31 mar 2022

The Beast CD Lacie

Ulice Avalonu z wolna zabiegały cieniem. Zapalały się światła latarni, cień rozrzedzały także neony sklepów, barów, czy klubów. Wokół szklanych kloszy osadzonych na smukłych, zdartych nieco sylwetkach ulicznych lamp, zaczynały świdrować muchy i inne owady, należące do tych najmniej wdzięcznych, i pożądanych. Szum ich skrzydełek i bez przerwy czyszczonych odwłoków przypominał zapewne to nieznośne, i jakże niepokojące brzęczenie starych lodówek. 
Światła padające z latarenek oświetlały kubły na śmieci, przy których walały się rozerwane i rozwleczone worki, zżółkłymi promieniami otulały także rynsztoki oraz dziurawe chodniki. 
Gdzieniegdzie dostrzec można było porzucone rękawiczki, skrawki papieru, czy pobłyskujące wdzięcznie kawałki szkła, skruszonego na miazgę pod wpływem setek tysięcy par butów, które codziennie przedzierały się niewzruszenie przez wszelkiego rodzaju odpadki. 
Przykład takiego obrazu widziałem wyraźnie ponad głowami gwarnej i nieco zapijaczonej gawiedzi, która wraz ze mną stanowiła gromadę reflektantów, w tym zatęchłym przybytku na północy miasta.
Wpatrzony w okno, popijałem nieśpiesznie jeden ze słodko-gorzkich, angielskich burbonów. Komentowanie stanu szklanek, jakimi lokal dysponował byłoby żenującą dygresją z mojej strony, ale wyłącznie dla własnego rozkapryszenia pomyślałem o tym, jak dobrze pijało się alkohol z kryształów. Napój miał w sobie coś cynamonowego, momentami smakiem ocierał się wręcz o imbir. Przypominał sobą Jeremiah Weed, ale był zdecydowanie mniej nasycony.
Mimo niedociągnięć, walor smakowy uzupełniał fantastyczny aromat tytoniu, jaki unosił się w lokalu. Dzięki obecności dymu unoszącego się spomiędzy licznych palców środkowych i wskazujących, spożywanie stawało się znacznie bardziej satysfakcjonujące, a nawet nosiło znamiona niedużej przyjemności. Nawet taka speluna jak ta mogła pochwalić się czymś wartym uznania.
Brązowe ściany z grubych, ciemnych desek służyły tu za projektor, na którym wyświetlał się teatrzyk cieni złożony z kiwających się głów mężczyzn, którzy uprawiali tu swoje beztroskie pijaństwo. Światło było z lekka przyćmione i ciężko było zgadywać czy ten zabieg przeprowadzono celowo, czy też po prostu to warstwy brudu oraz kurzu wpływały na jakość i jasność lamp. W żółtozielonym blasku, który oświetlał większość stolików od boku, topiły się szklanki i butelki, a resztę przestrzeni poza dymem oraz ciężkim zapachem mokrego drewna, wypełniały rozmowy, od czasu do czasu wzbogacone prostackim, donośnym śmiechem.
Całokształt nie zachęcał do odwiedzin, powodował słuszny grymas na twarzy i niewątpliwie ściągał brwi w wyrazie zrozumiałej odrazy. Pomimo odpychających warunków, szemranego położenia oraz napastliwej klienteli, o czerwonych, napuchniętych, barokowych twarzach, takie miejsce było niczym azyl dla kogoś, kto wiedział, czego szuka.
W moim przypadku, takie miejsca pozwalały zachować anonimowość oraz usłyszeć to i owo. Co do tego drugiego, zdecydowanie więcej informacji pozyskałbym z nieco lepiej klasyfikowanych lokali, ale to pierwsze - anonimat, pozwalający na zachowanie twarzy w cieniu - było na wagę złota, jeśli nie rubinu.
Groteskowe lokale pełne awanturników, krętaczy, złodziei i narkomanów pozwalały skutecznie zatrzeć za sobą coś więcej niż ślady, a przy tym, jeśli było się odpowiednio cierpliwym; można było w końcu namierzyć w nich gada, który podążał za człowiekiem dużo bardziej wytrwale niż inni. Dla mnie taki moment stawał się co raz to bliższy i bliższy. Od Londynu, przez Edynburg, aż do Avalonu, ciągle towarzyszył mi cień, który prześlizgiwał się od czasu do czasu po narożnych kanapach knajp, w których się pojawiałem. 
Ten typ cienia znałem już od lat najmłodszych, ale nigdy nie uległem naturalnemu procesowi przyzwyczajenia, który był normalny dla rodzin królewskich. Gdy dorastasz w miejscu, gdzie krok w krok podąża za tobą ktoś, na kogo nie musisz zwracać większej uwagi, to z czasem stajesz się ofiarą nieostrożności i niezrozumiałego poczucia swobody. Od dziecka towarzyszyli mi w życiu ludzie cienie - piastunka, pokojówka, fechmistrz, paź, czy doradca państwowy. Ludzie, których zadaniem było podążanie za mną krok w krok, niezależnie od tego w jakim miejscu akurat się znajdowałem, czy w jaki wiek wchodziłem. Oni wszyscy obarczeni byli jednym i tym samym schematem, który po latach mógł stawać się nużący dla tego, kto wiecznie za swymi plecami ciągnął jak na łańcuchu jakąś obcą duszę.
Poddanie się temu znużeniu było za to zdradliwe i ryzykowne - po pierwsze, nawet pokojówka może trzymać nóż w kieszeni, skoro nie patrzy się jej na ręce. Po drugie, gdy przestanie się zwracać uwagę na to, że ktoś za tobą podąża, bardzo łatwo jest przegapić moment, w którym tą rolę przybiera ktoś, kto życzy sobie twojej zguby.
Charakter tego cienia, który był do mnie od kilku miesięcy przyklejony niezbyt mnie obchodził. Męczył mnie za to swoją obecnością i tym, że robił się co raz mniej ostrożny. Początkowo pilnował się bardzo, prawdopodobnie nie zauważyłem go przez pierwsze dwa tygodnie w Londynie. Potem, gdy zacząłem odczuwać jego obecność musiałem dać mu solidny grunt do tego, aby mocno zakotwiczył na mnie, jako na swoim celu. Jeśli słyszał o mnie choć pół zdania, to musiał być świadomy, że dostrzegę go szybko. Gdybym dał mu odczuć, że wiem o jego istnieniu, to mógłby się poczuć zagrożony i umknąć w najwęższe szczeliny, w których nawet ja bym go nie sięgnął. To zaś groziło rozprzestrzenieniem się niepotrzebnych informacji oraz powiększeniem grona zainteresowanych. Należało unikać tak niepożądanego efektu i ułatwić sobie życie - sto razy łatwiej uporać się z jednym robakiem, niż z całą ich chmarą, czyż nie?
Z czasem ów robak zaczął popełniać pierwsze błędy, ale mógłbym mu przyznać, że i tak bardzo długo starał się wykonywać swoją pracę jak należy. Z początku nie uwierzył w moją podpuchę, a pierwsze potknięcia przydarzyły mu się dopiero w drodze do Avalonu. 
Najwidoczniej spodobało mu się wierzenie w moją rolę wędrowca, skaczącego z punktu do punktu białego żołnierzyka. Jakże zabawny musiał mu się wydawać ten program podróży, jakże żałosny, jakże upadły! 
Teraz byliśmy tylko ja i on, i całe to miasto, w którym żadna żywa dusza nie będzie mogła go przede mną obronić. 
Musiałem wypić więcej, aby wyglądać na kogoś, kto będzie zamroczony i osłabiony alkoholem. Łatwy, szybki i przyjemny cel. Na jego miejscu, po tylu miesiącach i tułaniu się po obrzydliwych dziurach, ja wykorzystałbym okazję. 
Odczekałem jeszcze kilka chwil, zamówiłem jeszcze dwie szklaneczki. Odkąd ćwiczyłem w cyrku, a robiłem to niestrudzenie każdego dnia, to moja tolerancja na alkohol znacząco wzrosła. Co prawda czułem ciepło burbonu, ale nie było to nic, co zawadzało mojej koncentracji, czy koordynacji ruchowej. Wraz z nadejściem godziny dwudziestej drugiej, podniosłem się i zamaszyście okotałem płaszczem. Nie przesadzając z tempem, pomału przygotowałem się do wyjścia i opuściłem lokal.
Od kilku dni wracałem stąd drogą leśną, położoną tuż nad brzegiem rzeki. Tamtejszy chłód i wiatr zdążył już nieco podrażnić moje gardło, ale przyzwyczajony do zimna organizm całkiem nieźle to znosił. Wieczorny, wilgotny wiatr ostrzegał o nadejściu zimy, która zbliżała się dużymi krokami.
Czekałem na nią z utęsknieniem i pragmatyczną chęcią sporządzenia porównania. Myśląc o zimie, śniegu, górach i strzelistych dachach wieżyczek ośnieżonego pałacu, parłem przed siebie z brodą wtuloną w futro. 
Szedłem szybko, skupiając się na swoich krokach tak, jak to robią ludzie podchmieleni, gdy powietrze smaga chłodem i chce się jak najszybciej dotrzeć do domu z imprezy, czy gdzie się tam akurat szwendano. Mój obcas stukotał rytmicznie o kostkę brukową, a stukot ten powoli przerodził się w ciche szuranie po twardej ziemi, gdy skończyła się droga miejska, a zaczęła leśna.
Gdy tylko otoczyły mnie smukłe, ciemne i zatrważająco wysokie sylwetki nagich drzew, poczułem czyjąś obecność. Nie zawahałem się ani na moment, kontynuowałem drogę stałym, choć nieco chaotycznym tempem. Ciśnienie we krwi podnosiło się samoistnie, z tego chłodu i naprężonego w ciemności oczekiwania na konfrontację, które niczym tygrys zastygło w majestatycznej pozie, na moment zatrzymując w bezruchu tą śmiercionośną energię.
Krzewy i drzewa raz po raz zagęszczały się, aby za moment przerzedzić się na krótko odsłaniając rzekę, migoczącą gdzieś w dole po mojej lewej. Las po którym szedłem położony był na niewysokim wzniesieniu ponad brzegiem, w żaden sposób niezabezpieczony i pozbawiony myśli zapobiegawczej tego, kto dopuścił tą strefę do użytku. Właśnie taki obszar, przerzedzony i nieco odsłonięty, był idealny dla krótkiego występu, jaki miał zapewnić mi podążający za mną mężczyzna. Czułem, że od spotkania tête-à-tête dzielą nas zaledwie uderzenia serca i rzecz jasna nie pomyliłem się.
Najwidoczniej gust względem scenerii podzielaliśmy oboje, bo to właśnie w tym przerzedzeniu, które miałem na względzie, poczułem jego bliskość i dłoń w słabo skrojonej rękawiczce, która pędziła w stronę mojego karku. 
Odwróciłem się i złapałem go za nadgarstek. Podniósł drugą dłoń bardzo szybko i pewnie, celując prosto w moje czoło czarnym, wszystkowidzącym okiem tłumika. Dzieliła nas od siebie bardzo niewielka przestrzeń, czas do wystrzału był krótki, ale dostatecznie długi, by uporać się z tym prosto i schludnie. Zacisnąłem palce na ściskanych ścięgnach mężczyzny i w momencie, który był zbyt krótki, by rozkoszować się fioletowym błyskiem portalu, jego wargi rozdziawiły się szeroko, aby wydobyć z siebie nagły, histeryczny okrzyk bólu. Wolną dłonią zatkałem mu usta, jeszcze przed tym nim wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Trzy palce mojej prawej dłoni wylądowały w jego jamie ustnej, agresywnie i bezlitośnie wpychając mu język do gardła.
Broń wypadła mu ze zranionej ręki, której nadgarstek na wskroś przebijał długi, smukły, srebrny sztylet z obosiecznym ostrzem, który zanurzył się w jego tkankach po samą rękojeść. Część zdobienia z białego srebra, które prezentowało pędy winorośli, pobłyskiwało szkarłatem w księżycowym świetle bijącym od rzeki.
Mężczyzna padł na ziemię, można by rzec, dobrowolnie. Odprowadziłem go pchnięciem pod drzewo i opadłem nisko, na jedno kolano. Patrząc mu w oczy i nie wyjmując ręki z ust, zacisnąłem palce na jego żuchwie mocniej, a kompulsywny skurcz poprzedził dzikie wierzganie nogami, które nastąpiło w sekundę później, gdy powietrze przeciął elegancki świst opadających noży.
Sześć posrebrzanych gladiusów, których rękojeść zdobił wizerunek smoczej głowy opadło na nogi mężczyzny w równych odstępach, po trzy sztuki na każdą. Każdy drastyczny ruch, jaki zdecydowałby się poczynić skończyłby się dla niego oderwanym płatem mięsa w łydkach oraz w połowie wysokości uda. Gdy pierwszy skok adrenaliny minął, mój małomówny królobójca przestał się nieporadnie miotać i wbił we mnie wzrok pełen przerażenia, zawoalowany łzami, którymi z bólu zaszły mu oczy. 
Wyciągnąłem dłoń z ust ubranego w skórzany płaszcz człowieka i nie zwlekając zanurzyłem ją w jego wszystkich kieszeniach, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Znalazłem portfel, telefon, wszelkiego rodzaju świstki i paragony. Ignorowałem nerwowe, bolesne sapanie i podniosłem się z kolan z pękiem plików, który musiałem szybko zweryfikować. Gdy tylko wstałem, przez ciało mężczyzny przeszedł dreszcz obawy, przed moim następnym ruchem. 
Jakie egoistyczne, wystraszone stworzenie. Przez najbliższych kilka minut nie będzie mnie interesował, gdy będę przeglądał zawartość jego dokumentów. 
- Nie zabijaj mnie - wypalił szybko, przerywanie. Mówił z południowym, może brazylijskim akcentem.
Zerknąłem w dół, na chwilę spuszczając wzrok z prawa jazdy, które lustrowałem.
Mężczyzna miał może czterdzieści parę lat, porządnie przystrzyżony zarost i ciepłe, bursztynowe oczy, które wgapiał we mnie z żalem oraz bólem. 
Znałem ten proces aż zbyt dobrze, oprawcy lubowali się w tym zbolałym spojrzeniu, jakby to niedoszła ofiara była sprawcą nieszczęść, a nie odwrotnie. Pozostawiając go bez odpowiedzi, wróciłem do przeglądania jego własności.
Duarte Da cunha. 44 lata, obywatel Chile, żonaty i jak wskazywało zdjęcie w portfelu - ojciec bądź wuj dwóch córek, o bliźniaczo podobnych twarzach. 
Wynajęte trzy pokoje hotelowe w tym miesiącu, co świadczyło o braku stałego miejsca, w którym mógłby coś gromadzić. Jeśli zbierał jakiś materiał, to najpewniej miał to w telefonie.
Przejrzałem, upewniłem się i poczyniłem odpowiednie kroki w tym zakresie. Zapoznawszy się z zawartością komórki, ponownie przyklęknąłem przed nim.
- Zleceniodawca? - zapytałem.
- Nie, nie, to nie zlecenio… - zaczął pojękiwać i chaotycznie składać sylaby. Czekałem. - Nie wiedziałem, nie spodziewałem się, że to naprawdę ty, ja naprawdę…
Spoliczkowałem go raptownie i zerknąłem na broszkę przypiętą do jego golfu.
- Jeśli nie zamierzasz podać mi konkretów, to chociaż milcz, zamiast marnować moją cierpliwość.
Mężczyzna zamilkł przerażony, przełknął ślinę i skrzywiony grymasem bólu, ponowił próbę wytłumaczenia.
- To było ogólnodostępne zlecenie. Nie wiedziałem, że to naprawdę ty, byłem przekonany, że to ktoś na tyle podobny, tyle, że te ciuchy i miejsca… potrzebowałem tej gotówki, moja żona…
Uderzyłem go po raz drugi. Tym razem nieuważnie przygryzł wargę, po której pomknęła strużka krwi.
- Czarny rynek, tak? - dopytałem, co prawda bardziej retorycznie, ale jego energiczne kiwanie głową niczemu nie szkodziło.
Zwinąłem dokumenty w nieduże kwadraty i wsunąłem je do swojej kieszeni wraz z portfelem mężczyzny. Już do niczego mu się nie przydadzą. Nim wstałem, wsunąłem jeszcze dłoń pod jego płaszcz i ostrożnie odpiąłem broszkę.
Wyprostowałem się i stanąłem na wprost drzewa, pod którym siedział. Rozłożyłem dłoń, dzięki czemu portale zwrotne pochłonęły siedem ostrzy, sterczących z ciała mężczyzny. Po jego twarzy przemknął wyraz ulgi i dziwnej, dziecięcej radości. Spojrzał na mnie z uśmiechem i błyszczącymi w mroku oczami, od łez, podniecenia, adrenaliny i radości. Spróbował się podnieść.
Nic wyjątkowego nie było w tej naiwności. Zacisnąłem dłoń, a długi i wąski miecz hebrajski przeszył gardło Duarte na wylot, od lewej do prawej. 
W oczach mężczyzny zgasł wyraz radości, na chwilę jego twarz wykrzywiła się w wyrazie błagania, ale nim zdążył coś z siebie wydusić, krew zalała jego usta, a ciało opadło na bok. Konwulsje trwały zaledwie chwilę. Odszedł szybko, jak na ten typ rany. 
Sprawy dokończyłem szybko i sprawnie, wyrzucając ciało do wody, uprzednio ściągając z siebie biały płaszcz. Podniosłem i zabrałem broń, a ziemię, którą mój niedoszły oprawca zrył butami przydeptałem i wygładziłem niespiesznie.
Czego by tu nie odkryto, po pierwsze nic nie wskazywało na moją obecność tutaj, a po drugie nikt żadnym sposobem nie zrozumie ran pozostałych na ciele chilijczyka.
Niedorzeczne byłoby martwienie się o to.
Drogę do cyrku pokonałem niespiesznie, ciesząc się jeszcze chwilę mroźnym powietrzem, jakie dudniło po zmroku. Spaliłem nawet trochę tytoniu, choć nie chciałem przesadzić, aby nie narażać niepotrzebnie gardła.
Gdy okolica zrobiła się nieco bardziej zurbanizowana i rozświetlona latarniami, przyjrzałem się po krótce broszce zabranej mężczyźnie. Kamień, szlif i oprawa z pewnością były drogie, co do tego nie miałem wątpliwości. Zamierzałem przyjrzeć się mu bliżej w swoim wagonie, gdy zmyję z siebie już smród alkoholu i zapach morderstwa. Po drodze wyciągnąłem z telefonu kartę SIM i w duchu zaśmiałem się, że ktoś jeszcze tego używa. Zutylizowałem ją w studzience, a resztę zabrałem ze sobą.

Musiałem przyznać, że widok namiotu cyrkowego i świateł, które miały ułatwiać poruszanie się po terenie po zmroku usatysfakcjonował mnie. Gdy wkroczyłem do swojego lokum, znajomy zapach i reakcja nań, uświadomiły mnie, że czuję się co raz mniej obco w tym pomieszczeniu. 
Zdjąłem ciężki płaszcz, wyciągnąłem jego zawartość i uporządkowałem ją w szufladzie tak, aby zająć się tym jutro. Usiadłem przy biurku i zrzuciwszy z siebie dzisiejszą ilość wrażeń, skupiłem się na kamieniu zabranym mężczyźnie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie dysponuję odpowiednim światłem, bo lampa do szycia jest zdecydowanie zbyt intensywna, a snop światła zbyt skupiony, aby oświetlić kryształ pod wszystkimi potrzebnymi kątami. 
Obracałem w dłoniach dużą broszkę w kształcie łabędzia o rozłożonych skrzydłach i wdzięcznie zgiętej szyi. Jeśli ten wielki kamień w miejscu tułowia ptaka mógł okazać się topazem, to ta ozdóbka mogła być warta dobre kilka tysięcy, jeśli nie więcej.
Topazy kiedyś były często występującym kamieniem w Rosji, czy Uralu, ale dużo zmieniło się z końcem XXI wieku. Znałem historię surowców i wiedziałem, że jeśli dobrze doinformuję się w kwestii historii tej broszki, to być może cała dzisiejsza sytuacja sprawi, że nie będę stratny czasem. Intensywny, miodowy kolor przykuwał wzrok, był wręcz hipnotyzujący i wprawiający w podziw. Ta intensywna barwa musiała być pożądana przez tych, którzy cenili sobie przepych. Czy mógł to być imperial? 
Odchyliłem się na krześle, zgasiłem lampkę i przykryłem broszkę z obu stron miękką chusteczką. 
Wygląda na to, że będę musiał zasięgnąć opinii. Na myśl przyszła mi dziewczyna, która była jubilerem i należała do trupy cyrkowej. Jej strój, fryzura i wysoce nieprzystępna osobowość zdawały się być czymś bliższym mojemu sercu, niż ta cała obsceniczna i karykaturalna przestrzeń, którą zamieszkiwałem, i którą dzieliłem z innymi ludźmi. Na moje nieszczęście większość z nich była równie kuriozalna i frymuśna co kostiumy, i namioty, od których roiło się wokół. 
Zdejmując z siebie przesiąknięty zapachem mokrej ziemi sweter i koszulkę, zatrzymałem się przy jednym z frontowych okien, i składając ubrania, na chwilę skupiłem wzrok na fragmencie przyczepy, którą przesłaniał mi w połowie jeden namiot. W środku, za firankami, paliło się światło. 
Kimkolwiek była ta niewysoka jasnowłosa, otaczająca ją aura do tej pory uderzała do mnie zza jakiegoś nieoczywistego woalu, zupełnie, jakby istniało w tym wszystkim jakieś powoli pulsujące epicentrum, które pozostanie niejawne, aż do chwili wybuchu.
Te czarne suknie bogate w fiszbiny i hafty, blada skóra i wyalienowany tryb życia coś do mnie szeptały, ale nie skupiłem się na tym, co ów szepty chciały mi przekazać.
Bardziej zastanawiający wydał mi się fakt, że kobieta, która najwidoczniej nie chciała być przedwcześnie zauważona jest tą osobą, której pomoc mogłaby się okazać dla mnie cenna. 
Posłałem krótkie spojrzenie zawiniątku leżącemu na biurku. 
Teoria mówiąca, że chilijski morderca na zlecenie dogadza sobie ozdóbkami i dobrymi ubraniami nie była wcale głupotą, ale sam fakt, że ten kamień pojawił się na mojej drodze akurat wtedy, gdy dzielę miejsce zamieszkania ze znajomą mi w tajemniczy sposób jubilerką, stanowił dziwne zrządzenie losu. Czy istniała szansa, że spotkałem tą kobietę już wcześniej?
Patrząc na względną charakterystykę po głowie chodziły mi nieliczne nazwiska, ale w tej chwili zdecydowanie przydałyby mi się zasoby z mojej biblioteki. 
Na ten moment mój umysł i ciało były zbyt zmęczone, aby doszukiwać się jakiegoś suspensu. Potrzebowałem ciepłego prysznica i jeszcze cieplejszej herbaty, a także snu, którego nie mogłem teraz zaniedbywać. 
Sprawą tutejszej jubilerki zajmę się, gdy wypocznę i być może dowiem się czegoś o jej pochodzeniu. W sytuacji, gdy człowiek pozbawiony jest książek najlepiej działa dowiadywanie się faktów u źródła i takie wyjście, związane z konfrontacją i obserwacją zdecydowanie mi odpowiadało. 
Wybrałem na noc ciepłe ubrania, zgasiłem sypialne światło i podążyłem pod prysznic, opróżniając głowę z dzisiejszych spraw. Chilijczyka, czarnego rynku, topazu i jubilerki, która mieszkała po sąsiedzku. 
Z delikatnymi sprawami należało umieć obyć się bez pośpiechu, a jutrzejszy dzień mógł otworzyć dla nas obojga całkiem nowe i jakże korzystne bramy. 

Lacie? Bon matin, mademoiselle

27 mar 2022

Jumper CD Vogel

- Ale nie tu – odezwałem się w końcu. Szybko złapałem go za rękę i przeniosłem nas do… Ohio. Żeby sprostować; panowałem nad mocą w stu procentach, a to, że często przenosiłem się w randomowe miejsca, było skutkiem moich nierozgarniętych myśli, które zamiast mi podsuwać myśli o najbliższym miejscu, podsuwały mi obrazy miejsc, w których chciałbym się pojawić. Dlatego też, gdy wyobrażałem sobie najprzyjemniejszą, a może nawet randomową wizje miejsca, przenosiło mnie do niego. W tym wypadku oboje wylądowaliśmy w Ohio. 
Nie chciałem nic mówić na terenie cyrku, ponieważ bałem się, że ktoś nas podsłucha – chociaż ja sam nie miałem nic do ukrycia w sprawie podpalenia namiotu, bałem się, że prawdziwy podpalacz ucieknie, gdy usłyszy, że go szukamy. 
- Więc co znalazłeś? – zapytał Vogel, a ja wyciągnąłem z kieszeni moją zapalniczkę. Popatrzył na nią, a następnie na mnie. – Ktoś chce mnie wrobić. To moja zapalniczka. Na miejscu zdarzenia, rozumiesz? Zginęła mi jakiś tydzień temu – wyjaśniłem, trochę drżącym głosem. Zaczynałem ponownie ulegać wszystkim moim emocjom i przestawałem nad sobą panować. 
- Skąd wiesz, że to twoja? – zaraz mu wyjaśniłem, że wszystkie moje zapalniczki miały pogryzione dna. Na dowód pokazałem mu dół przedmiotu, więc przyznał mi rację. – A ty co masz?
- Mówią, że ciebie widzieli – gdy to usłyszałem, poczułem się, jakby spadł na mnie ciężki głaz. – Przynajmniej twierdzą, że to ty. Ktoś widział kolesia ubranego w ciemną bluzę i tego samego koloru spodnie – westchnąłem. Każdy się tak mógł ubierać, każdy i dlatego, że ja każdego dnia wyglądałem tak samo, od razu stwierdzili, że to byłem ja? Czy to oznaczało, że miałem spalić wszystkie swoje czarne ubrania i przenieść się na śnieżnobiałą, niegrzeszną biel? 
- Świetnie, zostanę skazany za ciemne ubrania – schowałem twarz w dłoniach, aby przetrzeć zmęczone oczy i całą twarz. 
- Jedyne, co się nie zgadza, to postura. Ten ktoś był większy i masywniejszy od ciebie – dodał, a ja ponownie na niego spojrzałem. Czyli moja własne chude ciało ratuje mi na ten moment dupę.
- Eh… - westchnąłem, po czym usiadłem na ziemi, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że znajdowaliśmy się w parku miejskim dla psów. Siedziałem na trawie, a nie daleko nas biegał jakiś bury Pimpek. – To mi przypomina, jak mieszkałem z takim jednym kolesiem, któremu jak relacje z ludźmi zaczęły się sypać, to stwierdził, że to moja wina – nie mam pojęcia, czemu zacząłem opowiadać tę historię. – Jego łatwo się pozbyłem. Wywaliłem jego rzeczy za okno, te cięższe wystawiłem na klatkę schodową, wcześniej kradnąc mu klucze do pokoju – powiedziałem w lekkim uśmiechem. – Dlaczego tak teraz nie mogę zrobić – powiedziałem trochę łamiącym się głosem.
- Bo nie wiemy kto to zrobił – odpowiedział Vogel.
- A ja nie mam pojęcia jak to zmienić. Nie mamy czego śledzić, nie mamy podejrzanego, nie mamy nic… oprócz śladów i plotek, że to ja – i niestety się w tej chwili załamałem. – Wracamy – zarządziłem i chwyciłem go za rękę, przenosząc nas z powrotem do cyrku, a konkretniej, to za główny namiot. Chciałem tylko zająć czymś swój umysł, aby nie wybuchnąć.
- Wyglądasz, jakbyś miał się poddać – spojrzałem na niego spode łba. – Albo się rozpłakać – zmarszczyłem brwi i tylko go uderzyłem w ramie, nie chcąc przyznać mu racji. Nic nie odpowiedziałem. – Na pewno wiemy, że ktoś użył twojej zapalniczki, więc jeśli chciał cię wrobić, musiał ci ją ukraść. Jeśli zrobił to przypadkiem, to miałeś niebywałego pecha, że akurat twoją podpałką. Wiemy też, że jest to ktoś większy od ciebie – podsumował wszystkie fakty z dzisiejszego dnia. – Na miejscu zdarzenia raczej nie ma więcej śladów. Możemy się popytać innych, którzy w większej części powiedzą, że to ty.
- Wcale nie pomagasz – skomentowałem, ale to zignorował.
- Spróbujmy może znaleźć potencjalnych winnych.
- Słuchaj, w tym cyrku prawie każdy jest ode mnie większy, nawet niektóre kobiety. Nie mam nawet metra sześćdziesięciu, więc możemy jedynie odsunąć z grona podejrzanych dzieci i może połowę dziewczyn.
- A ci, którzy mieli motyw?
- Tutaj każdy ma jakiś motyw, by się mnie pozbyć – przyznałem z małą niechęcią, zdając sobie sprawę, że chyba naprawdę przesadzałem w niektórych przypadkach.
- Ale nie każdy ma motyw, aby spalić akurat namiot Diane.
- Może to, że mnie nie lubi i byłaby idealną dla mnie ofiarą?
- Czyli jak każdy w tym cyrku – na to nie miałem argumentów, więc zamilkłem. Zaczynał gadać z sensem.

Vogel?

21 mar 2022

Jumper CD Cherubin

Szlag. W tamtej chwili nienawidziłem ich wszystkich. Tych ludzi, którzy eksperymentowali, tej dwójki, którą chciałem zabić, Cherubina, który nie pozwolił mi tego zrobić, wszystkich cyrkowców, których gdzieś wcięło. Skąd u mnie taki nastrój? Nie miałem pojęcia. Jak usłyszałem głos Cherubina przy moim uchu, w jakimś stopniu kazało mi się to uspokoić i ich zostawić, ale z drugiej strony kłóciłem się w duchu z samym sobą, że chciałem to zrobić, a raczej, że chłopak kazał mi to zrobić. Nie miałem pojęcia, co to za technika, ale miałem ochotę go za to zabić. Tak, mordowanie ludzi to proste wyjście, na pozbycie się wszystkich wkurzających istot. 
Czyli po pierwsze – wkurzył mnie chłopak. Nienawidziłem, gdy ktoś nade mną górował i wydawał mi rozkazy, a on użył jeszcze jakiejś dziwnej mocy i zmusił mnie do czegoś. Po drugie – zranił ich przede mną. Nie mam pojęcia co mnie bardziej denerwowało. To, że mi zakazał ich ranić czy to, ze sam to zrobił. Niby taki bezbronny i niewinny, a tu proszę, wyrywa się na śmierć jak oni wszyscy. Tylko go dźgnąć tym jego nożem…
Po trzecie i chyba ostatnie, czułem się niekomfortowo. Gdy spadłem na plecy, zabrakło mi tchu w płucach i aktualnie dziwnie mi się oddychało. Jakby „nie do końca”. Owszem, chorowałem na analgezje, która nie pozwala mi odczuwać bólu, ale pozwala odczuwać „efekty”. Złamanie ręki – brak bólu, ale odczucie, że nie mogę nią poruszać. Uderzenie w klatkę piersiową – brak bólu, ale odczucie, że nie mogę nabrać powietrza. Zamiast bólu, czułem się tylko niekomfortowo. Z jednej strony lubiłem tą chorobę, z drugiej wiedziałem, jakie ryzyko niosła ze sobą - prawdopodobnie nie dożyje starczego wieku przez jakiś durny wypadek. 
Wróciłem do swojego namiotu, w którym od razu się położyłem. Oddech wracał do normy, a ja czułem się wyłącznie ociężały. Postanowiłem się zdrzemnąć – tylko na chwilkę. Potem się okazało, ze ta chwilka trwała pięć godzin, a mnie obudził Cherubin, który wszedł do namiotu z jakimś ważnym pytaniem. 
- Jumper, obudź się – słyszałem jego głos i chociaż mój umysł usiłował się wyprzeć rzeczywistości, zostawiając mnie w błogim śnie, poległ. Otworzyłem oczy i spojrzałem na cyrkowca, czując, że początkowa złość gdzieś zniknęła, wiedziałem tylko, że jeśli sobie przypomnę, czemu byłem zły, ona momentalnie wróci. 
- Czego – wymruczałem, podnosząc się z ziemi.
- Gdzie jest Diane? – zapytał, a ja słysząc to dziwne pytanie, sądziłem, że jeszcze spałem.
- Kto?
- Diane.
- No przecież została – podrapałem się po głowie.
- Tak? Wydawało mi się, że też się tu przeniosła – powiedział bardziej do siebie, jakby się nad czymś zostawiał.
- Nie. Wyciągnęli ją z tego inkubatora i zabrali. Masz urojenia? – zapytałem spokojnym i jeszcze zaspanym tonem.
- Chyba – wymruczał pod nosem. Westchnąłem tylko.
- Cherubin – podniosłem się z łóżka. – Co ty mi zrobiłeś? Te szeptanie do ucha – chciałem wiedzieć. Przez moment milczał, aż w końcu się lekko uśmiechnął.
- Nauczyłem się tej techniki od pewnego mnicha.
- A niby taki cichy pisarzyk – powiedziałem złośliwie, a nawet trochę z pogardą. Znowu się położyłem. – Nie rób mi tak więcej, bo teleportuje cię na środek oceanu – zagroziłem poważnie. Nie miałem pojęcia, czy przyjął to do serca, czy miał to gdzieś, bo już na niego nie patrzyłem. – Jeśli to wszystko, to wypad.
- Nie chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałem? – przez moment milczałem. W sumie przydałoby się wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Czemu nas porywają, wsadzają do inkubatorów, wywołują trzęsienia ziemi, a mnie nazywają Źródłem.
- No mów – znowu podniosłem się do siadu. 
Z jego krótkiego wywodu się okazało, że dwójka ludzi pracowała dla kogoś, komu bardzo zależało na osobach magicznych. Takich, które miały nadnaturalne moce. Wywoływano trzęsienia ziemi, aby nikt nie pomyślał, że ludzie są porywani. W podziemnym laboratorium wysysają z nich magię, a słowo „Źródło” określało ludzi z magicznymi mocami. To była cała śpiewka porwanych przez Cherubina dwójki. Trzęsienie ziemi, porwania, wysysanie magii – wszystko dla kogoś, kogo nikt nie znał, bo sobie tak zamarzył. Cudownie.
- Co planujesz teraz zrobić? – zapytałem Cherubina, już całkowicie się budząc.

<Cherubin?>

Cherubin CD Orion (+18)

Moje nagie ciało płonęło z rozgrzania. Było w tym coś elektryzującego i coś na sprawiało, że objawiałem się w zupełnie innej odsłonie. 

Orion CD Cherubin (+18)

Szczerze? Z czystej rozkoszy przygryzłem dolną wargę, gdy tylko usłyszałem uwieńczające zdanie całej wypowiedzi Cherubina. 

Shu⭐zo CD Lennie

Pomimo tego, że tyle dobrego udało mi się na siłę zdobyć, to wciąż nie byłem w pełni usatysfakcjonowany. Niczym było wspólne wyjście na miasto i wspólne spędzanie tam czasu, gdy tak naprawdę niekoniecznie tego mi brakowało. Stęskniłem się za Lenniem, a nie sztywnymi randeczkami w restauracjach czy oglądaniem nowego horroru w kinie. Nigdy nie byłem fanem spędzania wspólnego czasu w taki sposób. Zawsze wydało mi się to czymś czysto robionym pod publiczkę, bo tak się już utarło w naszym idealnym społeczeństwie. Może gdybym był młodszy, to rzuciłbym propozycję jakiejś imprezy i tam bym się nawalił do nieprzytomności, ale obecnie czuję się jak pięćdziesięcioletni dziad, który z chęcią po prostu by sobie usiadł i ponarzekał, popijając przy tym coś procentowego, niekoniecznie później odlatując w fotelu. Skoro już o piciu mowa: nonszalancko siorbiąc przez słomkę resztkę niezidentyfikowanego shake'a, którego wyprosiłem od Lenniego, usiadłem na jednym z murków przy jednej z mniej ruchliwych ulic w mieście. Na szczęście pogoda nam sprzyjała, choć był to trochę zimny dzień. Przynajmniej nie zbierało się na deszcz ani nic w tym stylu. Lennie usiadł tuż przy mnie i w tym samym momencie oparłem się o niego, obserwując zajętych przechodniów. Każdy z nich szedł w swoją stronę i w zasadzie nie zwracał na nas uwagi, dlatego koniec z końców westchnąłem przeciągle z nudów, wręczając Lenniemu swój pusty kubek.
- Marzą mi się wakacje. - odparłem, odchylając głowę do tyłu i zamykając oczy. - Może jakieś morze i piasek... Chociaż nie. Słońce by mnie zabiło. - wymamrotałem, wtulając się w ramię chłopaka.
- Czyli chcesz powiedzieć, że oprócz bycia psem jesteś też wampirem? - spytał żartobliwie, spoglądając na mnie. Sam się uśmiechnąłem pod nosem na takie stwierdzenie. Było to poniekąd zabawne, ale rzeczywiście moja skóra mogłaby tego nie wytrzymać i daje sobie rękę uciąć, że na plaży to w pewnym momencie normalnie stanąłbym w płomieniach.
- Takie już małe dziwadło masz za męża. - oznajmiłem, kładąc się na murku, a głowę opierając na nogach Lenniego. Jakoś nie umiałem sobie znaleźć wygodnej pozycji, a znowu gdzieś iść też nie miałem za bardzo ochoty. Jednak na moment przestałem się wiercić, gdy mój ukochany się do mnie schylił i pocałował w czoło.
- Bardzo kocham to małe dziwadło. - dodał jeszcze z ciepłym uśmiechem, który zresztą odwzajemniłem, posyłając mu jednocześnie buziaka. Tak bardzo nie chciało mi się podnosić.
- Ale mi słodzisz dzisiaj. - odparłem, ale szybko po tym się skrzywiłem, zakrywając swoje wrażliwe uszy. Nie wiem, co za pacana naszło, aby zacząć tak głośno trąbić na praktycznie pustej drodze, ale mogę obiecać, że jeśli się kiedyś spotkamy, to wyrwę mu ten klakson razem z kierownicą. - Nie dam rady, idziemy stąd. - mruknąłem poirytowany, podnosząc się i pociągnąłem Lenniego za sobą, odchodząc już stamtąd. - Jak można tak w biały dzień trąbić? - westchnąłem rozczarowany. - Moje biedne uszy. Nie ma się co dziwić, że pragnę wakacji. Tego wszystkiego jest normalnie za dużo.
- Przyzwyczaiłem się raczej do twojej niechęci do wakacji. - odparł, wzruszając ramionami, gdy tak szliśmy chodnikiem. - Ale jeśli chcesz... - urwał, widząc wzrok, jakim na niego spojrzałem. Byłem gotowy go nazwać totalnym idiotą, ale w porę dotarło do mnie, że w zasadzie jestem przepełniony sprzecznościami przez obecność jakiejś optymistycznej ameby. Jak tu się w tym nie pogubić? Sam nie wiem... Westchnąłem niesmaczny, chowając dłonie do kieszeni.
- Nie było tematu, okej? - wolałem się z tego wycofać i nie psuć sobie jeszcze bardziej humoru. - Chodźmy coś zjeść. - wymruczałem, obejmując rękami ramię Lenniego i się do niego przytulając. - Głodny jestem trochę. - dodałem jeszcze, kładąc po sobie uszy.
- Mamo! Mamo! Widziałaś to?! Temu panu się ruszają kotkowe uszy. - usłyszałem tuż obok, a gdy tylko odwróciłem głowę, to zobaczyłem właśnie mamusię, która popędza swoją córeczkę, ewidentnie zażenowana tą sytuacją. Nie dziwię się jej. Usłyszało to chyba pół miasta.
- Mówiłem już, że nie lubię dzieci? - spytałem zniesmaczony, przenosząc wzrok na Lenniego, a ten momentalnie zaczął się śmiać.

***

Znaleźliśmy bardzo fajną restaurację już bez głupich zaczepek po drodze. W środku było bardzo przytulnie i mogę śmiało powiedzieć, że po tych wszystkich smakowitościach, jakie miałem okazji zjeść, mogę śmiało powiedzieć, że na pewno jeszcze nie raz wyciągnę tutaj Lenniego. Było to idealne miejsce, gdzie mogliśmy dobrze zejść, pogadać, a rachunek nie był jakoś skandalicznie wysoki. Znaleźliśmy miejsce z boku tuż przy oknie. Z czego byłem zadowolony to fakt, że nie siedzieliśmy na krzesłach, a takich dwóch długich kanapach, które zresztą były bardzo wygodne. Nie mówiąc już o całym wystroju lokalu. Było tutaj po prostu bardzo przytulnie i przede wszystkim spokojnie. W miarę cicho, co również sobie cenię oraz przemiła pani kelnerka. Jak dla mnie moglibyśmy tutaj siedzieć nawet do samego zamknięcia, jednak już po dobrej godzinie, podczas której w zasadzie głównie wpatrywałem się w osobę przed sobą - Lenniego, nie byłem w stanie już dłużej wysiedzieć. Wspominałem już wcześniej, że w sumie tylko za nim się stęskniłem? To nieodparte uczucie znowu wróciło i już naprawdę nie mogłem wytrzymać.
- Hej, a myślisz, że gdy wrócimy, to jeszcze będziemy mieć chwilę dla siebie? - spytałem mężusia z uśmiechem, jednocześnie opierając głowę na dłoniach. Co prawda dzielił nas stolik, ale to nie powstrzymało mnie do dania mu jasno znać, o co mi konkretnie chodzi. Po prostu zgrabnie wysunąłem stopę z buta i władowałem ją między jego nogi, czekając na odpowiedź.

(Lennie~?)

OD The Beast

“Come on, baby, and rescue me, come on, baby, and rescue me,
'Cause I need you by my side, can't you see that I'm lonely?”

Fontella Bass rozbrzmiewała w dwóch niewielkich, prostokątnych głośnikach, które synchronizowałem przez cały dzisiejszy poranek. Jeden z nich stał na parapecie, drugi przygrywał mi z podłogi. Wóz, który zamieszkiwałem od tygodnia nie był pałacem i nawet obok niego nie stał, ale wbrew pozorom dało się tu przyjemnie urządzić. Osobista, schludna i przede wszystkim czysta przestrzeń stanowiła przyjemną odmianę dla tego, do czego przywykłem w ostatnich latach. 
Zrobiłem sobie krótką przerwę w tańcu, by zaparzyć herbatę i wpuścić do środka trochę słońca. Chodziłem boso po drewnianej podłodze z kubkiem w dłoniach i odciągałem na bok zasłony z grubego, zamszowego materiału. Wóz szybko wypełnił się przedpołudniowym blaskiem. Zgasiłem światło przechodząc przez pokój, by nie marnować na darmo energii. Usiadłem przy oknie z metalowym garnuszkiem w dłoniach i oparłem się nagim torsem o ścianę. Za szybą, po placu przed namiotami jakiś mężczyzna, którego nie znałem szedł przed siebie w towarzystwie dwóch dzikich kotów. Widziałem jakiś ruch przy namiocie, w którym urzędował Donnie. Poniedziałek biegł swym naturalnym, o dziwo bezstresowym rytmem. Minione dni były dla mnie intensywne, ale wciąż za mało produktywne. Plan na rozruszanie kości i wprawienie swojego ciała w cyrkowy rytm, który dostałem od Pika był napięty, ale nie wycieńczający. Black udzielił mi kilku rad w kwestii osiągnięcia większej mobilności mięśniowej i to z jego polecenia każdy dzień rozpoczynałem tańcem.
Los nie postawił jednak przed trupą amatora pozbawionego podstaw. Moje ciało przez większość życia było przyzwyczajone do ciężkiej, fizycznej pracy. Nie męczyłem się tak, jak pierwotnie zakładałem, dzięki czemu mogłem wydłużać czas swoich treningów do dziennego maksimum. Gdy nie mogłem zasnąć, trenowałem stawy skokowe i ćwiczyłem ścięgna w dłoniach, by uniknąć możliwych kontuzji. Nie myślałem nawet o bólu głowy, a raczej jego kilkudniowym braku, żeby nie kusić tego cholerstwa. 
Rozkoszowałem się gorącą, czarną herbatą, która dziś służyła za moje śniadanie. Wiedziałem, że powinienem niedługo zająć się swoją dietą, aby wrócić do prawidłowej wagi i odzyskać potrzebne pokłady energii. Sęk w tym, że pomijanie posiłków i ich wysoka nieregularność były moim problemem od zawsze, i do tej pory nie było czasu się tym zająć.
Dopijałem herbatę powoli, zapisując w pamięci plan na jak najszybsze zajęcie się odpowiednim harmonogramem posiłków. Skończywszy tą błazeńsko tanią, londyńską kosę, znalazłem chwilę by zapalić w oknie. Moją wyglądającą zza szyby postać przyuważył zmierzający w stronę głównego namiotu Black i pomachał mi z uśmiechem. I tak nie zamierzałem odpowiadać, ale mężczyzna szybko zreflektował się po swojej pozytywnej reakcji na mój widok - widok człowieka niespiesznie palącego fajkę w oknie. Zatrzymał się z przytupem i oparł dłonie na biodrach. 
“Tańczyć!”, rzekły jego usta, nim ruszył dalej karykaturalnie oburzonym krokiem. Mrugnąłem leniwie i wytrzepałem resztki spalonego tytoniu z lufy. Jeszcze czego, żeby myślał sobie, że się obijam. Posprzątałem parapet, zapaliłem światło i zamknąłem okno, mocno ciągnąc za rączkę, aby nie dokuczał mi żaden przeciąg. Zasunąłem zasłony, żeby nikt spośród tych pląsających indywiduów nie zaglądał mi w szyby.
Zająłem miejsce w najbardziej przestronnej części pokoju i pomału rozstawiłem stopy, kilkakrotnie przebierając palcami. Grunt, po którym się kroczy zawsze należało najpierw wyczuć. Stojąc w lekkim rozkroku, wpatrzony w duże, banalnie proste lustro, które stało oparte o ścianę, włączyłem zatrzymaną wcześniej muzykę.
Gdy basy i perkusja wymieniały się niskimi tonami ze skocznym dźwiękiem trąbek, przerzucałem ciężar ciała w nogach, pierś trzymając wyprostowaną i poruszającą się płynnie za ruchami barków. 
Nie potrzebowałem wiele czasu na rozpoznanie diametralnych różnic między tańcem w świecie cyrkowców, a tańcem w świecie arystokratów. W obu tych odmiennych, a przy tym całkiem bliskich sobie uniwersach taniec miał ogromne, znamienne wręcz znaczenie.
W pałacach i dworach był czymś, co niejednokrotnie stawało się droższe od najbardziej pożądanej jednostki monetarnej. Taniec nie był bowiem jedynie okazją na pokazanie dobrych manier oraz idealnej, choć fasadowej kultury i etykiety. Dobrze wybrany partner,  który zaszczycał swoją ręką i stanowczym krokiem, był nie tylko furtką do wkupienia się w cudze łaski, pochwycenia ulotnej uwagi gapiów, czy chociażby chwili rozrywki. Taniec był jak handel, handel na niepojętą miarę. To podczas wzajemnych obrotów, ukłonów, czy rozmytych spojrzeń w oczy podczas basse danse, wymieniano się sprośnościami, których później używano przeciwko sobie. Żadne spotkanie o wadze państwowej, podczas którego składano przysięgi na biblie, torę, czy konstytucję nie zdradzało tyle, co słowa rzucone sobie w tańcu. Nawet seks potrafił pochylić czoła przed intymnością podczas niewinnego pląsu. 
Tutaj taniec także odgrywał znaczącą rolę, ale była ona - można by rzec - bardziej socjalna, indywidualna i wyzwoleńcza. Ludzie, których widywałem tańczących wyglądali tak, jakby coś z ich wnętrza miało wydrzeć się na zewnątrz. Ciężko było określić, czy ta wydzierająca się ze środka siła była dobrem, czy złem. Taniec cyrkowca zdawał się być jego najprawdziwszą wizytówką, jeszcze bardziej autentyczną niż popis zdolności osiągniętych w swojej specjalizacji. Miał w sobie coś otumaniająco ciężkiego, jakby w sekwencji ruchów wykonywanych do rytmu próbowano spisać swoją osobowość. To znaczyłoby, że taniec był dla nich w rzeczywistości zdradliwy do głębi, choć zapewne część z nich pragnęła się obnażyć i pozwolić, aby ich zauważono.
Oczywiście mogłem się mylić, choć było to bardzo mało prawdopodobne. Trzymałem dłonie splecione razem, z łokciami zgiętymi pod kątem prostym, wypchniętymi na pewną odległość przed mostek. Z wyprostowanymi plecami i nieustępliwie trzymaną ramą, unosiłem się nad drewnianą podłogą wybijając się to z lewej, to z prawej stopy. 

“Rescue me, come on and take my heart
Take your love and conquer every part
'Cause I'm lonely, and I'm blue
I need you, and your love too
Come on and rescue me”

Przeskoki były szybkie, intensywne. Z każdym kolejnym krokiem oraz z muzyką narastającą w mojej głowie zaczynałem popadać we wrażenie, że kręcę się coraz szybciej i szybciej. Widziałem swoje półnagie ciało połyskujące od potu w świetle żarówki, widziałem w dziwny i nienaturalny sposób mięśnie pleców napinające się podczas każdego pojedynczego lądowania. Widziałem gibkość i siłę ścięgien napiętych w moich prostych ramionach, które pozostawały niewzruszone niezależnie od zmian pozycji ciała oraz skrętów, jakie wykonywałem. Skok za skokiem, z każdym ciężkim oddechem jeszcze wyraźniej dostrzegałem swoją twarz, o mocno naburmuszonych z wysiłku brwiach i ledwie zauważalnie uchylonych ustach, które wyrzucały z siebie zmęczone, agresywne tchnienia. 
Utwór zdawał się nie kończyć i czułem się tak, jakby ten trans mnie zżerał. 
Wtem rozległo się solidne trzaśnięcie i wszystko wróciło do rzeczywistości. 
Zatrzymałem się raptownie, a mój mózg wyróżnił poszczególne bodźce. Odwróciłem głowę przez ramię i posłałem sprawcy uderzenia, które wytrąciło mnie z rytmu długie spojrzenie, które emanowało niechęcią oraz niezadowoleniem z tej wyjątkowo nietaktownej wizyty. Pik stał w szeroko otwartych drzwiach do mojego wagonu, z jednym kolanem ugiętym i twarzą naznaczoną wyrazem niemałego zakłopotania - otwierając drzwi z impetem trzasnął w coś, co wywołało ten zamęt. Tym czymś była maszyna do szycia stojąca za drzwiami. Cienki pokrowiec raczej nie był tarczą obronną, a sprzęt był przecież delikatny i nie taki tani. Tylko wariat nie mający pojęcia o wartości przedmiotów użytkowych by się nie oburzył.
- Oh… wybacz. - powiedział, próbując rozgonić tnącą aurę swoim uśmiechem. - Pukałem, ale chyba nie słyszałeś.
Odwróciłem się twarzą do niego i skrzyżowałem ramiona luźno na piersi.
- Najwidoczniej nie. - odparłem. - Jaki jest sensowny powód, dla którego miałbyś mnie nachodzić?
Usta Pika zwężyły się na moment w cienką linię. Widać było po nim, że szło mu ze mną opornie. Był twardy i sprytny, nie dawał po sobie poznać antypatii i irytacji. Zamiast tego walczył ze mną uśmiechem, co było nie taką złą, choć trochę irytującą techniką.
- Powód jest bardzo sensowny! Spodoba ci się, musisz mi uwierzyć. - blondyn machnął dłonią dając mi znak, abym podążył za nim i nie czekając na nic, wyskoczył z mojego lokum. 
Wyciągnąłem dłoń po czekający na oparciu krzesła biały golf i założyłem go na siebie w drodze do otwartych drzwi. Stanąłem we framudze i naciągnąłem na palce rękawiczki patrząc na trójkę cyrkowców, którzy stali w półkolu u stóp mojej mikroskopijnej fortecy. 
Pik, Smiley - akrobatka z grupy zaawansowanej o burzy brzoskwiniowych włosów oraz to dziecko. Dziewczynka, która ledwie odstawała od ziemi. Faktycznie, pojawiła się w cyrku niedługo po mnie i z tego co zaobserwowałem szybko przykleiła się do różowowłosej. 
Ta trójka sama w sobie zdawała się pochodzić z jakiegoś odrealnienia, ale to, że stali akurat u moich wrót przekraczało granice wyobraźni. Spojrzałem pytająco na Pika i oparłem nadgarstki na biodrach. 
Mężczyzna błysnął zębami i rozłożył ramiona, aby zwrócić moją uwagę na dziecko.
- Pamiętasz Lu, Beast? 
Pik postawił mi to retoryczne pytanie uznając zapewne, że pamiętam. Nie siliłem się nawet na przypominanie mu o prawidłowym użyciu przedimka “the”, który powinien stać przed moim pseudonimem. Od początku miałem wrażenie, że pomijając go, blondyn tworzy sobie jakieś zdrobnienie do mojego nowego imienia. 
- Nasza mała Lu jest w potrzebie, a Smiley nie zawsze może sobie pozwolić na opuszczenie treningu. - kontynuował Pik, który wydawał się mieć w całkowitym poważaniu upierdliwą atmosferę spotkania. - Tak się składa, że ty nie występujesz przed publicznością, więc mógłbyś nam wszystkim pomóc, oferując zaledwie odrobinę swojego czasu. 
- Pik… to chyba nie jest najlepszy pomysł. - powiedziała cicho starsza z dziewczyn, ale szef cyrku pocieszył ją uśmiechem.
- Skąd! Tak się składa, że Beast trzyma u siebie maszynę do szycia. Jestem pewien, że skorzysta ze swoich zdolności manualnych, aby pomóc nam wszystkim. - to powiedziawszy, zwrócił się do Lu. - Śmiało słonko, pokaż Beastowi co wydarzyło się twojemu…
- Biszkopcikowi. - dokończyło dziecko, ratując Pika z opresji.
Dziewczynka śmiało wyciągnęła krótkie ramiona do góry, tak jakbym stał na szczycie latarni morskiej, a nie dwa schody wyżej. W zaciśniętych piąstkach trzymała maskotkę. Królik, którego dzierżyła był trochę wysłużony i faktycznie, miejsce nad jego tylną łapą zajmowało niewielkie rozdarcie. Nie było duże, ale pozostawione bez naprawy mogło łatwo pozbawić zająca kończyny.
- I co ja mam mieć wspólnego z tym pokracznym pluszakiem? - zapytałem Pika, całkowicie ignorując obecność pozostałych osób.
- Okazać trochę serca i go naprawić, Beast. - mruknął mój rozmówca. Ten pomruk miał mi pokazać, że ta prośba od serca wcale prośbą nie jest. 
Cofnąłem się bez słowa do środka i wyciągnąłem ciężką jak diabli maszynę, którą Pik obił drzwiami. Nie czekając, przeszedłem z nią wgłąb pomieszczenia, aby postawić ją na biurku i podłączyć oświetlenie. Przywódca trupy wetknął głowę do środka.
- Naprawisz go? - spytał z uśmiechem, jakby nasza wymiana zdań sprzed chwili nie miała miejsca.
- Najpierw muszę go dostać. - odpowiedziałem zajmując się maszyną.
Z pokrowca wyciągnąłem materiał, szpulki, pudełko z igłami i kilka różnych typów nici, które były wliczone w zestaw. W czasie, gdy ja testowałem pedał i prędkość pracy igły Pik pomagał małej dziewczynce ze stopniami prowadzącymi do środka.
- Lu zostanie z tobą przez chwilę, w czasie gdy Smiley będzie trenować. - mężczyzna klepał jakieś polecenia i dodawał otuchy dziecku. 
Widziałem kątem oka, jak akrobatka zagląda do środka i ostrożnie przebiega wzrokiem po moim wagonie. Niezależnie od tego co pomyślała, miała rację. Surowe ściany bez ozdób, szafa stojąca tam gdzie stała, łóżko, moje stanowisko pracy, lustro i niewiele ponad to - nic, czym dziecko mogłoby się zająć i nic, czym chciałbym, aby dziecko się zajmowało.
Drzwi zamknęły się i świergot Pika zniknął. Nawinąłem białą nić na odpowiednie zatrzaski i uchwyty, patrząc uważnie czy w końcowej fazie przebiegnie ona przez nitkę. Mimo terkotu maszyny na próbnym materiale do sprawdzania ściegu, słyszałem jak mój pokój przemierza pozostawiony pod moją jurysdykcją mały człowiek.
Zerknąłem w dół i napotkałem spojrzenie wielkich, bursztynowych ślepi, w których połyskiwały fiołkowe akcenty. Większa część twarzy dziecka skrywała się za wyciągniętym w moją stronę pluszakiem.
Wyprostowałem się na krześle, spojrzałem na wątłą sylwetkę dziewczynki, której oczy stanowiły dominującą część ciała. Wielkie, wierne i przesycone takim blaskiem, że komuś mogłoby się nawet zrobić żal, że kiedyś on przepadnie.
- Dziękuję, że uratujesz Biszkopcika. - powiedziała do mnie po raz pierwszy.
Odebrałem od niej pluszaka podnosząc go za uszy, aby nie przeciążać zagrożonej nogi. Trzeba będzie zszyć na krzyż, najlepiej podkładając pod spód cienką warstwę materiału.
- To pluszak. - zaznaczyłem. - Nie ratuję go, jedynie go zszywam.
Blondynka, a raczej blondyneczka przekrzywiła ciekawsko głowę i zdawało mi się, że jej planem jest stanie przy blacie mojego biurka jak najdłużej, i obserwowanie owoców mojej pracy. Sam fakt, że musiałem przebywać z kimś w granicach mojej osobistej przestrzeni, jaką był ten pokój, był dostatecznie irytujący. To, że za moje towarzystwo miało robić dziecko tylko pogarszało sytuację. Do szczęścia brakowało mi jeszcze tylko ślęczenia tuż obok i chuchania w mój bark.
Spojrzałem ponad jej głowę i ruchem głowy wskazałem łóżko, które stało dostatecznie daleko.
- Idź, usiądź tam i poczekaj aż skończę. Niezależnie od tego ile masz lat, zapewne nauczono cię bycia grzeczną. - stwierdziłem z oczekiwaniem. 
To, że dziecko dostosuje się do wydanego polecenia wydało mi się oczywiste. 
Nie czekając dłużej, pochyliłem się nad tą kulą pluszu i przystąpiłem do pracy. Chcąc nie chcąc zamierzałem wykonać ją solidnie i sprawnie, może odrobinę przeciągając czas oczekiwania. Pracy było tu może na kilkanaście minut, a trening Smiley mógł trwać godzinami. Nie wiem, co Pikowi tkwiło w głowie, gdy obarczał mnie ciężarem ubranym w słonecznikową sukienkę.


< Lu? >

17 mar 2022

Lu CD Smiley

Nie pisnęła słowem ani w żaden inny sposób nie zdradziła, że czuła się jakoś obserwowana podczas staniu w bezruchu pośród tłumów ludzi. Być może przykuła kogoś uwagę, kto wie. Nie dawała po sobie tego poznać, jednak miała się na baczności - mało kto wiedział, że jest znacznie bystrzejsza niż cyferki na to pokazywały, przynajmniej w pewnych sprawach. Florentia miała dojrzalszy umysł, podobno mentalnie mogła mieć nawet 15 lat, ale to były tylko niepotwierdzone pogłoski. A jednak widząc początek postępowania przybyłej nastolatki, bez problemu przybrała słodki uśmiech.
Postawa Smiley była w dziwny sposób zaznajomiona z obcowaniem kwestii małych dzieci na tyle, że podświadomość podpowiadała jej o słuszności swoich podejrzeń.
- Lu co powiesz na kąpiel? - Zapytała się z delikatnym uśmiechem. Dziecko przekrzywiło głowę z nieco zdezorientowanym wyrazem twarzyczki. Źle pachniała? Przecież wszystkie opiekunki przypilnowały higieny osobistej każdego dziecka z osobna przed jakimkolwiek wyjściem. Smiley musiała to zauważyć, gdyż zaraz podniosła ręce ku górze. - Na pewno jesteś zmęczona, ciepła woda pomoże ci. To jak?
- W porządku. - Odparła bez problemowym tonem. Starsza wstała z pozycji kucającej i wyciągnęła rękę ku dziecku, które ją zaraz spokojnie złapało.
Po drodze przewodniczka mówiła cicho o niektórych rzeczach znajdujących się w ich bliskim zasięgu wzroku. Młoda musiała szybko się przyzwyczaić do nowego otoczenia, co wydawało się niepokoić Smiley. Chociaż prowadziła ją spokojnym krokiem, w powietrzu pozostawiała nerwową nutę, ale Lu nie mówiła o tym.
W końcu dotarły pod drzwi pożądanego celu i różowowłosa ponownie zwróciła się do towarzyszki.
- Potrzebujesz pomocy?
Dziewczynka przypomniała sobie, jak czasem opiekunki narzekały na jej długość włosów, podczas gdy pozostałe małe mieszkanki nie mogły się nacieszyć możliwościami plecenia ich. Było to niejakim powodem dla którego myła się jako ostatnia ze wszystkich, ponieważ samo zajęcie się włosami trwało długi okres czasu przebywania w łazience, nawet jeśli starała się robić je szybko. Widząc zamyślenie i zawahanie się u dziecka, Smiley ponownie posłała jej delikatny uśmiech.
- Przyniosę ci coś na przebranie, przy odrobinie szczęścia akurat coś będzie - powiedziała życzliwie i zostawiła ją samą sobie, uprzednio mówiąc co gdzie jest.
Sprawnie się przygotowała i pozostawiła ręcznik nim miała wejść pod prysznic. Ręka ją zabawnie lekko łaskotała podczas tych czynności, gdyż przy zdejmowaniu zapinanej bluzy z długim rękawkiem zerwał się jej opatrunek, ukazując bardziej zaczerwienione cięcie. Otworzyło się trochę, ale krew nie leciała, czyli chyba tamto ostrze nie zostało zdezynfekowane, co czasem się zdarzało. Na pewno wystarczy to dobrze przemyć i będzie cacy.
Dokładnie podczas takiej czynności zastała ją Smiley z trzymanym ubraniem.
-Mój Boże- wyrwało się jej patrząc na ręce dziecka, od nadgarstków po ramiona pokryte bliznami na każdym milimetrze. Lu uśmiechnęła się do niej, jakby gdyby nic. - Tym trzeba się zająć.
- W porządku siostrzyczko, muszę to tylko umyć.
-Lu, wdaje ci się zakażenie - powiedziała z nutą niepokoju w głosie. To z odległości tych jakiś dwóch metrów byłą w stanie zauważyć stan rany? Mała pokręciła głową. - Kto ci to zrobił? Czy ktoś od nich? Przysięgam, że nie daruje im tego...
- Siostrzyczka też wychowała się w sierocińcu, prawda? - Zapytała się patrząc na nią dużymi oczyma. Smiley zamrugała, zaskoczona. Lu jednak już suszyła ranę, jak gdyby stwierdziła tylko jasność o panującej porze wieczornej. - Wszystko w porządku siostrzyczko, widzisz? Nic mi nie jest.
Pokazała jej przemytą i suchą ranę, podczas gdy wolną ręką sięgnęła po maskotkę i już ją przytulała.

<Smiley?>

Lacie CD The Beast

Nie jestem z tych, którzy solidaryzując się z resztą trupy, spędzają z nimi swoją każdą wolną chwilę. Karmią się towarzystwem innych, potrzebując świty wokół siebie jak powietrza.  Nic z tych rzeczy. Wianuszek ludzi wokół, zamiast dodawać mi energii, nieprzerwanie wysysa ją ze mnie, sprawiając, że moja studnia cierpliwości do otoczenia staje się coraz płytsza. Męczy mnie usilna chęć wręcz zmuszenia kogoś do przyjaźni, której się nie chce.  Zdecydowana większość z nich, ku mojej uldze, jednak jak na mój gust nadal zbyt wolno, zrozumiała, że cenię sobie swoją przestrzeń bardziej niż inni i nie próbowali na siłę zabawiać mnie swoją asystą. Początkowe, niezapowiedziane wizyty mające charakter typowo niby rozrywkowy zamieniły się w rzadkie, tylko i wyłącznie służbowe odwiedziny, po biżuterię na występ lub by po nim oddać ją tam, gdzie jej miejsce.
Pik nie do końca  był z tego zbyt zadowolony, widział nas jako jedną wielką rodzinę, która powinna zacieśniać więzy, więc   zdecydowanie wolałby, żebym przebywała  wśród gwarnej gawiedzi na wieczorkach towarzyskich, być może zabawiając tłum. Mnie jednak  za towarzystwo zamiast żywych istot, wystarczają kamienie, którymi z takim uwielbieniem się otaczam. 
Jeśli na co dzień odpuścił próby socjalizacji mojej osoby, tak momenty dołączenia nowych artystów były wyjętym spod normalności  wyjątkiem. Oczekiwał i surowo egzekwował, bym tak jak inni członkowie witała nowoprzybyłych. W ten sposób zawiązaliśmy niemy układ między nami, on udaje, że nie widzi, gdy po raz kolejny odsuwam się na bok, za to ja pokazuję o dziwo dość żywe, jak na mnie i autentyczne zainteresowanie za każdym gdy przedstawia nam nowy narybek. W końcu dokładnie każdy z nich może być ciekawym obiektem, na którym warto zatrzymać oko najdłużej. A nuż okaże się interesującym pionkiem.  Taka niema farsa, gra, w którą ciągniemy właściwie od momentu mojego dołączenia, całkowicie odmienne motywy, bardziej lub mniej znane tej drugiej stronie stały się mostem zgodności łączącym je obie.
— Witam arystokratkę — kolejny stały element naszego dennego teatrzyku, Light, który niczym wierny giermek ślepo podąża za swoim rycerzem. Nie krył się zbytnio z niechęcią do mojej osoby, wielokrotnie tłumacząc ją brakiem szacunku do Pika, który w jego opinii jawnie ukazuję, nie integrując się z innymi. Gdy tylko zjawiał się w progu mojej przyczepy, od razu wiedziałam, że przychodzi w imieniu dyrektora naszej osobliwości, jakby za cel obrał sobie doprowadzenie mnie, zupełnie jak kat, do miejsca kaźni.
 — Tym razem możesz wykazać większe zainteresowanie, zdaje się, że to będzie dla ciebie pokrewna dusza — odłożyłam na blat zdjęte z głowy okulary powiększające i poszłam z Lightem, który cały czas na mnie czekał.
Pokrewna dusza? Niezbyt. Znajoma twarz, przynajmniej w teorii,  już prędzej.  No bo jak duża była szansa, że był faktycznie tym, za kogo go miałam? Czy było możliwe, żeby moja pamięć płatała mi figle? Wyuczone już we wczesnym dzieciństwie wcześniej obrazy, a aktualnie fotografie przedstawiające rodziny zarówno szlacheckie jak i królewskie były utrwalone w mojej pamięci podczas bali.  Jeżeli rzeczywiście mężczyzna przybyły do cyrku to był on, upadły książę bez tronu, który właściwie przepadł jak kamień w wodę, i nagle, z nieznanej nikomu przyczyny pojawił się tutaj, trzeba było przyznać, że czas nie był dla niego łaskawy. Tylko czy w ogóle istniała taka możliwość, że to był faktycznie on? 
 
Mimo że czerń aktualnie kojarzy się z dobrym smakiem, zgodnie z etykietą nie jest w uprzejmym tonie, by na przyjęcie urodzinowe wybrać odzież w tej barwie, w końcu wielu zamiast wyrafinowania czy luksusu widzi w nim śmierć  i żałobę. 
Jednak nastrój we Francji  już od dawna jest republikański, mimo to rządzący bezczelnie próbują przyrównywać się do magnaterii, bale, których lata świetności były za nimi, wróciły w łaski głów państwa. Za nic mając wartości tradycji, urządzają maskaradę rodem z prawdziwego cyrku. Ośmieszając dziedzictwo szlachetnych rodów, drwili sobie także z nich samych, wciągając je w swoje dziecinne rozrywki. Nawet tak trzymająca się z dala od życia towarzyskiego rodzina jak my nie mogliśmy zlekceważyć  zaproszenia na jubileuszowe obchody urodzin najważniejszej osoby w kraju. Lista gości już dawno ustalona, koperty rozesłane nie tylko na terenie Francji, ale również poza jej granice.
Nie zwracałam najmniejszej uwagi na nieprzychylne spojrzenia, ani szepty, które dało się słyszeć na każdym kroku. Czerń była kolorem rodowym, barwą, która nieodłącznie podążała za członkami mojej rodziny na przestrzeni wieków i żaden bal, żadne urodziny nawet prezydenta, nie były na tyle ważne, byśmy zrezygnowali z naszej tradycji. A stojąc z boku tłumu, można wiele dowiedzieć się o ludziach, zwłaszcza to, czego starają się nie
zdradzać, coś, co chcą ukryć głęboko wewnątrz siebie, by nikt nie miał dostępu do ich tajemnicy. Jednak w ukrywaniu ich byli gorzej niż beznadziejni, wszystko z nich można było wyczytać. Byli obrzydliwie przewidywalni w swoich upragnionych mrzonkach, byli po prostu nudni. Ale nie on. Zimno rozchodzące się wokół niego było tak bardzo inne od fałszywej uprzejmości otaczającej właściwie wszystkich na sali balowej. Obojętność szczelnie zakrywała całą resztę, nie pozwalając, by maski opadły. A ja niesamowicie chciałam, żeby opadły. Musnęłam palcami wnętrze dłoni, gdzie kończył się łańcuszek delikatnej bransoletki i po raz pierwszy tego wieczoru ruszyłam w stronę tańczącego tłumu, dokładniej w jego stronę. Wyciągnięta ręka starszego brata już po pierwszym kroku zagrodziła mi drogę. Samo jego spojrzenie wystarczyło, by przekazać to, co chciał powiedzieć.  Że nie mogę porywać się na coś, z czym nie mam szans się mierzyć. Że nie będzie w stanie mnie ochronić jeśli zdecyduję się rozpocząć swoją grę. Przymknęłam oczy, wzięłam dwa wdechy i z niewzruszoną miną stanęłam z powrotem u boku brata.

I właśnie teraz, wszystko wskazywało na to, że los się do mnie uśmiechnął, że to on, razem ze swoją obojętnością, stał przede mną. Lustrował spokojnie cyrkowców, jakby ich oceniał, a w momencie gdy spojrzał na mnie, miałam już pewność. Przenikający do szpiku kości chłód w jego oczach, to on właśnie upewnił mnie, że ponownie napotkałam na swojej drodze samego księcia litewskiego, Bestię Północy, otoczoną niezdobytym murem oziębłości i obojętności, który wybudował wokół siebie. Ale również murami zamku, które były właściwie nieprzeniknione. Nikt ani nic nie miało szansy dostać się  niepostrzeżenie do środka, a przynajmniej nie było nikogo, komu udało się pochwalić tym wyczynem. Właściwie to do tamtego dnia, dnia, w którym bariera odgradzająca od świata upadła i niezdobyta dotąd warownia odkryła niewygodną prawdę. Nieosiągalny bóg zaczął krwawić, okazał się śmiertelny jak każdy inny. A to znaczyło, że nie jest nikim wyjątkowym. 
Wcześniej nie miałam szans. Ale teraz? Teraz jest sam, bez straży na każdym kroku pilnującej bezpieczeństwa, popleczników przyklaskujących, twierdzy, która go zamykała przed światem. Jedyne co posiada to swoje wynędzniałe ciało, które z pewnością pamiętało lepsze czasy, czasy luksusu i bogactwa. Żadna frakcja go nie popiera, w swojej ojczyźnie uznany za zbiega, tchórza, który zostawił tron i poddanych. Porzucając swoje dawne życie, stał się łatwiejszym celem. Wczorajsze krwiożercze wilki stają się dzisiejszymi owcami. Rozdrażnione smakiem przeszłej porażki, cały czas czujące palący niedosyt i pouczone teraźniejszymi wnioskami dzisiejsze owce staną się jutrzejszymi bestiami. A jutrzejsze bestie mądrzejsze i niebezpieczniejsze, wiedzą, że ich czas nieubłaganie nadchodzi, nauczone pokory wiedzą też, że trochę muszą jeszcze odczekać, by łów okazał się owocny.  Jestem cierpliwa, cierpliwość to cnota, która prędzej czy później zostanie nagrodzona. Bo pewnego dnia i on stanie w drzwiach do mojej kwatery. 
Gdy wiedziałam już z kim mam styczność, jednocześnie nie chcąc by i on mnie rozpoznał już na samym początku, co było i tak właściwie nieprawdopodobne, w końcu dziewcząt na przyjęciach przewijało się setki, a ja dodatkowo nigdy nie zabiegałam o bycie w centrum uwagi, bez krzty emocji na twarzy obróciłam się i poszłam. Zatem więc niech rozpocznie się nasz prywatny, jedyny w swoim rodzaju bal.

Ależ oczywiście, mon prince, to czysta przyjemność

Lacie CD Ozyrys

Po ubraniu Ozyrysa w miarę przyzwoicie tak, że faktycznie ktoś mógłby go pomylić z osobą, która coś znaczy, bez słowa zapłaciłam rachunek. Nawet jeśli bym chciała, to nie mogłam zaprzeczyć, taki styl faktycznie mu pasował, zupełnie jakby przez pół życia właśnie tak się ubierał, a biorąc pod uwagę wprawę, z jaką się przebrał, miałam powody, by sądzić, że rzeczywiście tak mogło być. 
Ulica o tej porze była dość zaludniona, mieszkańcy, którzy pewnie byli już spóźnieni, biegiem wymijali tych wolniej spacerujących. Nasz napięty grafik nie pozwalał, byśmy i mogli cieszyć się dość ładną pogodą jak na tę porę roku. Szłam przodem, za mną kilka kroków między tłumem lawirował Ozyrys. Tak długo jak nie opóźniał naszych planów, nie miałam nic przeciwko, że szedł z tyłu. Tak właściwie było to mi na rękę, dopóki  nie było to konieczne, nie miałam ochoty z nim rozmawiać.
Lokal nie był duży, jednak wielkość nie miała dla mnie najmniejszego znaczenia, zwłaszcza że lokalizacja zdecydowanie nadrabiała marny metraż. Poza tym sklepik nie miał być moim źródłem dochodu i nigdy nim nie był,  pełnił raczej funkcję zwykłej przykrywki dla zbyt dociekliwych. W tej mieścinie i tak nie było nikogo stać na zakup czegokolwiek z moich zasobów, większość, która przewijała się przez mój sklep, była zwykłymi gapiami, którzy jedynie mogli wzdychać do przedmiotów w szklanych gablotach. A ja także nie zamierzałam tak łatwo rozstawać się z moimi wyrobami,  moi goście powinni więc znać moją dobroć, bo już samo przychodzenie tego motłochu było niepotrzebne i męczące, a mi właściwie nie zdarzyło się jeszcze kogokolwiek wyrzucić.
Gdy weszliśmy do środka, właściciel już był, mężczyzna najpierw zlustrował mnie wzrokiem i już otwierał usta, by zapewne wyrzucić mnie za drzwi, bo przecież ktoś taki jak on nie będzie ze mną się układał w sprawie sprzedaży, jednak szybko zrezygnował z tego, widząc mojego towarzysza. Całkowicie prymitywny i ograniczony, nie rozumiał, że kobieta także może być dobrym partnerem do biznesu. Natychmiast zmienił ton, inaczej śpiewając. 
— Witam pana, jest pan zainteresowany wynajmem czy kupnem? Lokal jest w świetnej lokalizacji, to samo centrum, nikt nie zaoferuje lepszego — chwaląc się otyły i lekko łysawy mężczyzna całkowicie mnie ignorował, dzięki czemu miałam możliwość dokładnego rozejrzenia się. Jego ubiór z pewnością widział lepsze czasy, a mimo to z góry i z taką pogardą potrafił patrzeć na zdecydowanie lepszych od siebie. Żałosny robak. Powolnym krokiem obeszłam całe pomieszczenie, zostawiając przebieg rozmowy  w rękach Ozyrysa, miał teraz tylko jedno zadanie, miał zadać przygotowane przeze mnie pytania. Nie oczekiwałam od niego, może oprócz  odrobiny umiejętnej gry aktorskiej, nic więcej. Gdy zwlekał za bardzo odpowiedzią, nie patrząc w ich stronę, chrząknęłam cicho, aby go pospieszyć.
— Tak, tak — Ozyrys jakby wyrwany z zamyślenia odpowiedział — Zastanawiam się nad kupnem. Mam jednak kilka pytań. Przede wszystkim chciałbym zobaczyć potrzebną dokumentację, akt notarialny zakupu lokalu, wypis z ksiąg wieczystych, dokumenty potwierdzające brak zaległości czynszowych oraz że nieruchomość nie jest obciążona prawem dożywocia. Zależy mi, żeby całość przejrzał mój prawnik, bez pewności, że wszystko jest bezpieczne i zgodnie z prawem nie zamierzam nawet rozważać propozycji — oczami wyobraźni widziałam, jak jego ciało było spięte, mimo to wyrecytował pytanie praktycznie bez błędu. Kątem oka spojrzałam na nieumiejętnie ukrywaną panikę właściciela, coś było zdecydowanie nie tak, czyżby nie wyczyścił kartoteki lokalu przed ogłoszeniem sprzedaży? A może chodziło o coś innego?
Teraz byłam jeszcze bardziej zainteresowana nie tyle kupnem, ile właścicielem tego mimo wszystko ubogiego przybytku. Czy łysiejący mężczyzna próbował zatuszować jakieś poważne wypaczenia? A może po prostu szukał kogoś łatwowiernego, kogo uda mu się naciągnąć na większe pieniądze, a słysząc o prawnych komplikacjach spanikował? 
— Niestety nie mam przy sobie dokumentów, nie trzymam ich tutaj  — zdradziła go ręką, którą bezwiednie podrapał się po uchu. Jego wzrok uciekał na boki, a oddech zdecydowanie przyśpieszył. Kłamał jak z nut, a ja zamierzałam chwilowo upewnić go, że daliśmy się nabrać na jego niewinny wyraz twarzy. Podeszłam do Ozyrysa i musnęłam opuszkami palców jego ramię.
— Odpuść — zaczęłam delikatnie uśmiechnięta - pan przygotuje dokumentację na następny raz, gdy się z nim spotkasz. Przecież to nie jest teraz takie ważne, najdroższy — chciałam, żeby kupiec poczuł się bezpiecznie, żeby czuł, że jako kobieta, której według niego miejsce jest w kuchni, mam kojący wpływ na Ozyrysa, który swoim wyglądem mógł wzbudzać respekt. Idealnie skrojone ubranie, świdrujące, kobaltowe oczy i jeszcze sygnet, który dostał ode mnie, sugerujący sporą zawartość portfela. Tylko nerwowość, której nie był w stanie ukryć zdradzała, że nie jest tym za kogo się podaje. Jednak będąc tak bardzo podekscytowanym perspektywą sporego zarobku, nasz rozmówca nie zwrócił na to uwagi, czym wszystko nam ułatwiał. 
— Oczywiście, oczywiście, wszystko będzie gotowe — przekłamanie w głosie było wręcz namacalne, a z niedowierzaniem w szczęście, które na niego spadło, nawet się nie krył — W najbliższych dniach będę zajęty i nie będę się mógł z państwem spotkać – nagle zaczął mnie zauważać — Ale tak za kilka dni, cztery może pięć, myślę, że będziemy mogli dobić targu. Sami zobaczycie, że wszystko jest w należytym porządku – potrzebował czasu na sfałszowanie dokumentów, czasu, który zamierzałam mu dać. Byłam ciekawa ile będzie w stanie poświęcić i jak bardzo będzie błagał, by nie wyciągać jego mętnych interesów na światło dzienne. Bo to, że one były, nie miałam cienia złudzeń. Tylko jedna rzecz w tym wszystkim mi nie pasowała, należał do tych mniej gramotnych, a już zdecydowanie nie do tych przebiegłych. Nie był cwanym lisem, jak mu się wydawało, tylko bardziej mułem, który siłą próbował przebić się przez ścianę czego jedynym skutkiem będzie zrobienie sobie krzywdy. Już niedługo. Gdyby zależało mu wyłącznie na pieniądzach, liczył na łatwy zarobek, zdecydowałby się sprzedać lokal komuś, kto według niego kompletnie się nie zna. Teoretycznie byłam wyborem idealnym, nie pytałam o nic, tylko podałam cenę, którą byłam w stanie natychmiast wyłożyć. To on upierając się przy swoim, ściągnął na siebie większe problemy. Dlatego wątpliwe było, że plan, sfałszowanie dokumentów, cała intryga usnuta była przez niego. W takim razie przez kogo?
Dobre wychowanie nakazało się odpowiednio pożegnać, zaraz po tym wyszłam na zewnątrz, czekając tam na Ozyrysa. Przez witrynę widziałam jeszcze, jak starszy mężczyzna z fałszywym uśmiechem żałośnie kajał się przed nim, zapewne przepraszając. 

Ozyrys?

16 mar 2022

Smiley CD Lu

Wstałam dzisiaj z jakimś dziwnym uczuciem jednak nie poddawałm sie i nie miałam zamiaru, aby to uczucie mi miało dzisiaj w jakiś sposób zniszczyć dzień. Wchodzac do namiotu Pik'a przez przypadek podsłuchałam o dzisiejszej wycieczce. Nie była to jakaś tam zwykła wycieczka szkolna ponieważ dzieci były ze sierocińca. Słysząc to trochę się zmartwiłam, ale miałam zamiar się dla nich jeszcze bardziej postarać podczas mojego pokazu. Jednak gdy Pik podał osoby które miały wystąpić mnie tam nie był. Gdy wszyscy sie rozeszli podeszłam do Pik'a. 
- Pik dlaczego nie występuje dzisiaj? - spytałam się będąc lekko zawiedziona jego decyzją. 
- Wybacz Smiley, ale bedzie lepiej jak dzisiaj odpoczniesz. - usłyszałam tylko to, a gdy chciałam rozwinąć temat on uż wyszedł machając mi tylko na pożegnanie. 
Skoro tak to wyglądało nie miała nic do mówienia. Szwędałam się wszedzie do okoła cyrku nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Chodziłam do każdego zakamarku, aż nadszedł czas aby dzieci ze sierocińca przyszły. Stanełam przed głównym wejściem do cyrku aletak aby nikt mnie nie zauważył. 
Dzieci były radosne, ich ubrania nie były jakoś za bardzo poniszczone jak i również nie wyglądały za bardzo na wychudzone. Każde z dzieci miało radosny wyraz twarzy, a ich rekacje jak weszły najbardziej mnie zaciekawiły. Nie mniej jednak z tej grupki osób moją uwagę przykuła jedna z dziewczynek. Drobna, mała, bardziej wychudzonia niż inne dzieci mała dziewczynka. Wyglądała jakby miała około sześciu lat jednak mogła być starsza. Jej włosy sięgały poniżej kolan. Zwróciła naprawdę moją uwagę. Dlatego obserwowałam ją bacznie. Zaniepokoiłam się w momencie gdy opiekunka zostawiła ją i miala niby nanią poczekać. Poprosiłam Night'a aby nie spuszczał z małej oka, on się zgodził. Zaczęłam w pośpiechu szukać opiekunki ze sierocińca która zostawiła ją w tłumie. Szukałam ją prawe przez godzinę, niby się juz prawie pddałam ale znalazłam ją.
- Przperaszam, ale nie zapomniała Pani o małej dziewczynce, która trzymała króliczka w rękach z długimi włosami które sięgały poniżej kolan...
- Proszę cię zaopiekuj się nią w sierocińcu i tak nie spotka jej nic lepszego... - kobieta zaczęła mi opowiadać o dziewczynce, a ja złożyłam jej obietnicę że zaopiekuję się nią. Pobiegłam szybko do Pik'a. 
- Pik proszę  ona musi tutaj zostać, zaopiekuję się nią... - on się na mnie spojrzał. Wytłumczyłammu w skrócie o co mi chodziło, a on się zgodził. 
Nim się obejrzałam mała istotka weszła do namiotu. Wyszłm niezauważona z namiotu, a Night mi wytłumaczył, że mała poprosiła go o wskazanie jej drogi do dyrektora. On nie potrafił jej odmówić i ją przyprowadził. Nim się obejrzłam mała wyszła, a ja podbiegłam do niej. 
- Ty musisz być Lu, prawda? Jestem Smiley, pokażę ci co i jak - Night zdradził mi imię jakie sobie wybrała. 
- Dzień dobry siostrzyczko, będę pod twoją opieką. - miała słodki, uroczy głos. Przyjrzałam się jej dokładnie, pierwsz co musieliśmy zrobić to iść się wykąpać. 
- Lu co powiesz na kąpiel? - spojrzałam się na nią z lekkim uśmiechem. 

<Lu?>

15 mar 2022

OD Lu

Niezbyt duży harmider ulokowany w okolicach drzwi wejściowych wskazywał na pojawienie się nowego dziecka. Piątka maluchów w różnym wieku, siedząca przy stoliczku nad niedokończonymi starymi puzzlami podniosła głowę, kiedy przez drzwi zajrzała ośmioletnia Sunny.
- Widzieliście gdzieś Antonio? - Zapytała się patrząc na mniejsze.
- Tonio? - Spytała się z wyraźnym niemieckim akcentem Hannah, jej rówieśniczka. Wiadomo było, że była córką niemieckich imigrantów, którym odebrano władze rodzicielskie i od miesiąca znajdowała się w domu dziecka, ponieważ nie miała innych krewnych. Mocnym plusem sytuacyjnym był fakt, że znała język angielski, przynamniej część. Spojrzała na siedzącą obok znacznie młodszą dziewczynkę, której się zapytała a on coś powiedziała po niemiecku.- Miał iść do ogrodu, jeszcze nie wrócił. Co się dzieje?
- Niania Rose szuka kogoś mówiącego po hiszpańsku. Słaba komunikacja z nowym chłopcem.
- Tia była tu kilka minut temu - wtrącił Tom, który właśnie się podniósł z trzymanym kawałkiem puzzli co spadł chwilę wcześniej. Sunny zaraz szła ku jedynemu miejscu, gdzie jako pewnik miała się znajdować zawsze starsza koleżanka.
Sunny wraz z innymi dziećmi nie mogła zrozumieć, czemu opiekunki w zasadzie zabraniały wychodzenia Tii z ośrodka, czasem nawet z samotnego pokoju.. Nawet kilkoro pupilków nie wiedziało ale jednego byli pewni - dziewczynka nie należała do elitarnej grupy pupilków lecz pozostawała jakby nietykalna. Mało kiedy można było ją zobaczyć w ciągu dnia, głównie na posiłkach i sporadycznie podczas zabaw w grupie wszystkich mieszkańców ośrodka. Z rozmyślań wyrwało ją dotarcie do najbardziej odległych drzwi, gdyż znajdowały się tuż przy poddaszu.
- Tia, jesteś? - Zapukała do odrapanych drzwi. Zaraz po drugiej stronie ujawniła się długowłosa dziewczynka przytulająca maskotkę królika.
- Sunny? Coś się stało? - Zapytała mieszkanka pokoju robiąc duże oczy.
- Pomożesz niani Rose? Pojawił się chłopczyk z którym nie może się dogadać a pani Elodia przyjdzie dopiero wieczorem.
Tia, a właściwie Florentia już zaraz tuptała cicho na sam dół z nieodłączną zabawką, by móc zauważyć nieco młodszego od niej chłopca, który podciągał nosem zaraz przy schodach. Pani Rose kątem oka spojrzała na przybycie i wskazała na nowe dziecko.
- To jest Mateo, rozumie trochę ale mówi tylko po hiszpańsku. Powiedz mu, że zostanie tutaj i zaprowadź go do reszty.
Florentia spojrzała na nowego kolegę, musiał być o rok młodszy. Najpierw podała mu chusteczkę, którą z chęcią przyjął.
- Hola Mateo, soy Florentia pero puedes llamarme Tia. Viviremos juntos. Vamos, conocerás a algunos de los niños - odezwała się przyjaźnie. Mateo od razu rozjaśnił się na jej obecność i przekaz. Natychmiast złapał ją za rękę i dał się poprowadzić.
Dwadzieścioro dzieci obecnych w ośrodku od razu przywitało się ciepło z nowym członkiem ich społeczności, kolejna piątka miała się zjawić po powrocie z ogrodu.
- Solo tú me entiendes?- Chłopczyk zapytał się Tii w kuchni po dostaniu ciastka z rąk innej starszej dziewczynki. Pokręciła z uśmiechem głową.
- También está Antonio y la señora Elodia, también hablan español.
- Tia! Tonio już jest - zawołała z drugiego pomieszczenia Hannah. Bardzo szybko Tonio poznał się z Mateo i było wiadome, że będą dla siebie jak bracia. Jakby nie patrzeć, wszystkie dzieci były dla siebie braćmi i siostrami.
Florentia myślała o nich jak swojej rodzinie, mimo faktu, że nigdy nie była pokazywana i dopuszczana do możliwości adopcji. Nie, w zasadzie wszystkie opiekunki zawsze ją zamykały w najodleglejszym pokoju i tylko upuszczały jej krew dla cennych kamieni szlachetnych. Wyjątkiem była pani Elodia, która czasem dawała jej drobnego cukierka. Zastanawiała się nad tym siedząc z przed talerzem mleka z małą bułką. Było to normalne mleko a nie rozcieńczone z wodą, natomiast bułka była nawet miękka.
- Jeju - ucieszyła się nad żałosnym posiłkiem, który w jej oczach był obiadowym rarytasem.
Bardzo rzadko dostawała tego typu jedzenie, podobnie jak reszta dzieci, tylko ona otrzymywała jeszcze mniejsze porcje. A jednak, zaczęła jeść z uśmiechem na ustach. Trzeba było jeść bardzo powoli, żeby później brzuszek nie hałasował i robił się pusty. Często otrzymywała posiłki do pokoju i raz w ciągu dnia. Opiekunki pewnie były zbyt zalatane i zapominały dawać jej coś jeszcze do jedzenia, chociaż jak sporadycznie je widziała to zawsze grały w karty.
Wieczorem w trakcie zabawy z Biszkopcikiem, przyszła do niej ciocia Elodia. Zaciekawiło ją wspomnienie nowego chłopca - pochodzili z jednego kraju, zatem pewnie od razu miała być więź. Zaraz spojrzała na puste naczynia z obiadu, by następnie spojrzeć na dziewczynkę o ciepłych oczach. Florentia tego nie wiedziała, że ciocia widziała w niej niemal głodzone dziecko i nie rozumiała czemu to się dzieje. Rose i pozostałe dwie kobiety zajmujące się dziećmi zawsze ucinały jej temat i kazały się nie wtrącać w tą sprawę. Sytuacja była oczywista i jednocześnie tajemnicza - wyraźnie nie zamierzały pozwolić na opuszczenie sierocińca przez Florentię, a mimo to była fatalnie traktowana.
- Przekonamy jutro opiekunkę Rose by pozwoliła nam zobaczyć cyrk - postanowiła niż zapytała dziecka. Tia pokiwała głową trzymając pluszaka.
Następnego dnia, opiekunka Rose pojawiła się w pokoju dziecka z twardym wyrazem twarzy.
- Podwiń rękaw - poleciła z małym ostrym przedmiotem. Florentia nie widziała w tym nic złego. Nawet gdy po chwili jej skóra została szybko przecięta i krew poczęła opuszczać ją, która opadała w formie czerwonych diamentów, wprost do małej sakiewki.
- Mogę iść z ciocią Elodią zobaczyć cyrk? - Zapytała się podczas tej operacji. Dorosła spojrzała na nią z wyraźną niechęcią.
- Po co?
- Chciałabym zobaczyć z bliska - powiedziała po prostu. - Mogłabym? Tylko zobaczyć. Do końca roku nie będę o nic prosić, obiecuję!
- Masz być z powrotem w godzinę - powiedziała po dłuższej chwili chłodno, kiedy szybko wytarła jej rękę i niedbale nakleiła plaster na ranę.
- Mhm! Dziękuję!
Późniejszym popołudniem opuściła gmach sierocińca wraz z ciocią Elodią, której w kółko było mówione o bacznym pilnowaniu dziecka i niezwłocznym powrocie. Florentia poprawiła bordowy beret na głowie i pozbyła się kurzu z płaszczyka, naturalnie poruszając się wraz ze swoją maskotką. Trzymała się za rękę cioci podczas przechodzenia za ogrodzenie cyrku, gdzie to kręciło się mnóstwo ludzi. W pewnej chwili został w jej rękę wciśnięta mapka atrakcji cyrkowych i nakazane zaczekać w miejscu, gdzie stała, podczas gdy ciocia zniknęła w tłumie. Tia grzecznie czekała w miejscu uważnie czytając zawartość ulotki.
Minęło pięć minut, potem kolejne dziesięć, cioci Elodii dalej nie było. Wybrała też bardzo dziwne oczekiwania miejsce bo w największym tłoku ludzi, w samym sercu placu, bezpośrednio po zakończonych występach. Dziewczynka nie była głupia, ale dawała jeszcze czas. Być może to jakiś test? Kto wie. Fakt faktem, opiekunki nigdzie nie było po dłuższym czasie, nawet gdy otaczało ją coraz mniej różnych person. W końcu pozostała sama, mijały ją niedobitki lub po prostu pracownicy cyrkowi, czas powrotu już dawno minął.
"Dała ci szansę uciec" cichy głosik szepnął w jej myślach. Czy to prawda ciociu? Ale przecież w sierocińcu nie była tak bardzo źle traktowana. Przecież dostała jeden posiłek w ciągu dnia i za to dawała się haratać dla krwi. Z drugiej jednak, nigdy nie została pokazana do możliwej adopcji, opiekunki mówiły, ze i tak nikomu się nie spodoba i dlatego zostawiają ją w pokoju dla nie ranienia jej. Zresztą to byłoby dziwne tak podejść do jakiejś osoby lub rodziny i zapytać, czy jej nie adoptują.
Dlatego właśnie podeszła do przechodzącej nieopodal pracownicy i zapytała się o drogę do dyrektora. Tia z automatu pomyślała, że ktoś musi wszystkiego pilnować, jak w sierocińcu. Pracownik tylko się uśmiechnął i zaprowadził ją oświetloną ścieżką do jednego namiotu, który się łączył z kabiną chyba.
- W czym ci mogę pomóc dziecino? - Zapytał się uśmiechnięty pan Pik po przywitaniu, wymianie imion i udanej próbie dziecka zajęcia miejsca na dość wysokim krześle.
- Czy mogłabym do was dołączyć? - Zapytała się z dużymi oczyma podczas przytulania maskotki do siebie.
- A mógłbym znać powód takiej prośby? - Ponownie zadał jej pytanie, tym razem trzymając jakąś kartkę w rękach.
- Chcę należeć - odparła po prostu w swej dziecięcej szczerości.
- To bardzo miłe i ciekawe. Ale powiedz mi złotko, masz może jakieś zdolności, które przywrócą ludziom uśmiech na buziach?
Florentia zamrugała i zamyśliła się. Niby można byłoby jej krew i łzy sklasyfikować pod zdolność, ale czy przywracałaby ona uśmiech? Opiekunkom często świeciły się oczy po widoku zawartości sakiewek podczas odwiedzania dziewczynki w jej małym pokoiku. Nie była pewna, dlatego wzruszyła ramionami. Białowłosy mężczyzna posłał jej ponownie uśmiech i tym razem dodatkowo podsunął długopis i kartkę, którą wcześniej trzymał.
- Witamy cię w cyrkowej rodzinie. Napisz proszę tu jak masz na imię i nazwisko, tutaj nowe imię. Właśnie je będziemy używać.
Starając się ładnie i czytelnie wpisać siebie bez nazwiska, spojrzała na miejsce na pseudonim. Nie musiała zbyt długo się wahać - od razu do głowy wpadło jej coś bardzo krótkiego, co zapisała. Następnym ruchem przesunęła kartkę, którą obejrzał pan Pik.
- Zatem witamy cię w naszej rodzinie, Lu - pokazał jej szerszy uśmiech.
Wkrótce znalazła się ponownie na zewnątrz i już miała się zapytać dlaczego, kiedy momentalnie zjawiła się przed nią obca osoba, która od razu przykucnęła przed małym dzieckiem.
- Ty musisz być Lu, prawda? Jestem Smiley, pokaże ci co i jak - powiedziała różowowłosa. Lu kiwnęła głową z ciepłym wyrazem buzi, podczas gdy rękoma przytulała maskotkę do serca.
- Dzień dobry siostrzyczko, będę pod twoją opieką.

<Smiley?>

Zgubiłeś się?...

...Daj rękę, razem poszukamy wyjścia.

Vivi CD Riddle&Robin

Nieśmiało spuścił wzrok, mimo tego się uśmiechając.
- Och... To... Cieszę się, że tak uważasz — mocno się do mnie przytulił, na co ja się uśmiechnąłem, czule gładząc go po włosach.
- Miło słyszeć, nie przejmuj się Yukito, zobaczysz, że w parę dni postawię go do pionu. Słowo. - lekko uszczypnąłem go w policzek. - A ja nie łamię danego słowa.
Kolejne parę dni minęło spokojnie, można by nawet powiedzieć, że bardzo powoli. Może i nadal nie byłem pewien, co się zadziało z blondynem, jednak wyglądało na to, że niepotrzebnie się nakręciłem. Chyba już nic złego nie mogło się wydarzyć. Riddle'a już tu nie było. A to przecież.... Dobry znak. Zresztą sam stan chorego zaczął się poprawiać. Niekoniecznie wiedziałem z jakiego powodu ani co, tak właściwie zadziałało, lecz nie pozwalałem sobie na to, by znów zacząć się tym martwić. Nie chciałem przecież dostać paranoi.
Uśmiechnąłem się do siebie, patrząc w słoneczne niebo. Wygrzewanie się na oświetlonym przez słońce kamieniu w mojej lisiej formie, było naprawdę jedną z przyjemniejszych rzeczy, podczas coraz cieplejszych dni. Ziewnąłem, rozciągając kończyny, chyba się zależałem... Ale cóż. Miło jest nie zwracać uwagi na czas... W sumie może jest on iluzją dla istot mojego pokroju. Zamknąłem oczy, mentalne przygotowując się do snu. Niestety, gdy już tak sobie powoli odpływałem, usłyszałem jakiś szelest. Moje uszy od razu drgnęły, otworzyłem oczy, powoli się rozglądając.
Od razu się rozluźniłem, widząc jakże znajomą mi sylwetkę.
- Dzień dobry Robin~ - zamruczałem, zaczynając się ponownie wyciągać, tym razem zeskakując ze swojego wygrzanego miejsca.
Podszedł do mnie, kucając i zaczynając mnie głaskać. W odpowiedzi na to zacząłem się o niego po prostu ocierać, machając ogonkami.
- Wiesz, szukałem cię w sumie, nie miałem nic do roboty, więc uznałem, że możemy spędzić trochę czasu razem.
Przechyliłem łeb i usiadłem.
- W sumie to... Czy normalnie nie pomagała jakoś teraz Shu z Yukim. - podrapałem się za uchem. Może mi się pomyliło, a może była to tylko jednorazowa sytuacja...
- No znaczy... Jakoś chyba nie potrzebował za bardzo pomocy. - odparł, drapiąc mnie po plecach i śmiejąc się cicho. - Wiesz, on naprawdę jest dobrą mamą.
Znów zacząłem machać ogonami.
- Przecież tego nie kwestionuje, po prostu i on i Lennie pracują, więc uznałem... A możesz trochę niżej? O tak! Idealnie. - sapnąłem, zadowolony. - W sumie to nie jest aż tak ważne. Cieszę się, że masz wcześniej trochę czasu dla mnie. - otarłem się o niego, idąc w stronę lasu. - To, co byś powiedział na spacer. - zapytałem, wesoło przeskakując z boku na bok.
- Z chęcią... - roześmiał się perliście, widząc moje podekscytowanie. - Hmm, przypominasz teraz trochę pieska.
Od razu rzuciłem mu niezadowolone spojrzenie.
- Psa? Jak to psa. Jestem majestatycznym kumiho. Sama ta nazwa była w stanie wszczepić strach w serca ludzi. - stwierdziłem, zaczynając się puszyć.
Moje przechwałki jednak spotkały się znów ze śmiechem, ale jednak nie mogłem być zły. Wyglądał tak uroczo, gdy się śmiał... Aż zakłopotany przechyliłem łeb, kładąc po sobie uszy.
- Wierzę ci, przecież wierzę. Wiem, jaki możesz być straszny. - powiedział, przechodząc obok mnie i już mnie wyprzedzając.
Skoczyłem za nim, zrównując z nim krok. Gdy do niego weszliśmy, las wydawał się jakiś cichy. Może była to moja imaginacja, a może ciepły dzień spowodował letarg u zwierząt. Jakoś nie przejmowałem się tym za bardzo.
Szliśmy, śmialiśmy się, rozmawialiśmy, w pewnym momencie nawet wróciłem do ludzkiej postaci, łapiąc Robinka za rękę.
- Wiesz, niedługo będę mógł wypuścić Yukito, do końca już się sam pozbiera.
- Ah to naprawdę wspaniałe wieści. Cieszę się, że tak szybko mu się poprawiło. - stwierdził białowłosy, opierając się głową o moje ramię.
- Nie spodziewałem się w sumie takiej poprawy w te parę dni... Jednak najwyraźniej jestem lepszym lekarzem, niż mi się wydawało. - mruknąłem żartobliwie.
- Oj jesteś, jesteś. - zgodził się, uśmiechając się do mnie w ten swój promienny sposób.
Widząc jego radosny uśmiech, czułem się, jakbym znów leżał, wygrzewając się w słońcu. To on był moim promykiem światła, który pozwalał mi patrzeć na ten ludzki świat całkiem inaczej.
Zaskoczyło mnie trochę, że żadne ze zwierzęcych przyjaciół Robina się nie pojawiło nawet na chwilę, jakby nas unikały... Hah... Może moja obecność przy nim je odstraszała. Nie byłaby to jakaś wielka nowość... Delikatne zmarszczyłem brwi, rzucając spojrzenie w głąb lasu. No proszę... Znów dałem się ponieść temu dziwnemu uczuciu, mojej własnej paranoi. Przecież wszystko było tak piękne...
Tak piękne, że aż wydawało się snem? Drgnąłem lekko, cóż za impertynencki głos. Wątpliwości. Też mi coś... Oczywiście, że mogłoby być snem. Jednak taka była rzeczywistość. Powinienem naprawdę przestać się tak martwić i po prostu się zrelaksować.
Spojrzałem znów w stronę Robina. Jednak... To uczucie nie minęło. Tak jakby kurz wątpliwości wzbity przez moje własne myśli, jeszcze nie osiadł. Jednak przecież to była kwestia godzin tylko, dlaczego nagle się tak stresowałem... Wszystko zaraz wróci do normy.
W sumie miałem rację. Minął dzień i uczucia minęły, w większości, nadal gdzieś były z tyłu mojej głowy, lecz byłem twardo przekonany o tym, że trzeba je ignorować. Przecież tyle przeszliśmy.
Wcześniej tego ranka udało mi się pozbyć mojego pacjenta 0. Sam chyba za dobrze nie wiedział, co mu się stało. Nie ważne, nie istotne, przeszło i to było najważniejsze.
Spokojnie, sprzątałem przyrządy oraz opatrunki i tym podobne. Nagle usłyszałem ciche pukanie. Odwróciłem głowę do drzwi, marszcząc brwi.
- Proszę, śmiało. - mruknąłem, kryjąc lekką niechęć w głosie.
Dało się słyszeć skrzypnięcie, po czym usłyszałem coś jakby kwilenie dziecka.
- Oh... Nie spodziewałem się was tutaj... Jest coś nie tak z dzieckiem? - zapytałem znużony.
- Nie, nie tu nie chodzi o Yukiego... - Shu trochę jakby ukrył dziecko w ramionach, mówiąc to. - Chodzi o to, co ty, zrobiłeś Robinowi. Widać, że coś jest z nim nie w porządku. - prychnął, kładąc po sobie uszy.
- Niby jak to nie w porządku? Nie mam pojęcia i co ci chodzi.
- Przecież od niego wręcz czuć, że coś jest nie tak. - odpowiedział mi wyraźnie niezadowolony. - I jestem prawie pewien, że to twoja sprawka.
- Słuchaj, nie mam pojęcia, o co ci chodzi, ale przesadzasz chyba. Myślę, że brak snu ci się na głowę rzuca. - przewróciłem oczami.
- Kiedy ci mówię, że oboje czujemy, że coś jest z nim nie w porządku ty- Ugh! Nie ważne. - odwrócił się na pięcie, wychodząc z przyczepy z nosem wysoko w górze.
Jeszcze czego... Żeby tu przychodził, oskarżając mnie o to, że Robinowi jest źle... Wróciłem do sprzątania.
Moment... Jeżeli oboje wyczuli, że coś jest nie tak... Przecież to jakby psy... Czy to dlatego te zwierzęta wtedy w lesie... Nie... Nie możliwe, znów jakie głupie domysły. Dlaczego nie mogę po prostu cieszyć się tym, co mam? Choć... Skoro to pewnie nic takiego, to... Mogę go potem jeszcze zapytać, jak wróci. Tak dla pewności i spokoju ducha.
W sumie to gdy tak na niego czekałem, nagle wszystko zaczęło się strasznie dłużyć. Było to nieznośne. Chciałem, by wreszcie te natrętne wątpliwości zniknęły.
"Znajdę go teraz." Pomyślałem, od razu przestępując próg i się rozglądając. Tak trochę na siebie wpadliśmy, niedaleko lasu.
- Robin~ Słońce szukałem cię wszędzie.
- Naprawdę? Stało się coś? Miałem wracać po krótkim spacerze. - wymamrotał.
- ... Wiesz co? W sumie to nie. Nic się takiego nie stało. - rzuciłem, a mój wzrok naturalnie odpłynął w kierunku lasu. Aż tu moje spojrzenie przykuł jakiś ruch na jednej z gałęzi.
- Och Robin... Popatrz przecież to ta twoja ptaszyna, prawda?
Spojrzał w kierunku, który wskazałem lekko zaskoczony.
- Och tak... Tak na to wygląda.
Ptak przyglądał się nam przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy powinien podlecieć, tak jakby się wahała.
- ... Nie zawołasz jej?
- Ah nie, chyba jest trochę zajęta. - odparł wymijająco. - Chodźmy już, głodny jestem. - chwycił mnie za rękę.
Ponownie spojrzałem na ptaka, który wydawał się niespokojny i nagle zerwał się z gałęzi, odlatując. Było to... No nie powiem...dziwne... Mimo tego skinąłem, głową idąc z powrotem razem z chłopakiem.
Żeby jego ptak... Nie chciał do niego podlecieć? Co to by miało znaczyć... Może... Coś jednak było z nim nie tak? Czy coś się stało podczas tych paru dni? Niepewnie na niego spojrzałem.
- Vivi? Wszystko okej?
Od razu się uśmiechnąłem.
- Także oczywiście, że tak. Tylko moje myśli jakoś tak odpłynęły... Nie przejmuj się. - pogładziłem go palcem po policzku.
Teraz niczego już nie byłem pewny...

(Robin? Riddle? )