Energicznie machał swoim ogonkiem.
- Widzę, że już się z nimi zaprzyjaźniłeś – powiedziałem cichutko, zamykając oczy i rozkoszując się chwilą. Nareszcie, po tych czterech dniach rozłąki oraz jeszcze większej ilości czasu, w którym mieliśmy się dość, teraz naprawdę się cieszyłem, że miałem go przy sobie. - Tęskniłem za tobą – wyszeptałem mu do ucha, powstrzymując łzy. Tak bardzo się bałem, że go skrzywdzą.
- Ja za tobą także – powoli się ode mnie odsunął, aby spojrzeć mi w oczy. Dopiero teraz zauważyłem, że lekko go podnosiłem, przez co stał na koniuszkach palców.
- Już nigdy, przenigdy cię nikomu nie oddam – obiecałem i namiętnie go pocałowałem. Tak bardzo mi go brakowało. Zapomniałem nawet, jak smakowały jego miękkie usta.
Shuzo zaprowadził mnie do owiec, które nie widząc psa, podeszły do nas. Weszliśmy do środka, czarnowłosy kucnął obok mnie, a wtedy jedna z owieczek do niego podeszła i dała się pogłaskać.
- Mógłbym tu zostać – westchnął, kiedy usiadłem obok niego, obejmując go. - Tu jest tak ładnie, tyle drzew, świeże powietrze. I owieczki – kolejne do nas podeszły. Jedna z nich szturchnęła mnie w ramię, pogłaskałem ją przez chwilę, była taka puszysta. Nagle poczułem, jak coś znika z mojej głowy. Podniosłem się i zauważyłem, że jedna z nich zabrała mój kapelusz.
- Ej! Oddawaj! - podbiegłem do niej i zabrałem jej mój kapelusz. Wytarłem go ze śliny i dla jego bezpieczeństwa, położyłem go za płotem. Wróciłem do chłopaka, który się zaśmiał. - Możemy wrócić do cyrku – zaoferowałem, kiedy usiadłem z tyłu i go przytuliłem. Być może w tej chwili byłem okropną przylepą, ale chciałem mieć pewność, że to nie sen.

<Shu?>

Ozyrys CD Akusai

Ten pomysł wydawał mi się szalony, nawet bardzo. Z drugiej jednak strony, chyba czas zacząć przełamywać stres, prawda? Cóż, zawsze jest łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Na jego pytanie wzruszyłem ramionami. Nie myślałem o tym, aby mieć jakiegokolwiek widza, zastanawiałem się raczej nad tym, jak tego widza nie podpalić. 
- Nie wiem – powiedziałem dość cicho. Czasami pytałem samego siebie, po co wstąpiłem do cyrku. Bo nigdzie indziej nie było dla mnie miejsca, westchnąłem sam do siebie, co chłopak zauważył.
- Ej, nie martw się, na pewno ci wyjdzie – delikatnie mnie szturchnął w ramię. Zerknąłem na niego i leciutko się uśmiechnąłem. Pokiwałem głową, zmuszając się do uwierzenia w te słowa.
Gdy dotarliśmy na miejsce, tak jak prosiłem, chłopak stanął z dala ode mnie, blisko wody. Ja sam stałem na środku polany i przez chwilę nic nie robiłem. Nabrałem wątpliwości, czy aby to bezpieczne. Ogień nigdy nie jest bezpieczny. Spojrzałem na Akusaia, który stał kilka metrów ode mnie i widząc moją niepewność, posłał mi dwa kciuki w górę. Jeśli zajmie się ogniem, jest blisko wody, starałem się uspokoić. W końcu skinąłem mu głową, po czym nabrał powietrza w płuca. Po prostu muszę robić to, co zawsze. Nie przejmować się tym, że ktoś tu jest i mnie obserwuje.
Wyciągnąłem dłoń przed siebie, trzymałem w niej zapalniczkę. Gdy ją odpaliłem, zabrałem z niej ogień, a przedmiot schowałem. Zacząłem się bawić małym płomyczkiem, przeplatając go między palcami, a potem dołożyłem drugą rękę, dając więcej życia w ogień. Stał się trochę większy, po chwili go upuściłem na ziemię i stworzyłem z niego tańczącą parę, która krążyła po trawie, zatracając się w bezgłośnej muzyce własnych iskier. Utrzymywałem ogień w pionie, aby nie podpalić trawy. Potem zacząłem unosić tańczącą parę do góry, aby ich taniec mógł się przenieść w niebo. Po chwili zostali rozłączeni, kobieta zamieniła się w małego ptaszka, a mężczyzna w jastrzębia, który zaczął ją gonić. Im dłużej oglądałem tę scenę ucieczki, tym bardziej coś mnie ściskało za serce. W końcu chciałem to zmienić, uśmiech zszedł z moich ust, kiedy nie potrafiłem. Jastrząb gonił ptaka, aż go nie dopadł. Wtedy obie istotki zamieniły się w jeden, wielki płomień. Na chwilę złapałem nad nim kontrolę, przestał szaleć w powietrzu i zatrzymał się tuż nad naszymi głowami. Czas kończyć, powiedziałem do siebie. Ściągnąłem płomień na ziemię, zatrzymał się na trawie. Chciałem go przysunąć bliżej siebie, ale zacząłem się zastanawiać, czy byłbym w stanie wykreować twarz z oczami, ustami i nosem, tak to robi Akusai swoim lalkom. Zacząłem więc tworzyć twarz kobiety, na chwilę zapominając o obecności chłopaka. Pojawił się oczy z szerokim wachlarzem rzęs, zgrabny nosek i pełne usta, które się poruszyły. Coś mówiła, ale nie mogłem usłyszeć. Na chwilę zapomniałem, gdzie byłem i dałem się ponieść wyobraźni. Płomień przybrał ciało znanej mi kobiety, która uśmiechała się łagodnie. Także się uśmiechałem, zrobiłem dwa kroki w jej stronę, kiedy jej twarz się wykrzywiła. Usłyszałem jej głos w głowie, krzyczała coś, a kiedy usłyszałem tępy odgłos rozbitych naczyń, straciłem kontrolę nad ogniem, który wybuchnął. Zakryłem na chwilę twarz, gdy ciepłe powietrze buchnęło mi w oczy. Gdy zabrałem dłonie, zobaczyłem, że ogień zajął się tylko w jednym miejscu, a raczej na jednej osobie. Na jego twarzy malował się szok, a zaraz panika. Momentalnie pobiegłem w stronę chłopaka, któremu zaczęły się palić spodnie. Popchnąłem go do jeziora, aby ugasić płomienie, on za to chwycił mnie za ramiona i pociągnął za sobą. Oboje wylądowaliśmy w średniej głębokości jeziorze, a ogień zniknął. Zacząłem cicho płakać.
- Wiedziałem, że nie powinieneś tu przychodzić. Mówiłem, że to niebezpieczne – wytarłem twarz z wody. Na szczęście dzięki temu, że wpadłem do jeziora, nie będzie widać moich łez. Było mi tak strasznie głupio, że znowu dałem się ponieść wspomnieniom i emocjom. Nie ważne jak bardzo przez tym będę uciekał, to zawsze mnie dogoni. Spojrzałem na Akusaia, na jego twarzy malowała się ulga, a spodnie tylko częściowo były spalone. Gdy na mnie spojrzał, lekko się zdziwił.
- Ozyrys – odezwał się. - Nic się nie stało, nie musisz płakać – uklęknął przede mną i wytarł moje policzki. Delikatnie się uśmiechał, jakby to wszystko było wielkim żartem. Odsunąłem się od niego gwałtownie.
- Jak by nie to, że stałeś przy jeziorze, mogłem ci spalić nogi – powiedziałem trochę głośniej. Zacisnąłem mocno szczękę, aby nie wybuchnąć płaczem. Myśl, że mogłem komuś wyrządzić tak ogromną krzywdę, napawała mnie strachem. Gdybym naprawdę spalił mu nogi… nie wybaczyłbym sobie tego przenigdy.
- Ale tego nie zrobiłeś, nic się nie stało – dalej próbował mnie uspokoić, ale nic do mnie nie docierało. Szybko wstałem  i wyszedłem na brzeg.
- Gdzie idziesz? - usłyszałem za sobą pytanie. Nie odwróciłem się, bo nie potrafiłem mu spojrzeć w oczy. Wyobraziłem go sobie jako kalekę… nie mogącego chodzić. Nie odezwał się też, dlatego Akusai po chwili wybiegł z wody i stanął przede mną. Oboje ociekaliśmy wodą, a jednak żaden z nas nie zwrócił na to większej uwagi. - Wracasz do siebie? - pokiwałem głową. Chłopak przez chwilę milczał, w tym czasie znowu go przeprosiłem. - Wiesz co? Może potem pójdziemy razem do miasta? Zjemy coś – podniosłem głowę. Na prawdę chciał po tym jeszcze ze mną gdzieś wychodzić?
- Na prawdę? - zapytałem niemal szeptem.
- Jasne. W ramach przeprosin, pójdziemy na jakiś obiad – zaproponował. Długo nie myśląc, pokiwałem głową, zgadzając się.
W ciszy wróciliśmy do cyrku. Już się uspokoiłem i przestałem trząść. Wiedziałem jednak, że więcej mu na to nie pozwolę. Nie chciałem ryzykować utraty jedynej osoby, która ze mną rozmawiała i nie patrzyła na mnie z góry. Umówiłem się z Akusaiem o trzynastej przy wyjściu z cyrku, po czym oboje wróciliśmy do siebie, aby zdjąć mokre ubrania. 
Gdy pozbyłem się przemoczonego stroju i ubrałem suche spodnie i bluzę, usiadłem na łóżku i zdjąłem rękawiczkę. Przyjrzałem się zabandażowanej dłoni, przejechałem palcem po białym materiale i uśmiechnąłem się sam do siebie. Nie powinienem tak panikować. W końcu nic się nie stało, właśnie po to trenowałem przy zbiorniku wodnym. Nie spaliłem mu skóry i to było najważniejsze, spodnie to spodnie, można mieć kilka par, a nóg ma się jedną. Kiedy już całkowicie ochłonąłem i zdałem sobie sprawę, że znowu przesadnie zareagowałem, miałem ochotę się zapaść pod ziemię. Jeśli tak dalej pójdzie, to mogę się pożegnać z myślą posiadania przyjaciela. Położyłem się na łóżku.
O umówionej godzinie ubrałem buty, nałożyłem nerkę i wyszedłem z przyczepy. Akusai już stał i czekał na mnie. Przyspieszyłem kroku i pojawiłem się obok niego.
- Cześć, długo czekasz? - odezwałem się pierwszy.
- Nie, dopiero przyszedłem. Idziemy? - pokiwałem głową. Miasto nie było daleko, dlatego już po drodze zaczęliśmy się zastanawiać, co moglibyśmy zjeść.
- Może ty wybierz? - zaproponowałem.
- Hm… a co jest w ofercie? Jeszcze nie znam dokładnie miasta – zacząłem mu więc wymieniać bary z zupami, rybami, różnymi specjalnościami, tanie restauracje z dobrym obiadem, kawiarnie z pysznymi ciastami i tak dalej.
- Masz na coś uczulenie? - pokiwałem głową.
- Na orzechy. W torbie zawsze mam lekarstwo – poklepałem czarną nerkę na biodrze.
- A masz jakieś ulubione danie? - przez chwilę milczałem.
- Najbardziej to chyba lubię curry – oznajmiłem. Właśnie dotarliśmy do miasta.
- Wiec pokaż mi miejsce, w którym dają najlepsze curry w mieście – powiedział z uśmiechem i dumą w głosie, na co kąciki moich ust się uniosły do góry i pokiwałem głową.

<Akusai?>

28 kwi 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Nie wiem, jak mogę opisać swój stan. Cały świat widziałem jak przez mgłę. Sen, który w końcu mnie dopadł, nonstop się urywał, bym na parę chwil mógł wrócić do rzeczywistości, a później po raz kolejny odpłynąć. Nie da się ukryć, że w duchu cieszyłem się jak dziecko. Czułem, że już po wszystkim. Wiedziałem, że Lennie jest przy mnie, a to dało mi, choć małą odrobinę poczucia bezpieczeństwa, którego zresztą ostatnio nie mogłem za bardzo doświadczyć. Z drugiej strony słysząc dziwnie stłumione dźwięki dookoła, nie przestałem się martwić o chłopaka. Koniec z końców słysząc głośniejszy wystrzał z jakiejś broni, wystraszyłem się, że mogło się coś stać. Zmusiłem się do jakiejkolwiek reakcji. Chciałem zrobić coś więcej od słabego wyszeptania jego imienia, ale samo to było lepsze niż nic. W sumie nie wiem, co mi odpowiedział. Odpłynąłem od razu po wypowiedzeniu tych dwóch sylab, składających się na imię.
Mój sen był jedną wielką czarną dziurą. Czułem, jakby moje ciało zaczęło spadać do tej bezdennej otchłani. Byłem sam jak palec. Nikt nie słyszał mojego wołania, aż do pewnego momentu, w którym ktoś złapał moją dłoń i wyciągnął stamtąd. Nagle znalazłem się na pięknej łące. Siedziałem na zielonej trawie, otoczony dookoła pięknie pachnącymi kwiatami. Dalej ktoś mnie trzymał za rękę, a gdy tylko spojrzałem na tą osobę, nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Był to mój ukochany. Już miałem się do niego przytulić, gdy nagle...
Gwałtownie poderwałem się w górę, otwierając oczy. Przez to na początku trochę zakręciło mi się w głowie, ale czułem się o wiele lepiej, niż wcześniej. Nie powiem, że jakoś dobrze, ale grunt, że mogłem już się ruszać. Obudziłem się skulony na jakimś fotelu. Byłem okryty jakimś kocem, a poza tym wciąż czułem na sobie to szpitalne wdzianko. Za nim w ogóle rozejrzałem się po pomieszczeniu, zauważyłem naprzeciwko dość dużą kanapę, na której leżał nieprzytomny Lennie. Nie wyglądał jakoś dobrze, a sam fakt, że ktoś się nad nim nachylał, ani trochę mnie nie uspokoił. Od razu bardzo cicho wstałem, łapiąc za ramkę z jakimś zdjęciem, która leżała na stoliku tuż przy fotelu. Zrobiłem parę kroków w stronę tej osoby, jednocześnie coraz wyżej podnosząc ramkę ze zdjęciem, by uderzyć tego kogoś w głowę. Chciałem również jak najszybciej sprawdzić, co z Lenniem. Nie zdążyłem zauważyć za dużo. Nie miałem za bardzo nawet jak się przyjrzeć. Gdy już byłem wystarczająco blisko tej osoby, uniosłem ramkę nad głowę i już miałem nią uderzyć tego kogoś, jednak zamarłem w bezruchu, słysząc:
- Ktoś ci w ogóle pozwolił to dotykać? - odezwała się osoba, która nachylała się nad Lenniem. Niestety nie wierzyłem w jej dobre zamiary, a w zasadzie jego, stąd taka, a nie inna reakcja. Był to męski głos, dość znajomy. Od razu trochę zdziwiony opuściłem dłonie, wciąż trzymając ramkę. - Proszę. Odłóż na miejsce. - wyraził się dość łagodnie, ale i stanowczo. Jednak wciąż nie byłem przekonany. Ta cała sytuacja w ogóle mi się nie podobała. - Ja mu tylko chce pomóc. - dodał, nie odwracając się nawet. Coś kazało mi uwierzyć w jego słowa. Grzecznie odwróciłem się, mając zamiar odłożyć ramkę na miejsce, jednak za nim to uczyniłem, spojrzałem na fotografię, która się tam znajdowała. Były tam trzy osoby. Jedną z nich miałem okazję poznać, a dwie pozostałe wyglądały na jego rodziców. Między innymi to właśnie on zabrał mnie do tego szpitala. Od razu ogarnęła mnie złość.
- Pomóc mówisz... - odezwałem się, zaciskając ręce na przedmiocie. Teraz już chciałem mu przywalić z całej siły tą ramką.
- Stracił dużo krwi. Trochę też czasu straciłem, by go od ciebie odkleić, ale udało mi się w porę zająć jego ranami. - oznajmił, na co ja od razu nad nim zawisłem, patrząc na Lenniego. Nie wyglądał na rannego. Był tylko trochę bledszy. Od razu chciałem spytać, co on za głupoty gada, ale ten mnie wyprzedził i zaczął wszystko wyjaśniać. - Wyjąłem kulę, a moja zdolność pozwala między innymi na uzdrowieniu czyiś ran. Oczywiście trochę czasu minie, za nim się obudzi, ale będzie z nim wszystko w porządku. - pokazał mi nawet kulę, którą wyjął z jego rany. Opowiedział mi również, że znalazł nas w drzwiach tego ośrodka. Przeczuwał, że może stać się coś złego i nie pomylił się. Lennie porządnie oberwał. Od razu chciało mi się płakać.
- Czemu w ogóle pomogłeś? - spytałem, kucając przy moim ukochanym, a tamtemu oddając ramkę ze zdjęciem. Naprawdę nie wyglądał tak źle, a widząc grymas na jego twarzy, pewnie znów śni mu się coś niedobrego.
- Tak po prostu. - odpowiedział, wzruszając ramionami. Nie chciał się za bardzo tłumaczyć, a ja nie zamierzałem drążyć. Najważniejszy był Lennie. Uroczo to wyglądało, jak tak w ramionach ściskał dość dużą poduszkę. Gładziłem go delikatnie po głowie, z lekkim uśmiechem na twarzy. Cieszę się, że znów mogę być przy nim. Chłopak parę chwil później odszedł od nas i zaszył się w jakimś innym pomieszczeniu. Dom wydawał się mi dość duży, a za oknem, pod którym była kanapa, widziałem kawałek zaoranego pola, a tuż koło niego jakąś zagrodę. Ciekawe, jakie zwierzątka tu mają. Ucałowałem w głowę Lenniego, a później się podniosłem, by wyjrzeć bardziej przez okno. O wiele bardziej mi się tu podobało niż w mieście. Właśnie jadąc do tego ośrodka, mijaliśmy po drodze różne pola i łąki. Nie mogłem się wtedy oderwać od szyby. Trochę stęskniłem się za naturą przez tę całą podróż. Dzięki pracy w cyrku miałem z nią o wiele większy kontakt i coraz bardziej było mi do tego tęskno. Brakuje mi tych nocy, które przesiedziałem na bezczynnym wpatrywaniu się w niebo.
- Jesteś może głodny? - usłyszałem niedługo później za sobą. Od razu się odwróciłem z uśmiechem, czując coś pysznego, a byłem głodny jak jakiś wilk. Miałem wrażenie, że nie jadłem od paru dni, co w sumie nie jest prawdą. Wbiłem wygłodniałe spojrzenie na kawałek ciasta, jaki trzymał chłopak. Od razu się zaśmiał, widząc moją minę i podał mi talerz. - Życzę smacznego.
- Dziękuję ci bardzo. - odpowiedziałem, wdzięczny za to, co zrobił. - Za wszystko. - dodałem już z pełną buzią.
Spędziłem z nim trochę czasu na rozmowie. Dowiedziałem się dużo ciekawych rzeczy. Choćby i nawet, że to farma jego ojca. W dodatku powiedział mi, że mają tu stadko owieczek. Oczarowała mnie ta wiadomość. Chciałem do nich iść od razu, dzięki czemu dostałem od niego parę ubrań. Czułem się jak najprawdziwszy farmer. Trochę za duża koszula w czarno-czerwoną kratę, a do tego też jakieś luźne jeansowe ogrodniczki. Lennie wciąż był nieprzytomny, a ciasto sobie było... A teraz już nie zostały nawet po nim okruszki.
Nie mogłem wytrzymać w domu. Czułem się nawet nieźle. Zawroty głowy jakoś bardzo mi nie przeszkadzały. Też mnie jeszcze dziś nie mdliło, dlatego wybrałem się do owieczek. Miałem niby tylko postać i poobserwować, ale...
Wszedłem tam do nich jako pies. Trochę je goniłem. Wyglądały tak śmiesznie, jak uciekały, ale zabawa nie trwała za długo. Padłem na trawę, zmieniając się w człowieka. O wiele szybciej się męczę i znów byłem trochę głodny... Wziąłem parę głębokich wdechów, a wtedy parę owieczek do mnie przyszło. Od razu z uśmiechem podniosłem się do siadu i przytuliłem się do jednej.
- Cześć. Co tam u was? - zapytałem żartobliwie, zaczynając głaskać drugą owieczkę. Po niedługiej chwili spojrzałem na werandę, z której był idealny widok na zagrodę tych puchatych chmurek. Miałem wrażenie, że ktoś mi się przygląda i się nie pomyliłem. Stał tam Lennie. - Oni tu mają owieczki!! - krzyknąłem do niego, a jedna z tych słodkich zwierzaków polizała mnie po głowie. Jednak gdy znów zmieniłem się w psa, by pobiec do mojego kochanego, wszystkie ode mnie odbiegły, jak oparzone.

(Lennie~? Owieczki są kochane, nie sądzisz?)

Akusai CD Ozyrys

Bardzo się cieszyłem kiedy chłopak powiedział, że lalka mu się podoba. Widziałem szczerość w jego oczach i słyszałem w słowach, przez co radość jeszcze bardziej się po mnie rozchodziła. Po tym jakże krótkim pokazie odprowadziłem lalkę z powrotem do przyczepy, radośnie przy tym ją obracając. Gdy zasiadła już na swym poprzednim miejscu mogłem wrócić do Ozyrysa. Gdy wyszedłem spostrzegłem swojego przyjaciela, Erai swobodnie kierował się w stronę mojego towarzysza. Podniosłem węża na ręce, a widząc przerażoną minę niższego od razu go przeprosiłem. Moje zapewnienia jednak na nic się zdały i Ozyrys czym prędzej ulotnił się z miejsca, krótko się ze mną żegnając. Tak jak szczęście mnie szybko dopadło, równie szybko opuściło. Zdawałem sobie sprawę, że widok takiego węża może wzbudzać niechęć, przez co jeszcze bardziej za złe miałem sobie, że pozwoliłem na to aby Erai wystraszył chłopaka. Spoglądałem za odchodzącym w popłochu chłopakiem dopóki nie znikł mi całkowicie z pola widzenia. Westchnąłem ciężko nad swoją lekkomyślnością. Nie chciałem aby Ozyrys się wystraszył, wąż na pewno też nie chciał mu zrobić krzywdy, jednakże jest to zwierzę niebezpieczne. Doskonale to wiem, więc nie dziwiłem się tej reakcji, liczyłem jednak, że przez ten drobny wypadek Ozyrys nie zacznie mnie unikać. Bo w sumie i takie sytuacje się zdarzały. Z lekko ponurym humorem wróciłem do przyczepy kładąc się na zaścielonym łóżku. Wąż ułożył się gdzieś obok mnie ponownie mając zamiar zasnąć na długie godziny, jak to miał w zwyczaju robić bez względu na to czy byłem z nim czy też nie. Nawet nie zorientowałem się kiedy zasnąłem rozmyślając nad sposobem aby jeszcze raz przeprosić Ozyrysa za tę sytuację.
Obudziłem się niesamowicie wcześnie, co nawet Erai'a zaskoczyło, jako że podniósł łeb spoglądając gdzie to się wybieram. Wstałem leniwie z łóżka i przeciągając się wybrałem jasnoniebieski strój na dzisiaj, zdążyłem się jeszcze uczesać, mogłem sobie pozwolić na powolne ruchy przez to, że miałem tyle czasu w zapasie. Gdy uporałem się z poranną rutyną i nakarmiłem węża wyszedłem na śniadanie z lekko zaspanym uśmiechem na ustach. Krótkie przejście od przyczepy do namiotu z jedzeniem pobudziło mnie, świeże powietrze i lekki chłodny wiatr dodał mi energii. Tak naprawdę nawet nie wiedziałem gdzie mógłbym znaleźć Ozyrysa, wiec mógłbym później pójść na polanę, na której wczoraj byliśmy i poczekać tam na niego. Wspominał, że to tam zawsze ćwiczy wiec dzisiaj raczej też by poszedł, prawda? W zamyśleniu wszedłem do namiotu, zanim poszedłem do bufetu dostrzegłem znajomą mi sylwetkę i burze brązowych włosów. Radośnie podszedłem do Ozyrysa, mimowolnie roztrzepując mu fryzurę. Ten jednakże wystraszył się, przez co na stole wylądowała herbata, bez kubka już.
- Przepraszam cię bardzo, nie chciałem cię wystraszyć - powiedziałem przepraszającym tonem, zaczynając wycierać stół ręcznikami. Idiota ze mnie, w końcu wiedziałem, że dotyk nie należy do rzeczy które lubił.
- N-nic się nie stało - odparł, po czym delikatnie się uśmiechnął. - Myślałem, że to ktoś inny, nic się nie stało. - dodał spokojnie. 
Gdy udało nam się pozbyć nadmiaru płynu z blatu wyrzuciliśmy chusteczki i wróciliśmy do stołu, na którym mimo wszystko została plama.
- Jeszcze raz, bardzo cię przepraszam. Zrobię ci herbatę. - zaproponowałem i nie czekając na słowo zgody czy sprzeciwu wziąłem kubek chłopaka i poszedłem do bufetu aby zrobił wspomniany napar. Po chwili dołączył do mnie Ozyrys z drugim naczyniem i lekkim uśmiechem.
- A ty co chcesz wypić? - zapytał spoglądając na mnie, wyczekując odpowiedzi, nad którą musiałem się chwilę zastanowić.
- Też wybiorę herbatę. - powiedziałem z radosnym i jednocześnie przepraszającym uśmiechem. W odpowiedzi chłopak pokiwał głową i podobnie jak ja zaczął przygotowywać herbatę. W międzyczasie zanim zagotowała się woda zdążyłem nałożyć sobie na talerz jajecznicy i zrobić do tego kanapkę. Gdy wróciłem mogliśmy już zalać napoje i wrócić do stołu. - Bardzo Cię przepraszam za te wczorajszą sytuację. - powiedziałem, skupiając na sobie wzrok Ozyrysa który dotychczas spuszczony był na stół. - Naprawdę nie sądziłem, że wyjdzie i Cię wystraszy, zwykle śpi do wieczora. - dodałem. Miałem nadzieję, że nie będzie bał się Erai'a, ponieważ on naprawdę nie jest groźny dla znajomych osób. Ponadto nie chciałem aby unikał spotkań gdzieś blisko przyczepy z powodu węża.
- W porządku, nic się nie stało. - zapewnił z lekkim uśmiechem, który odwzajemniłem mimo, że nie byłem do końca przekonany. W końcu wczorajsza reakcja była bardzo intensywna.
- Skoro tak to co powiesz na to abym Ci dzisiaj potowarzyszył? Chyba że wolisz sam poćwiczyć, to nie ma problemu. - powiedziałem radosnym tonem.
- No... N-no nie wiem. - powiedział ponownie spuszczając wzrok i naciągając rękawy na dłonie. - A jak przypadkiem coś Ci zrobię?
Szczerze zdziwiły mnie słowa Ozyrysa, nie sądziłem, że aż tak się o to martwił. Przecież wypadki się zdarzały zawsze, a nie bałem się aby miał zrobił mi jakąś ogromną krzywdę, nawet jeśli zrobił by małą, przebolał bym to, chociaż martwił się czy nie pogorszy to niepewności chłopaka.
- Nie martw się o to, na pewno nie zrobisz. - powiedziałem z pewnym uśmiechem.
Ozyrys długo zastanawiał się nad odpowiedzią, zagryzając dolną wargę, jednak ja cierpliwie na nią czekałem przyglądając mu się uważnie z lekkim uśmiechem.
- Ale będziesz się trzymał z dala. Bardzo z dala. - postawił warunek, a słysząc jego słowa niemal podskoczyłem z radości.
- W porządku! to po śniadaniu przejdziemy się na polanę, czy masz coś wcześniej jeszcze do załatwienia? - zawołałem entuzjastycznie, na moje pytanie chłopak pokręcił jedynie głową.
Bardzo cieszyłem się, że mogłem pójść z nim poćwiczyć, w razie co mogłem wziąć też lalkę, w sumie ciekawy mógłby być występ z udziałem ognia i tańczących marionetek... Może kiedyś uda mi się namówić Ozyrysa na coś takiego? Ale nie chce go na razie niczym takim stresować, więc lepiej zostawić to na kiedyś. Do końca posiłku starałem się zagajać lekkie rozmowy, całkowicie niezobowiązujące. Przyjemnie nam się rozmawiało na temat chociażby pogody, co mnie szczerze cieszyło, Ozyrys też trochę więcej odpowiadał, widocznie czuł się swobodniej trochę. Radowało mnie to, że wczorajsza sytuacja nie wpłynęła na całokształt tak źle jak przewidywałem. Czasami za bardzo polegałem na czarnych scenariuszach pomimo ogólnego pozytywnego podejścia. Kiedy skończyliśmy śniadanie wyszliśmy z namiotu i ruszyliśmy spacerem w znanym już kierunku.
- Myślisz, że jak już będziesz miał jednego widza to szybciej się przyzwyczaisz do publiczności? - spytałem lekkim tonem.

<Ozyrys?>

Lennie CD Shu⭐zo

Mężczyzna spojrzał w lusterko, jego wzrok zetknął się z moim.
- To pan – powiedział nad wyraz spokojnie, nie poruszył się gwałtownie. - Czyli pana też wyrolowali? - zapytał, a ja uniosłem do góry jedną powiekę i mocniej przycisnąłem spluwę do jego głowy.
- Co masz na myśli? - chłopak ponownie odpalił samochód i wyjechał na ulicę. Zniżyłem broń i trzymałem ją blisko jego boku, aby nikt z zewnątrz nie zobaczył, iż grożę kierowcy.
- Wie pan, ja jestem dość nowy i nie obchodzi mnie, co oni tam robią w tym swoim pseudoszpitalu, ale już kilka osób tam zabrali – skręcił w lewo, jechał normalnie, nie spiesząc się. - Między innymi właśnie takich, co potrafią wyciągać tajemnicze rzeczy z kapelusza, albo takich – po tych słowach chwycił mnie nagle okropny skurcz w dłoni, od którego puściłem broń na ziemię. Złapałem się za rękę, która przez chwilę pulsowała bólem. Gdy spojrzałem w jego oczy, które na chwile zmieniły tęczówki na fioletowy, ból zniknął.
- Kim jesteś? - zapytałem, a on tylko wzruszył ramionami.
- Człowiekiem z dziwnymi zdolnościami. Takich tam zabierają i badają. Pana facet jest wyjątkiem, więc mogę stwierdzić, że zabierają tam wszystkich, którzy odstają od normy – wyjaśnił. Przez chwilę milczałem.
- Więc czemu dla nich pracujesz?
- Pracowałem – poprawił mnie w dalszym ciągu tym samym, spokojnym tonem. - Ten mężczyzna, z którym przyszedłem, był przyjacielem mojego ojca. Zaoferował mi pracę, zgodziłem się, bo potrzebowałem pieniędzy. Dopiero po jakichś dwóch tygodniach zrozumiałem, co oni robią. Wy byliście moją ostatnią ofiarą, bo inaczej bym nie dostał wypłaty – nieco się rozluźniłem.
- Czyli mnie nie zabijesz, czy coś podobnego? - chciałem się upewnić. Chłopak delikatnie się uśmiechnął.
- Za mało mi płacą – przełknąłem gulę w gardle. - Pokażę ci to miejsce, ale radź sobie sam – skinąłem głową i dalsza część podróży przebiegła w milczeniu.
Zaparkowaliśmy na parkingu. Chłopak wskazał palcem na duży, biały budynek, który niczym się nie wyróżniał. Wyglądał na zwykłe biuro rachunkowe albo jakieś nieduże przedsiębiorstwo. Kierowca zgasił auto i otworzył schowek. Zaczął w nim grzebać, a potem wyciągnął z niego kawałek plastiku i jakiś worek.
- Z tyłu budynku jest wejście dla personelu. Użyj tej karty, a wejdziesz – spojrzałem na przedmiot. Było na nim zdjęcie chłopaka oraz jego fałszywe dane, jakimi się wtedy posłużył. - Jak chcesz, możesz się przebrać w roboczy strój, to może nikt cię nie zauważy – podał mi worek. Zajrzałem do środka i zobaczyłem biały kitel.
- Tak właściwie, to czemu mi pomagasz? - zapytałem z czystej ciekawości.
- Bo wiem, że jesteś taki jak ja. I wiem, że ten pistolet nie miał kul – wzdrygnąłem się i złapałem z nim kontakt wzrokowy w lusterku. Uśmiechnął się szeroko.
- Jasne, dzięki – otworzyłem drzwi. - Jeszcze mam jedno pytanie. Czy ci ludzie, są niebezpieczni? Ci „nienormalni”?
- Tak samo, jak my - wysiadłem z auta.
Przebrałem się w biały strój za jakimś blokiem mieszkalnym, a swoje prawdziwe ubrania wsadziłem do torby. Ruszyłem do tego pseudoszpitala, do mojego narzeczonego.
Tak jak mówił chłopak, wszedłem tylnymi drzwiami, kiedy przyłożyłem kartę do czujnika. Wnętrze śmierdziało jak każdy szpital, może nawet gorzej, o wiele bardziej wyczuwalne były chemikalia, a nawet krew. Ruszyłem przed siebie, zaglądając do niektórych pokoi. W każdym ktoś leżał, przypominali zwyczajnych ludzi. Ich wzrok był otępiały, leżeli w pół nieprzytomni. Najwidoczniej musieli im coś podać. Kiedy zobaczyłem, że niektórzy byli przypięci do łóżka, w oknach były kraty, albo mieli maseczki przywiązane do głowy, serce mnie zabolało. Gdyby ich także można było uratować…
- Co pan tu robi? - usłyszałem za plecami głos. Odwróciłem się i zobaczyłem starszą kobietę, blondynkę z upiętymi włosami w kok, w białym kitlu.
- Przyszedłem sprawdzić, czy się nic nie dzieje. Słyszałem jakieś hałasy – skłamałem. Kobieta pokiwała głową i weszła do środka. Na łóżku leżał ogromny mężczyzna. Był przypięty do łóżka kilkoma pasami, miał gdzieniegdzie rozciętą skórę, a w przedramię miał wbitą igłę, która odprowadzała mu do krwi jakiś płyn. Ruszyłem za kobietą.
- Niektórzy są naprawdę uparci. Nie ważne ile dasz im morfiny, oni i tak się wyrywają – zaczęła sprawdzać kroplówkę.
- Są aż tak niebezpieczni? - zapytałem. Zerknęła na mnie.
- Jesteś nowy? - pokiwałem głową, na co ona westchnęła.
- Nic tych nowych nie uczą, no nic – to brzmiało jak oskarżenie. - Jak są pod morfiną, nie mogą używać mocy, są otępiali.
- A po co wam oni? - być może to było pytanie za dużo, bo spojrzała na mnie podejrzliwie.
- Do badań, by sprawdzić, jak ich organizmy działają – powoli wróciła do mężczyzny, który otworzył oczy. Były normalne, jak zwykłego człowieka, a mimo wszystko był traktowany jak zwierzę. Przygryzłem wargę. Nie mogę ich tu tak zostawić.
Wziąłem w dłoń małą strzykawkę, która leżała na tacy i wbiłem ją w ramię kobiety. Ta spojrzała na mnie wystraszona, ale nim zareagowała, zaczęła słabnąć. Przeprosiłem ją i pomału położyłem na ziemi. Potem wyciągnąłem igłę z ramienia pacjenta, który spojrzał na mnie. Był otępiały, ale kontaktował.
- Słyszysz mnie? - zapytałem szeptem, a on pokiwał głową. Potem wyciągnąłem nóż z kapelusza, który ciągle trzymałem w torbie. Rozciąłem pasy, które trzymały tego gościa. Kiedy był już wolny, nagle się podniósł i złapał mnie za szyję. Nie zaciskał mocno dłoni, trzymał mnie w pionie i uważnie mi się przyglądał. Lekko się uśmiechnąłem i odłożyłem nóż na łóżko, aby mu pokazać, że nie jestem przeciwko niemu. W końcu mnie puścił i rozmasował niektóre części ciała, jakie były związane. Nagle ruszył w stronę drzwi, ale go zatrzymałem.
- Gdzie ty idziesz?
- Wracam do domu – oznajmił bardzo niskim głosem. W tym czasie podniosłem kobietę z ziemi i posadziłem ją na łóżko, zakrywając ją aż po twarz, aby ktoś myślał, że leży tu pacjent.
- Musisz mi pomóc – odwróciłem się do niego. - Możesz używać mocy?
- Po pierwsze, nie muszę. Po drugie, nie.
- Musisz, bo cię odpiąłem. Jesteś mi winny przysługę.
- Co ty tu tak właściwie robisz? - zapytał niemal od razu.
- Przyszedłem tu po kogoś.
- Więc czemu mnie uratowałeś? - na chwilę zamilkłem. - Tylko po to, bym ci pomógł? - zmarszczył brwi.
- O tym nie pomyślałem, ale to też dobry powód – podszedłem do niego. - Zabrali mojego narzeczonego, muszę go stąd wydostać. Przy okazji reszta też może to zrobić.
Mężczyzna długo nie dał się przekonywać. Musieliśmy jednak wymyślić jakiś plan, aby nie wzbudzać podejrzeń. Chcieliśmy, a raczej ja chciałem, zrobić to po cichu. Niestety on nie mógł używać mocy, dlatego wyciągnąłem z kapelusza białe ubrania, podobne do moich. Gdy je ubrał, przypominał lekarza (ogromnego lekarza).
- Pamiętaj, że jutro one znikną.
- Czemu?
- Nie są prawdziwe, to tylko magia – wyjaśniłem. Tak działał mój kapelusz, nic nie mogło trwać wiecznie, to by było za proste. Wyszliśmy z pokoju i rozpoczęliśmy nasz plan.
Oboje się rozdzieliśmy i wchodziliśmy do każdego pokoju, odpinając samotnych pacjentów od łóżka i wyciągając im igły z morfiną. Olbrzym zostawiał swoich uratowanych w pokojach, aby ci mogli dojść do siebie i zacząć używać mocy. Ja za to swoim dawałem ubrania i kazałem iść odpinać kolejnych, którzy także mieli czekać. Niestety z czasem ktoś się połapał, że ludzi w tym szpitalu zaczyna być za dużo, dlatego w pewnym momencie poprosił kogoś o dowód. Został ogłuszony, ale nie po kryjomu. Wszczęto alarm.
Nie miałem pojęcia, jak idzie "pacjentom", słyszałem tylko krzyki i odgłosy walki, meble lądowały na ziemi, szkło było rozbijane, a ludzie nawzajem się ogłuszali, bądź zabijali. Ja pozostawiłem mój plan i zacząłem szukać Shuzo. Na moje nieszczęście, musiał znajdować się w ostatniej sali, co gorsze, operacyjnej. Kiedy więc wpadłem do środka i zobaczyłem ludzi, pochylonych na nim, gotowych go pokroić, uniosłem dłonie w górę i telekinezą przesunąłem jakieś wózki i mniejsze szafeczki na nich. Niektórzy uderzyli w ścianę, a inni upadli na ziemię. Spojrzałem na ukochanego.
- I jesteś – usłyszałem jego słaby głos, oczy miał mętne, ale się uśmiechał. Na chwilę się uspokoiłem, a świat się zatrzymał. Znowu byłem spokojny, chociaż to było jedno z najgorszych miejsc, aby się takim czuć. A mimo wszystko wystarczyło to, że go znowu widziałem. Świadomość, że żył.
Usłyszałem strzał i coś mocno ukuło mnie w ramieniu. Wskoczyłem do pokoju i złapałem się za ramię, które zaczęła pulsować bólem i krwawić. Zostałem postrzelony. Zacisnąłem zęby i się podniosłem. Niektórzy ludzie podnieśli się z ziemi i zaczęli biec w moim kierunku. W górę, zabić. Ostre narzędzia, jakimi chcieli przeprowadzić operację, poleciały w ich stronę. Wszystkie wbiły się pojedynczo w ich szyje, a krew trysnęła na moje ubranie. Szybko doskoczyłem do Shuzo i dotknąłem jego twarzy. Dalej się uśmiechał, chociaż powoli zamykał oczy. Odpiąłem go od stołu i podniosłem. W tym samym momencie usłyszałem potężny huk, a ziemia się zatrzęsła. Powoli wyjrzałem na korytarz. Ludzi było coraz więcej, wszyscy uzbrojeni i z broniami, nie mieli jednak szans z mocami, jakie posiadali ich ofiary. Tym bardziej, jeśli musieli walczyć z kilkoma naraz. Poradzą sobie, na pewno. Trzymając ukochanego na rękach i tuląc do siebie jego głowę, zacząłem biec korytarzem, chcąc znaleźć wyjście. Co jakiś czas musiałem omijać latające przedmioty, a nawet ludzi, przeskakiwać dziury w ziemi czy się zatrzymywać. W pewnym momencie coś uderzyło mnie w plecy. Upadłem na ziemię, dalej trzymając chłopaka w swoich objęciach. Z trudem się odwróciłem i zobaczyłem nad sobą uzbrojonego żołnierza, celującego we mnie bronią. Instynktownie się położyłem na Shuzo, aby nic mu się nie stało, a mężczyzna nacisnął spust. Nie była to śmiercionośna kula, bo poczułem lekkie ukłucie pod łopatką. W tym samym momencie ktoś ogłuszył tego mężczyznę. Odwróciłem głowę i zobaczyłem olbrzyma, trzymającego kawałek gruzu w dłoniach. Puścił go i pomógł mi wstać.
- Co mi wstrzyknął – zapytałem szybko, poprawiając w ramionach nieprzytomnego już czarnowłosego. Ramię zaczęło puchnąć, nie miałem jednak zamiaru go puścić. Już nigdy. Z tyłu w dalszym ciągu rozlegał się okropny huk walki, ludzie przestali już nawet krzyczeć, albo uciekali, albo walczyli na śmierć. Jakim cudem doprowadziłem do rebelii?, zaśmiałem się w duszy.
- Morfinę. Szybko, musisz stąd iść, bo stracisz przytomność – popchnął mnie, a potem rzucił jakimś przedmiotem na mężczyznę, który chciał zagrodzić nam drogę. Zacząłem biec przed siebie, nakładając na głowę kapelusz i puszczając torbę z ubraniami na ziemię. Nie były mi potrzebne.
Ostatni raz widziałem tego olbrzyma. Przede mną pojawiły się drzwi, przez które wybiegali ludzie. Czułem się, jakby to były wrota do niebios. Na chwilę się zatrzymałem i rozejrzałem wokół. Chaos. To jedyne słowo, jakiego teraz mogłem użyć. Spojrzałem na twarz śpiącego Shu, wyglądał na takiego spokojnego, jakby nic się nie stało. Jakby to wszystko było złym snem, który w jego głowie właśnie zamienił się w coś pięknego, lekko się uśmiechał. Znowu zacząłem biec w stronę wyjścia, kiedy przede mną pojawiła się kobieta. Trzymała broń.
- Stój! - nacisnęła spust. Przycisnąłem do siebie ciało chłopaka, a pocisk trafił mnie w pierś. Uklęknąłem, czując rozrywający mnie ból.
- Len...nie – usłyszałem cichy szept, z jego słodkich ust. Otworzyłem oczy, z których zaczynały płynąć łzy.
- Śpij – trzęsąc się, złożyłem na jego ustach pocałunek. A wszyscy niech zginą.
Podniosłem głowę i zobaczyłem, jak ludzie lewitują. Znajdowali się w powietrzu, a ich strzelby leżały na ziemi. Zaczynali się dusić… położyłem po chwili głowę na ziemi. Byłem taki zmęczony… Nie puszczałem go ze swych objęć. Czułem, jak ktoś mnie podnosi, a wiatr po chwili musnął mi twarz. Promień słońca odbił się od pierścionka.

Twój ukochany rebelię wzniecił!

27 kwi 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Ja chyba zwariowałem. Zacząłem słyszeć głosy... W zasadzie jeden, ten Lenniego. Powiedział mi, że mam tego nie robić, że on po mnie przyjdzie. Nie wiem dlaczego, ale miałem dziwne nieodparte wrażenie, żeby się posłuchać. Czułem, że Lennie naprawdę mnie znajdzie i wszystko będzie już dobrze. W zasadzie od razu po usłyszeniu w mojej głowie jego głosu odsunąłem powoli nóż od brzucha i niedługo później wypuściłem z rąk. Lekko wystraszył mnie jedynie głuchy dźwięk, w jakim obił się o płytki nóż. Delikatnie podskoczyłem, dziwnie oszołomiony, patrząc na leżący przedmiot. Chyba dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, co chciałem zrobić głupiego. Poczułem łzy, które wciąż spływały mi po policzkach. Serio jestem aż tak zdesperowany? Nie minęło nawet parę chwil, a ci lekarze już do mnie dobiegli. Dwójka z nich złapała mnie za ręce i chcieli wyciągnąć z tego pomieszczenia. Mimo wszystko chciałem się wyrwać za wszelką cenę. Nawet pomyślałem o przemienieniu się w psa, żeby skorzystać z efektu zaskoczenia i uciec. Mogłem już nawet wcześniej o tym pomyśleć, ale cóż. I tak nie zadziałało, więc to jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. To przez dziecko, czy oni mi coś zrobili? Jeszcze bardziej się szamotałem. Jednego z nich nawet udało mi się kopnąć, ale nic mi to nie dało, oprócz zwykłej satysfakcji. W sumie było ich tu trzech i nie umieli sobie ze mną poradzić, aż w końcu w pewnym momencie poczułem ukłucie na ramieniu. Zamarłem w bezruchu, a za nim w ogóle zrozumiałem, co się stało, zrobiłem się strasznie słaby i jakiś senny. Znów zaczęło mi się kręcić w głowie, trudno mi było ustać na nogach. Lekarze bez trudu mnie stamtąd wynieśli i zaczęli mówić między sobą.
- Kto w ogóle do tego dopuścił? Mogło dojść do tragedii. Nie możemy stracić takiego znaleziska.
- Otwórzmy go, za nim znowu coś takiego mu strzeli do głowy. - zaproponował drugi lekarz, a ja jedynie na znak protestu, znów zacząłem się trochę szarpać, ale nie da się ukryć, że już walczyłem ze sobą, byleby tylko nie zamknąć oczu. - Resztę badań zawsze możemy zrobić potem. - dodał. Słowo "otworzyć" w tej sytuacji kojarzyło mi się teraz jedynie z jakąś operacją. Byłem pewny, że na pewno o to chodziło. Przecież nie mogę dać się pokroić! Na szczęście za nim w ogóle znalazłem się na jakiejś sali operacyjnej, odstawili mnie do mojej własnej. Słyszałem, jak opierniczali jakąś pielęgniarkę, a potem kazali jej mnie pilnować, dopóki oni się nie przygotują. Nie miałem sił się podnosić, protestować, jakkolwiek ruszać. Wziąłem parę głębokich wdechów. Mimo wszystko chciałem się uspokoić. Lennie na pewno po mnie przyjdzie. Powtarzałem nieustannie w myślach. Przyjdzie po nas. Odruchowo położyłem rękę na brzuchu.
- Wszystko będzie dobrze. - wyszeptałem, naiwnym głosem, a potem już nie wytrzymałem i zamknąłem oczy.
Gdy znów się ocknąłem, na szczęście wciąż byłem w swojej sali. Nie sądziłem, że spałem jakoś długo. Nie czułem się nawet wyspany. Nic mi się też nie przyśniło. Świadomość, że zaraz będą mnie rozcinać była dla mnie przerażająca. Czułem się jeszcze gorzej na myśl, że chcą to zrobić przez moją desperacką próbę uwolnienia się. Mogłem siedzieć grzecznie na tyłku. Wtedy przynajmniej nie skończyłbym już dziś, a nawet i zaraz na stole operacyjnym. Byłem taki bezradny. Zupełnie nie wiedziałem, co zrobić. Nie było opcji o ponownej próbie ucieczki. Nie było również dyskusji o przesunięciu tej... Trudno mi to nazywać operacją. Nie wiem nawet, co oni tak naprawdę chcą przez to osiągnąć. Zwyczajnie mnie pokroją. Tak bez powodu. Znów chciało mi się płakać, ale starałem się za wszelką cenę powstrzymać. Musiałem być dobrej myśli. Wierzyć w jakiś cud.
Minęło może jakieś dziesięć minut i przyszły do mnie dwie pielęgniarki. Nie wiedziałem, co chciały zrobić, ale gdy zobaczyłem, że jedna ma ze sobą strzykawkę, ogarnęła mnie panika. Niestety choćbym nie wiem, co robił, jedna z nich starała się mnie przytrzymać, a druga w tym samym czasie dość brutalnie wbiła we mnie tę strzykawkę. Poczułem się tak samo, jak za pierwszym razem w kuchni. Ogarnęła mnie senność oraz bezsilności. Obie pielęgniarki zręcznie przeniosły mnie na drugie łóżko, a później jedynie zrozumiałem, że wiozą mnie na salę operacyjną. Moje dłonie i nogi były przypięte pasami, zupełnie nie mogłem się ruszyć. Serce waliło jak oszalałe, walczyłem z własnym organizmem, który stopniowo zaczął ustępować i zwyczajnie zasypiać.
To się nie może tak skończyć! Nie może...
Cała sala jak dla mnie była przerażająca. Leżałem pod ogromną lampą, a dookoła było ciemno. Słyszałem pikanie jakichś maszyn i pojedyncze rozmowy w tle. Już zaraz zaczną, a ja nie miałem kompletnie sił. Nie minęła nawet chwila i już jeden z lekarzy, stanął przy stole. To naprawdę się zaraz stanie. Moje powieki z każdą chwilą stawały się coraz cięższe, świat zaczął się rozmazywać. Jeśli teraz zasnę, obudzę się kiedyś w ogóle z tego przerażającego snu?
Zamknąłem oczy. Za nim zupełnie zdołałem odpłynąć, usłyszałem w tle jakiś hałas, a nawet pojedyncze krzyki. Resztką sił uniosłem powieki. Poza białym oślepiającym światłem nie widziałem przy sobie już nikogo. Starałem się spojrzeć w bok, w stronę wyjścia z tej okropnej sali. Zamiast zimnych i ciemnych drzwi, zostało jedynie światło padające z korytarza, a centralnie na jego środku, jakiś rozmazany człowiek. Miał na głowie coś przypominającego kształt kapelusza, a na jedno z jego ramion opadały dłuższe kosmyki, w tym świetle w zasadzie nie za bardzo rudych włosów.
- I jesteś. - wymamrotałem, mając nadzieję, że jeszcze nie śpię.

(Mój ty wybawco <3 )

26 kwi 2020

Lennie CD Shu⭐zo

- Pojadę z wami – oznajmiłem starszemu mężczyźnie, kierującego się w stronę drzwi. Zatrzymał mnie.
- Nie mamy miejsca. Wieczorem go przywieziemy – oznajmił. Westchnąłem i skinąłem głową. Patrzyłem, jak drzwi się za nimi zamykają. Nie chciałem go zostawiać samego, ale może tak będzie lepiej? Chodź na chwilę oboje odetchniemy od siebie.
Nic specjalnego do końca dnia nie robiłem. Zjadłem obiad, długo ćwiczyłem nogę, nawet zacząłem układać puzzle, jakie chłopak kupił, gdy wyszedłem ze szpitala, abym się nie nudził. Obecnie mieliśmy tylko połowę obrazu, przedstawiającego stado biegnących gepardów. Usłyszałem w głowie tupot małych nóżek…
Zamknąłem oczy i przez chwilę widziałem oczami wyobraźni cyrk. Znowu występowałem, ale tym razem tylko dla dwóch osób: dla mojego męża i naszego dziecka. Oniemiały tą wizją i spokojnym uczuciem, wypełnionym miłością, otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak puzzle przede mną się unoszą. Zareagowałem spokojnie. W dół, puzzle ponownie wylądowały na stole. Czasami się zastanawiałem, czy posiadałem telekinezę, konkretnie, to od czasu tego porwania. Niestety kiedy starałem się coś unieść za pomocą myśli, nie wychodziło. Dopiero kiedy chłopak się mi oświadczył, zauważyłem, że niekontrolowanie mi się udaje. Czyżby wystarczyły mi spokój i miłość, aby do tego dojść?
Przyszedł wieczór, a Shu się nie pojawił. Siedziałem w kuchni i piłem herbatę. Zrobiłem nawet drugą, specjalnie dla niego. Niestety czas płynął, a drzwi się nie otworzyły, nie słyszałem nawet kroków na korytarzu. Kiedy zbliżała się dwudziesta pierwsza, wyszedłem przed blok i usiadłem na ławce. Miałem nadzieję, że wkrótce się pojawią. Muszą.
Kiedy wybiła północ, zacząłem do niego dzwonić. Niestety nie odbierał telefonu, co mnie jeszcze bardziej zmartwiło. Miałem dwie teorię: mogli go odwieść, ten stwierdził, że pójdzie się tylko przejść i coś mu się stało. Druga była gorsza: mogli mu coś zrobić. Gdy wybiła godzina druga trzydzieści, nie mogłem dłużej czekać. Zabrawszy portfel i telefon, ruszyłem do szpitala. Wydawało mi się, że zabrali go do tego samego, co mnie. Jednak gdy dotarłem na miejsce i zapytał lekarki o Shuzo, ona pokręciła głową i odpowiedziała, że nikogo takiego nie przywieźli. Serce mi prawie stanęło, a nogi się pode mną ugięły. Chwiejnie się trzymając na nogach, poprosiłem ją, aby jeszcze raz sprawdziła. Zabrała mnie do jakiegoś pokoju, tam weszła za ladę i zaczęła przeglądać papieru. Nie mieli nikogo takiego.
- Czy mogłaby pani zadzwonić do innych szpitali? - zapytałem, kładąc dłonie na ladzie i zaciskając palce na meblu.
- Proszę pana, ja nie mam czasu…
- Błagam panią – powiedziałem łamliwym się głosem. - Jacyś obcy ludzie go zabrali i powiedzieli, że to tylko kilka testów. Że jadą do szpitala. Błagam, niech pani zadzwoni – patrzyła się na mnie jeszcze dłuższą chwilę, aż w końcu westchnęła i podniosła słuchawkę.
Minął kwadrans, chociaż dla mnie to była godzina.
- Niestety w żadnym szpitalu nie ma nikogo nazwiskiem Ishida – zamarłem. Miałem ochotę się rozpłakać, ale powstrzymałem się. Zamiast tego podziękowałem jej i wyszedłem. Zdążyła jeszcze rzucić mi propozycję, abym poszedł na policję. Na policję? I co ja powiem? Mój mąż jest w ciąży, więc obcy ludzie go zabrali na badania, o co chodzi. Wystarczy, ze wyobraziłem sobie miny policjantów w głowie. Może Shu pojawi się później?
Minął kolejny dzień, a jego nie było. Siedziałem w domu i ciągle chodziłem w kółko, pod wpływem złości i bezsilności podnosiłem meble i je opuszczałem, nie kontrolując tego. Drugi dzień go nie było… musiałem zadzwonić na policję. Zmyśliłem jednak, że chłopak był po prostu chory, źle się czuł i tyle. Policjant w słuchawce ostro mnie skrytykował, że daliśmy się na coś takiego nabrać; żadni lekarze nie chodzą po domach i nie zabierają pacjentów na „specjalne badania”. Chciałem mu odpowiedzieć, że żaden facet nie zachodzi w ciąże, ale tylko wyraziłem skruchę. Zaczęli go szukać.
Trzeci dzień, a po Shu nie było nawet śladu. Zaczynałem tracić nerwy, dlatego wyszedłem z domu, aby niczego nie rozwalić. Wałęsałem się bez celu po mieście, nawet zaszedłem do swojego ojca, który przeprosił mnie za ten okres milczenia, oraz obiecał pomóc. Miał się popytać znajomych ludzi. Tę noc spędziłem u niego, a z samego rana wróciłem do siebie. Mijał kolejny dzień, a ja nie wiedziałem co robić. Gdzie mam go szukać? Okazało się, że nazwiska, jakie podał ten mężczyzna, były fałszywe i nikt nie istniał o takiej tożsamości. Tego było za wiele i musiałem dać upust złości. Nim się zorientowałem, wywróciłem całe mieszkanie do góry nogami. Złość uciekła ze mnie za pomocą mocy, a potem tylko opadłem na kolana i zacząłem płakać.
- Shuzo, gdzie jesteś… - tak bardzo chciałem go zobaczyć, przytulić i obiecać, że już nigdy w życiu go nie zostawi z obcymi ludźmi. Już drugi raz dali się nabrać… Nie zauważyłem nawet, kiedy zasnąłem na podłodze.
Śnił mi się jakiś budynek na obrzeżach miasta. We śnie nie było w nim ludzi, a ja szedłem długim korytarzem i słyszałem głosy. Nie rozumiałem słów, potem pojawiły się krzyki, ale były ode mnie oddalone i nie wiedziałem, do kogo należały. Nagle otworzyły się przede mną jakieś drzwi. Wszedłem do środka, a białe jak śnieg pomieszczenie zamieniło się w kuchnię. Na środku stał człowiek, miał ogon i uszy. Był ubrany w białą, długą koszulę. Powoli się do mnie odwrócił… Shuzo trzymał w dłoni nóż, skierowany do brzucha. Jego końcówka dotykała skóry. Płakał i wydawał się mnie nie widzieć. Zacząłem go wołać, ale nie reagował. Zamiast tego obok mnie pojawili się nieznajomi ludzie. Mówili coś, ale ich także nie rozumiałem. Ponownie spojrzałem na Shu, chciał wbić nóż w dziecko, chciał się go pozbyć. Podbiegłem do niego i złapałem go za ramionami; moje dłonie nie znalazły oporu. Byłem duchem, którego nikt nie mógł zobaczyć, ani usłyszeć. Zacząłem płakać, położyłem dłonie na jego twarzy i ucałowałem czoło.
- Nie rób tego – zamknąłem oczy i wtedy wszystko zniknęło. - Przyjdę po ciebie, obiecuje – otworzyłem oczy i obudziłem się w naszej kawalerce. Podniosłem się z ziemi. Nie wiem jak, ale musiałem go znaleźć, nim on lub oni mu coś zrobią.
Wyszedłem z domu. Nie miałem żadnego planu, ale gdybym kierował się snem, musiałbym znaleźć jakiś budynek na obrzeżach miasta… zacząłem po prostu przed siebie iść. Zadzwoniłem w tym czasie do ojca, który niestety niczego się nie dowiedział. Potem wybrałem numer do policji, ale oni także szukali. Najważniejsze są pierwsze 48 godzin, tak? Minęło już za dużo czasu. Musiałem sam coś zrobić.
Stanąłem na środku chodnika i zamknąłem oczy. Skoro mogłem podnosić meble siłą woli, może jestem w stanie poszerzyć ten zakres umiejętności? Wyobraziłem sobie Shuzo i ten dziwny budynek. Musiałem go znaleźć… Nic nie wyszło.
Szedłem przed siebie, rozglądałem się i modliłem o jakikolwiek ślad. Ktoś mnie wysłuchał, wśród przechodniów poznałem jedną osobę; był to młody mężczyzna, ten sam, który przyszedł po mojego narzeczonego. W pierwszej chwili chciałem się na niego rzucić i wydłubać mu oczy, miałem jednak lepszy plan. Zacząłem go śledzić, nie było to trudne. Ludzi było tyle, że idealnie mogłem się wtopić w tłum. Nie spuszczałem go z oczu… aż nie dotarł do samochodu. Otworzył drzwi i wsiadł do środka. Odpalił silnik i zaczął odjeżdżać. Jak go teraz miałem śledzić?
Pobiegłem i wskoczyłem mu na tylne siedzenie. Zatrzymał się i spojrzał do tyłu. W tym samym czasie wyciągnąłem z kapelusza broń; zwykł, czarny pistolet. Skierowałem go w kierunku jego twarzy.
- Masz dwa wyjścia. Albo zabierzesz mnie do niego, albo twój mózg rozbryzga się na szybie.
Oby się wystraszył, pistolet nie ma kul.

Idę po ciebie

25 kwi 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Ciąża, nowotwór czy jakiś kosmita. Choroba czy nie, szczerze miałem dość tego tematu. Moje życie, moje problemy, ale jakoś wszystkim trudno to zaakceptować. Jest tyle innych powodów do zmartwień, a ja nie chcę być kolejnym. Kto w ogóle wysłał tutaj tych gości? Czemu dopierniczają się do mojego życia? Dlaczego Lennie jest po ich stronie? Dlaczego mnie nie wspiera? Zauważyłem, że męczę go swoim zachowaniem. Odbierałem teraz jego słowa, nie jak troskę, a zwykłą próbę zbojkotowania mojego stanu. Ja wiem, że to aż tak mało prawdopodobne, że może nawet bez problemu wzbudzać w ludziach śmiech, ale... Nie wierzę, żeby było to coś innego, a on na pewno liczy, że jest to cokolwiek innego. Już ma mnie dość przez to wszystko i tylko o to chodzi. Niby jak o zwykłą troskę? Chce mnie oddać jakimś lekarzom, którzy będą mnie wypytywać, dotykać i w dodatku nie będzie go ze mną.
- Wypchajcie się tymi głupimi testami. Ty i tamci dwaj. - odpowiedziałem od razu. Jak mógł mnie po tym wszystkim jeszcze obejmować?! Jak w ogóle śmie mnie teraz dotykać?! Kręciłem się na wszystkie strony, by tylko mnie puścił, ale oczywiście się uparł.
- Uspokój się. Nie chcę dla ciebie źle.
- A właśnie, że chcesz. - dalej się z nim szarpałem. - Prędzej zdechnę, niż z nimi pójdę. Dotarło?! - wydarłem się, mając gdzieś, że tamci mogli to usłyszeć. Trochę też tego żałowałem, gdyż od razu po podniesieniu głosu, zrobiło mi się słabo, a świat na chwilę zawirował mi przed oczami. Wtedy już, zamiast się wiercić, złapałem rękoma za koszulkę Lenniego, opierając głowę na jego ramieniu. Przynajmniej mnie nie mdliło.
- Wolisz umrzeć i mnie zostawić? Zamiast się dodatkowo przebadać, wyzdrowieć i żyć ze mną długo i szczęśliwie? - słysząc to, zachciało mi się płakać. Jak on w ogóle mógł to powiedzieć? Zamiast złości, zrobiło mi się smutno. Sam nie wiedziałem nawet, po jakiej stronie stanąć: miłość Lenniego i szczęśliwe życie? Czy wyrzeczenie się wszystkiego dla niepewnej diagnozy?
Co było teraz dla mnie ważniejsze?
- Nie koniecznie muszę być w ogóle chory... - wymamrotałem, patrząc gdzieś w bok. Chciałem się wypłakać, ale to ani trochę nie była dobra chwila. Powinienem się w końcu przestać mazać. To do niczego nie prowadzi. Chwilę po tych słowach, oderwałem się od Lenniego, który nie próbował mnie tym razem przy sobie zatrzymać. Wyszedłem z kuchni, szybko przeszedłem do sypialni. Wziąłem telefon, założyłem bluzę, a później stanąłem przy drzwiach wyjściowych. Lennie stał naprzeciwko mnie w progu kuchni, a tamci dwaj goście między nami. Zdecydowanie nacisnąłem na klamkę, a później spojrzałem na Lenniego.
- Jak nie chcesz być ojcem... Wystarczyło powiedzieć. - lekko się uśmiechnąłem, patrząc mu prosto w oczy, a później odwróciłem się i wyszedłem na klatkę schodową. - Idziecie czy nie? Długo mam czekać? - moje pytanie było skierowane do tamtych gości. Zdążyłem zejść już parę schodków, a niedługo później dołączył do mnie ten młodszy. Dopiero wtedy zauważyłem, że wyszedłem totalnie na bosaka, ale nie zamierzałem się wracać. Chciałem to mieć jak najszybciej za sobą, a ze względu na gołe stopy nawet dwa razy szybciej zszedłem na parter.
Już w samochodzie okazało się, że jednak nie jadę do szpitala, tylko do jakiegoś specjalnego ośrodka badawczego. Tłumaczyli to lepszym sprzętem i bardziej wykwalifikowanym personelem do takich osobliwych przypadków. Również starali się mnie uspokoić, mówiąc, że powierzają mnie bardzo dobremu specjaliście. Jednak dla mnie nie było ważne, kto się będzie mną zajmować. Martwiło mnie to, że i, tak czy siak, nie miałem przy sobie Lenniego. Strasznie głupio się czułem po tej rozmowie, ale prawda jest taka, że nie mógłbym się mu sprzeciwić, gdy w grę chodzi nasze wspólne życie. Może uda się usunąć tę ciążę, jeśli aż tak bardzo szkodzi naszej relacji? Ale z drugiej strony... To dziecko nie jest niczemu winne i ma prawo do normalnego życia. Jak okaże się, że mam jednak jakiegoś raka to sprawa będzie o wiele prostsza.
Na miejscu poczułem jeszcze większy niepokój. Musieli mnie tam wnieść, bo mój organizm zupełnie odmówił posłuszeństwa. Okazało się, że już od dawna na mnie czekali. Już na wstępie wylądowałem na jakimś łóżku szpitalnym, dostając przepyszną jajecznicę z awokado. Co jak co, ale jak na specjalny ośrodek świetne tu mieli jedzenie. W trakcie mojego posiłku siedział ze mną lekarz, zadając mi różnorakie pytania od: kiedy się urodziłem, jak się urodziłem, gdzie się urodziłem, czy genetycznie uzyskałem swoje psie części, aż po: kto jest moim partnerem, jak długo moje objawy się utrzymują, a nawet jaki lekarz zdiagnozował u mnie ciążę.
Z czasem dali mi spokój, przenieśli do jakiejś sali, gdzie mogłem w spokoju się położyć w oczekiwaniu na testy. Wtedy również miałem aż za dużo czasu na myślenie. Zabrali mi telefon, ubrania i wcisnęli w jakąś dziwną piżamę. Własnej sali nie mogłem opuszczać bez nadzoru. Ciągle ktoś patrzył mi na ręce. Nie czułem wystarczającej prywatności w żadnym miejscu. Nawet podczas zwykłej drzemki, miałem wrażenie, że ktoś liczy, ile wziąłem wdechów. Czułem się osaczony i niedoinformowany. Po dziesięciu testach jedynie wiedziałem, że ciąża jest potwierdzona i nie ma opcji na cokolwiek innego. Jednak ta informacja nie była końcem mojego pobytu w tym miejscu. W zasadzie miałem wrażenie, że to dopiero początek. Każdy chciał wiedzieć: JAKIM CUDEM DO TEGO DOSZŁO. Ten temat bardziej mnie irytował, niż interesował.
Jedzenie było genialne, łóżko też wygodne, ale muszę przyznać, że z czasem to wszystko mi zbrzydło. Brakowało mi małej klitki, przypalonych obiadów, a przede wszystkim Lenniego. Tak strasznie chciałem się do niego przytulić. Już nawet nie wiedziałem, ile siedziałem w tym miejscu. Ciągle jedynie ktoś do mnie zaglądał. Czasem, by zabrać mnie na kolejny test, pobrać krew, dać jakieś dziwne tabletki (podobno witaminy, ale sam już nie wiedziałem komu wierzyć). Strasznie doskwierała mi samotność i czułem się o wiele gorzej, niż gdy byłem normalnie w domu. Wtedy mogłem robić, co chce, a przy mnie był mój ukochany. Miałem nadzieję, że nie jest na mnie zły i gdy już mnie wypuszczą, na spokojnie sobie wszystko wyjaśnimy. Jednak jaką miałem gwarancję, że w ogóle kiedykolwiek mnie wypuszczą?
Byłem oburzony wiadomością, którą otrzymałem po kolejnych dziesięciu seriach testów, które upewniły doktorów, że wszystko z tym rozwijającym płodem jest w porządku i jak na razie nie zagraża ono mojemu życiu. Miałem zostać w tym miejscu, aż do czasu porodu, by mogli na bieżąco monitorować mój stan.
Chyba ich pogięło...
- Ale... Zapewniano mnie już o wiele wcześniej, że to parę testów i mogę wracać do domu. - powiedziałem od razu, trochę poddenerwowany, gotowy wyjść z tej sali.
- Niestety sytuacja się trochę zmieniła. Nie mamy pewności, że wszystko będzie z panem i pańskim dzieckiem w porządku. - poinformował mnie jeden z lekarzy.
- Poza tym pański przypadek jest zadziwiający. Musimy się dowiedzieć, jak najwięcej. - dodał drugi.
- Dziecko będzie sławne na całym świecie. Pan z resztą też. - odezwał się jakiś trzeci, a było ich przy mnie siedmiu. Nie w taki sposób chciałem, żeby usłyszał o mnie świat. Od razu położyłem po sobie uszy, przenosząc przerażony wzrok z jednego lekarza na drugiego. Zacząłem żałować, że dałem się zbadać tamtemu lekarzowi, że poszedłem z tymi gośćmi.
Po tej rozmowie znów zostawili mnie samego. Przytuliłem swoje własne kolana, siedząc na łóżku i tempo wpatrując się w materac. W mojej głowie jedynie widniało jedno pytanie: co teraz? Za nic nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Wiedziałem, że muszę się stąd wydostać. Potrzebowałem jakiegoś planu. Musiałem coś zrobić, wrócić do Lenniego...
Plan wydawał się banalny: opuścić niepostrzeżenie salę, przemierzyć niezauważonym ten labirynt korytarzy, a później zbiec na wolności i znaleźć pomoc. Pierwsza część nie była trudna, ale korytarz był wyzwaniem. Wszystkie drzwi wyglądały identycznie i żaden zakręt się nie różnił od poprzedniego. Czułem, jak serce mi szybciej bije. Pomimo ciągłego zmęczenia, tym razem poczułem dziwną dawkę energii. Bez zwlekania ruszyłem korytarzem przed siebie. Wydawało mi się, że to z tej strony przyszedłem do tej sali poraz pierwszy, więc wyjście też tam gdzieś powinno się kryć. O dziwo nie natknąłem się na nikogo. Z ogromną ostrożnością minąłem pokój pielęgniarek, a potem kącik tych wszystkich lekarzy. Parę razy również zdarzyło mi się na korytarzu minąć jakieś wózki czy to z jedzeniem, z rzeczami do sprzątania albo z jakimiś dziwnymi sprzętami. Niestety moje szczęście nie trwało wiecznie. Musiałem wpaść akurat na jednego z lekarzy, który intensywnie zajmował się moimi przypadkiem. Ledwo co nasze spojrzenia zdążyły się spotkać, a ten już zaczął iść szybciej w moją stronę, pytając, czemu wyszedłem z sali. Od razu pobiegłem przed siebie innym korytarzem i wbiegłem do pierwszego lepszego pomieszczenia. Okazało się, że znalazłem się w kuchni. Aktualnie nikogo w niej nie było, a doktorek, który mnie gonił, sprowadził jakiś koleszków. Od razu rozejrzałem się dookoła spanikowany. Pierwsze co wpadło mi w ręce to nóż. Mało pomocny w tej sytuacji, ale jeślibym... Od razu spojrzałem na swój brzuch. Gdybym pozbył się tego dziecka, wypuściliby mnie stąd.
Wróciłbym do Lenniego.
- Stój! - usłyszałem za sobą i nagle parę lekarzy wbiegło za mną do tej kuchni. Spojrzałem na nich i mocniej zacisnąłem dłoń na nożu.

(Lennie~?)

23 kwi 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Siedziałem na krześle oniemiały. To było jak jakiś głupi, nieśmieszny żart. Shuzo mógł się nabawić jakiejś nieprzyjemnej choroby, a on mówi, że on jest w ciąży. Przecież to niemożliwe!
Niemożliwym jest podnoszenie przedmiotów siłą woli.
- Ale jest pan stu procentowo pewny? Przecież... - odezwałem się i spojrzałem na Shu, który był równie zdezorientowany jak ja. Potem zerknąłem na monitor i z przerażeniem w duszy stwierdziłem, że tam na prawdę coś jest.
- Badania nie kłamią, chociaż sam nie mogę w to uwierzyć - powiedział przejęty, wydawało mi się, że był tym odkryciem miło zaskoczony. Zmarszczyłem brwi.
- Czyli za dziewięć miesięcy urodzę dziecko? - to zdanie w ustach mężczyzny brzmiało całkowicie bezsensu i zaśmiałbym się teraz, gdyby nie powaga sytuacji.
- Na to wygląda. Jeszcze coś sprawdzę - ponownie przesuwał przedmiot po brzuchu mojego narzeczonego. Głowa mi zaczynała pulsować, tak samo serce... przynajmniej tak sądziłem, bo po chwili lekarz oznajmił, że widzi serduszko, które właśnie biło. Spojrzałem na ekran i długo się w niego wpatrywałem pustym spojrzeniem. To wszystko jeszcze do mnie nie dotarło, a czarnowłosy się uśmiechnął, słysząc ten dźwięk. Ścisnął mocniej moją dłoń i także wpatrywał się w ekran.
A może zwariowałem?
Po wyjściu od doktora nie zamieniliśmy ani słowa na ten temat, dopóki nie spotkaliśmy ojca.
- I co wyszło? - spojrzał na nas obu. Shuzo milczał i posyłał mi jednoznaczne spojrzenie, że jeśli to znowu sknocę, zabije mnie.
- Wiesz co? Powiem ci, jak dojedziemy do domu - położyłem mu dłoń na ramieniu, spojrzał na mnie zdziwiony, a Shuzo zmarszczył niezadowolony brwi.
- Dlaczego?
- Wydaje mi się, że po takim czymś nie będziesz zdolny do prowadzenia auta - wyznałem i ruszyłem w stronę drzwi. Ruszyli za mną i już po kilku minutach byliśmy w drodze do domu. Nikt się nie odzywał, usiadłem nawet z przodu, by nie być przy Shuzo. Być może byłem w tej chwili bardzo egoistyczny, ale to wszystko było zbyt szalone i niemożliwe, aby było prawdą. A jednak nią było.
Nie zauważyłem kiedy byliśmy już na miejscu. Wysiedliśmy z auta.
- Więc? - przede mną stanął ojciec, wskazując na Shuzo. Złapałem chłopaka za dłoń.
- No dobra - nabrałem powietrza. - Wiem, że może to dziwnie zabrzmieć, ale... zostaniesz dziadkiem - wymusiłem entuzjastyczny uśmiech. Jego mina mówiła sama za siebie...
Po długiej i męczącej rozmowie, głównie na tłumaczeniu, że to nie jest żart, musiałem mu pokazać  zdjęcie USG, jakie wydrukował nam lekarz. Potem życzył nam krótko zdrowia i odjechał. Miałem wrażenie, że on to znosił gorzej niż ja, a przecież tak bardzo chciał mieć wnuki. Wróciłem z Shuzo do domu i dopiero tam zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw na temat obiadu, a później chłopak się nagle uśmiechnął uradowany.
- Będziemy mieli dziecko - powiedział, jakby dopiero teraz ten fakt do niego doszedł (i tak szybciej niż do mnie). Zaczął się rozmarzać, jak nasza córeczka bądź synek biega po domu, uczy się chodzić, jak nauczy go lub ją szyć ubrania. Potem spojrzał na mnie i widząc moją niepewną minę, jego uśmiech zniknął. - Nie cieszysz się? - nie wiedziałem co powiedzieć.
- Nie mam pojęcia, jakoś to do mnie nie dociera - powiedziałem zdezorientowany. Czarnowłosy się skrzywił, ale do mnie podszedł i oplótł mi dłonie wokół szyi. - Ciesze się, że nie jesteś na nic chory, ale... dziecko? Jak? Nie wiem czy mam się martwić, czy cieszyć - westchnąłem.
- Ja w zasadzie też nie wiem, ale... Wolę się cieszyć, niż martwić - spojrzałem na niego i się lekko uśmiechnąłem.
- W takim razie będzie trzeba przyśpieszyć nasz ślub - stwierdziłem całując go namiętnie w usta.
- Nie mogę się już doczekać.
Następne trzy dni minęły dość... chaotycznie. Shuzo wrócił do pracy, a ja zacząłem rehabilitację w domu. Znalazłem jakieś ćwiczenia na internecie oraz poleciłem się specjalisty. Ćwiczenia nie były trudne, ale nużące i po jakimś czasie męczące dla tej jednej nogi. Mimo wszystko chciałem jak najszybciej wyzdrowieć, aby zostawić tę kulę w kącie i więcej nie brać jej do rąk. Miałem dość tego ciągłego siedzenia, dlatego motywowałem się myślami, że znajdę pracę, może zacznę biegać, ale także tym, że wezmę ślub z ukochanym - w końcu z gipsem, chorą nogą tego nie zrobię. 
To był szalony czas, pełny zmian nastroju czarnowłosego, ale także moich, chociaż moje uczucia co do ciąży znajdowały się na granicy obojętności i zmieszania. Nie potrafiłem się jeszcze ani cieszyć, ani smucić. Myśl, że za kilka miesięcy zostanę ojcem, była tak nierealna, że nie potrafiłem w nią uwierzyć, chociaż była już faktem dokonanym. Shuzo... on za to miał gorzej. Nie mam pojęcia czy jego zmiany były wywołane tylko ciążą, czy może jeszcze stresem, ale on potrafił się w jednej chwili cieszyć, jak nigdy, a dosłownie dwie sekundy później zaczynał płakać. Było to bardzo męczące i niekiedy po prostu wychodziłem z pokoju, pod pretekstem, że idę się napić, albo umyć. Bardzo starałem się przy nim zostawać i wspierać go w tej niecodziennej sytuacji, ale po którymś razie stało się to bardzo irytujące. Nasłuchałem się już wielu historii o tym, jak nauczymy go jeździć na rowerze, albo będziemy go szykowali do pierwszego dnia w szkole. Tak samo nasłuchałem się opowieści o tym, jak nie damy rady, jak nie uda nam się go wychować, albo jak po prostu zapomnimy go zabrać ze sklepu. Miałem wrażenie, że im dłużej to potrwa, to zwariujemy oboje. On przez ciążę, ja przez niego. 
Do tej pory ojciec się nie odezwał.

Kiedy leżeliśmy w łóżku, z samego rana ktoś zapukał do drzwi. Wstałem pierwszy, ubrałem spodnie i byle jaką koszulkę, po czym poszedłem do wyjścia. Po otwarciu mieszkania, zobaczyłem dwóch nieznanych mi mężczyzn. Jeden był w średnim wieku, drugi był o wiele młodszy. Oboje byli ubrani w codzienne rzeczy, więc nie wyglądali na nikogo podejrzanego. Mimo wszystko miałem złe przeczucia...
- Dzień dobry. Szukamy pana Shu Ishida oraz pana Leluna Wallteri - odezwał się ten starszy.
- Ja jestem Lelun. W czym mogę pomóc?
- Możemy wejść do środka? - zapytali. Zawahałem się. Nie chciałem ich w naszym domu.
- Lennie, kto przyszedł? - usłyszałem głos z tyłu. Shuzo zdążył wstać, przywitał się z panami, których po chwili wpuściłem do środka.
- Nazywam się Romulus Nicoletti, a to mój współpracownik Anguis Braxton. Dostaliśmy wiadomość o dość nietypowej ciąży - mówił poważnym głosem, dlatego zbliżyłem się do Shuzo i go objąłem. Czego on od niego chciał?
- I co z tego?
- Chcielibyśmy poddać pana kilku testom. Niech się pan nie martwi, to nic złego - uśmiechnął się słabo. 
- To chyba nie wyjdzie, nie lubi szpitali - powiedziałem za niego.
- Rozumiem. W każdym razie, obawiamy się, że ciąża może zaszkodzić panu, w końcu to nie zgodne z naturą. Będą to proste testy, będziemy monitorować stan płodu i poinformujemy o ewentualnych problemach - tłumaczyli dalej. Stałem tak z Shuzo na środku pomieszczenia, a kiedy skończyli, przeprosiłem ich i odszedłem z chłopakiem na bok, do kuchni.
- Co o tym myślisz? - zapytałem go.
- Nie podobają mi się. Nie chce wracać do szpitala - wymruczał. Westchnąłem.
- Też mi nie przypadli do gustu, ale może mają rację? Może powinieneś się dodatkowo zbadać? - zasugerowałem.
- Lennie, jak możesz brać ich stronę. To tylko ciąża - powiedział zdenerwowany.
- Taka nietypowa, która nie wiadomo jakim cudem się zdarzyła. Może to jednak błąd i coś ci dolega? - popatrzył na mnie ze zmarszczonym czołem i nic nie powiedział. Objąłem go. - Shuzo. Strasznie się o ciebie martwię. Boje się, że może ci się coś stać przez tą... ciążę. To będzie kilka testów - owszem, bardzo nie chciałem, by ci ludzie go dotykali, ale jednocześnie bałem się, że lekarz się pomylił i to jakaś inna, niezidentyfikowana choroba, od której może mu się stać coś poważnego. Chciałem go chronić.

<Shu?>

22 kwi 2020

Shu⭐zo CD Lennie

A już miałem cichą nadzieję, że Lennie o mnie nie wspomni i żaden lekarz nie będzie mnie dotykać. Już było mi wstyd, gdy stwierdził, że jestem kobietą w ciąży, a po tym, co jeszcze Lennie powiedział, miałem ochotę się zapaść pod ziemię. W ogóle nie było mi do śmiechu, w ogóle czułem się okropnie, a ten wyskakuje z takimi żartami.
- Weź, przestań tak gadać. - mruknąłem zmęczony, odsuwając jego rękę od brzucha, a później już poszedłem do lekarza. Usiadłem na łóżku, na którym wcześniej leżał Lennie. W zasadzie nie znam się ani trochę na tym wszystkim. Nawet za bardzo nie pamiętam swojego ostatniego razu w szpitalu jako pacjent. Nigdy ci cali lekarze nie wzbudzali we mnie zaufania. Teraz było tak samo.
- Proszę się położyć. - polecił mi lekarz, jednak za nim zdążyłem to zrobić, spojrzałem ukradkiem na Lenniego, który stał niedaleko i wszystkiemu się przyglądał. Zauważając, że na niego zerkam, od razu podszedł bliżej. Wtedy już normalnie się położyłem. Zdecydowanie nie chciałem zostać sam na sam z tym podejrzanym gościem ze stetoskopem. Później już poszło z górki. Lekarz kazał mi podciągnąć koszulkę, by sam mógł po dotykać mojego brzucha rękami w jakiś gumowych rękawiczkach. Co jakiś czas przesuwał swoje ręce i pytał, czy w tym miejscu boli. Nie zbyt czułem się komfortowo i w zasadzie chciałem, żeby jak najszybciej skończył. Już wolałem jako pies wylądować u weterynarza. Od zawsze twierdziłem, że lekarze od zwierząt są lepsi. Okazało się, że ból promieniował przede wszystkim od podbrzusza, co w sumie było dla mnie dziwne. Momentalnie po stwierdzeniu tego, chciałem wstać.
- Świetnie. Możemy iść.
- Proszę zaczekać. - przede wszystkim zatrzymał mnie lekarz, ale nie da się ukryć, że Lennie już był gotowy mnie łapać.
- Nie. Naprawdę nie chce tu być. - wstałem i gdy już miałem odejść, na chwilę mnie zamroczyło. Świat poczerniał, zrobiło mi się słabo, a świadomość odzyskałem, gdy lekarz pomagał mi wstać. Byłem zszokowany i uwiesiłem się na mężczyźnie, za nim znów nie trafiłem na łóżko. Lennie wtedy od razu położył jedną rękę na moim ramieniu. Teraz już serio się trochę przestraszyłem. Co, jeśli moje dni są już policzone?
- Często się to panu zdarza?
- N... Nie. - odpowiedziałem od razu. - Kręci mi się w głowie co jakiś czas, ale... Nigdy aż tak bardzo, jak teraz. - dodałem już trochę zestresowany.
- Spokojnie Shu. - usłyszałem za sobą głos Lenniego. Jakoś zrobiło mi się lepiej, czując, że był przy mnie.
- Proszę się niepotrzebnie nie stresować. Im szybciej odkryjemy, co panu dolega, tym szybciej będzie pan mógł podjąć leczenie i wyzdrowieć. - zapewnił lekarz, a później zadał mi kolejne pytania. I, tak czy siak, byłem w szoku i o dziwo pierwszy raz zacząłem się martwić o samego siebie.
- Czyli... Skoro to nie jest zwykłe zatrucie? To, co to jest? - spytałem, gdyż widziałem dość bezradną minę lekarza. Jak mnie przyjmą na oddział to się chyba załamie. - To może być jakiś rak? Mogę umrzeć? - dalej pytałem, a w moich oczach pojawiły się łzy.
- Nic nie jest wykluczone. - powiedział szczerze lekarz i westchnął, po czym polecił coś pielęgniarce, która ciągle tutaj krążyła. W tym samym momencie odwróciłem się do Lenniego, będąc już bliskim płaczu.
- Ja nie chce umierać.
- Nie mów tak nawet. - odpowiedział Lennie, zaczynając mnie gładzić po głowie.
- Jednak może być to również coś na tle psychosomatycznym. Spowodowane stresem, przemęczeniem. - dodał lekarz, przestając rozmawiać z pielęgniarką. - Może również jakaś urojona ciąża, jeśli rozmawiali panowie kiedyś żywo o dzieciach. - tak sobie gdybał, wypisując skierowanie na różne badania i ewentualnie spotkanie z psychologiem, jakby te zawiodły. Pff. Gdybym sobie coś uroił, to bym o tym wiedział. Aż takich problemów z głową to ja nie mam, żeby wymiotować bez powodu i przez to nie chodzić do pracy. On nawet nie wie, jaki dla mnie jest okropny taki bezproduktywny dzień, przeleżany w łóżku. Co z tego, że czułem się źle? Wszystko jest do wytrzymania, a praca to praca, bez względu na wszystko.
Te wszystkie badania były okropne. Gdy przyszedł czas na USG, Lennie na chwilę mnie zostawił i poszedł do ojca. Nie wiem w sumie czemu, nie zdążył mi powiedzieć, gdyż już pielęgniarka wprowadziła mnie do środka. Znów czułem się nie za dobrze, gdy nie było mojego ukochanego w pobliżu. Po raz kolejny musiałem się położyć, odsłonić brzuch, ale tym razem jakiś inny lekarz posmarował mi go jakimś zimnym żelem, a później jeszcze zaczął po nim jeździć jakimś dziwnym czymś... Nie wiedziałem co o tym myśleć, a już zupełnie czułem się zmieszany, gdy lekarz zdębiał, wpatrując się w monitor.
- Co... Co się dzieje? - wydukałem trochę poddenerwowany, a dosłownie chwilę później, zaglądnął do środka Lennie.
- I jak, Shu? - trochę mu mina zrzedła, gdy mnie zobaczył. Od razu do mnie podszedł i złapał mnie za rękę. I ja i może też on byliśmy gotowi na najgorsze.
- To mi wygląda ewidentnie na... ciążę. - słysząc to stwierdzenie, totalnie mnie zatkało. To jakieś żarty, no nie? Mocniej ścisnąłem rękę Lenniego, a lekarz natomiast wskazał na ekran. - Zarodek jest otoczony już płynem owodniowym.
- Ale... Naprawdę? - nie mogłem w to uwierzyć. Cieszyć się czy płakać? Jak to w ogóle możliwe?! Lekarz ewidentnie był w szoku, ale nie zamierzał zaprzeczać.
- Zostali państwo rodzicami.

(Zostałeś tatusiem)