25 lip 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Co za paradoks. Kto by się tego w ogóle spodziewał? Drzazga w tyłku to jest wręcz niespotykane.
Ach, aż brak mi słów.
Był to dość śmieszny fakt, ale... Ja miałem już po prostu dość. Czułem się jak jakiś flak. Jak właśnie taka dziurawa dętka, z której uleciało całe powietrze. Biorąc głęboki oddech, odgarnąłem wszystkie włosy do tyłu. Musiałem sam spiąć dupę i w końcu się ogarnąć, pozbierać do kupy oraz rzecz jasna zająć się drzazgą. Dość szybko się podniosłem, naciągając na siebie koszulkę, po czym kucnąłem przy Lenniem.
- Okej, pokaż to. - odezwałem się z lekkim i zupełnie niepotrzebnym uśmiechem.
- Tylko się pospiesz. - wymruczał mój ukochany, odwracając się do mnie tyłem. Drzazga w tyłku... Dalej nie umiem w to uwierzyć, a to, co zobaczyłem, jeszcze bardziej mnie zaskoczyło. Od razu się skrzywiłem i podrapałem się ręką w tył głowy, wciąż patrząc na jego nagie siedzenie.
- Wieeeesz... - zacząłem dość niepewnie. Drzazga? Było ich tam co najmniej z pięć.- Nie będę ci ściemniać. Jest okropnie.
- Okropnie?
- Ciiii. Załatwię to. - oświadczyłem, po czym zająłem się tym małym problemem. W takich chwilach się cieszyłem, że zapuściłem dłuższe paznokcie. Nie da się ukryć, że znacznie uprościły mi zadanie.
- Ale jak to okropnie- ała! - aż podskoczył, gdy pozbyłem się pierwszej, a później jeszcze na mnie spojrzał ździebko niezadowolony. Cóż ja mogłem na to poradzić? Nie wiedziałem, że aż tak zaboli. Posłałem mu jedynie niepewny uśmiech, a potem zacząłem się tłumaczyć:
- Na tej jednej drzazdze się nie kończy. - wzruszyłem ramionami. - Więc wypnij tu ten tyłek. Chciałbym już wracać. - dodałem, cicho się śmiejąc.

Lennie, a w zasadzie jego siedzenie zapamięta to z pewnością na długi czas. Na szczęście nikomu nie stała się poważna krzywda i znalazły się wszystkie ubrania.
Lubię, jak wszystko się dobrze kończy.
Droga powrotna minęła o wiele szybciej i przede wszystkim sprawniej. Wciąż było gorąco, a dzień co prawda jeszcze nie dobiegał końca, ale nie miałem już naprawdę na co narzekać. Nie chciałem i nie zamierzałem. Nawet nie miałem na to siły! Tyle się działo. Woda, szopy, ubrania, węże, drzazga. Byłem głodny, chciałem już spać, z chęcią też bym się rozpłakał albo może roześmiał? Już sam nie wiem... Jedyne, o czym teraz myślałem, to powrót do namiotu. Resztą zawsze mogłem się zająć później. Gdy już od samego obozowiska dzieliła nas leśna droga, Lennie bardziej się do mnie zbliżył, obejmując mnie ręką.
- Może poniosę cię ten kawałek? Trochę słabo wyglądasz. - zmierzył mnie wzrokiem, ewidentnie jakoś przejęty. Znowu jest coś ze mną nie tak? Znowu widzi coś niepokojącego?
- Hej, po tym wszystkim nie chce być dla ciebie jeszcze większym ciężarem. Co to jest niby przejście paru kroków więcej? Nic mi nie będzie. Po prostu jestem trochę zmęczony. - wyjaśniłem, po czym machnąłem lekceważąco ręką. - Nie zwracaj uwagi. - wciąż szedłem przed siebie, a Lennie mimo wszystko dał się jakoś przekonać i mi się nie narzucał.
Myślałem, że nic mnie już dzisiaj nie zaskoczy i w spokoju się położę. Chyba nigdy jeszcze bardziej się nie pomyliłem jak właśnie dzisiaj, w tej chwili.
Z początku wszystko wydawało się po prostu w porządku. Widząc obozowisko, po raz kolejny zostawiłem Lenniego daleko w tyle. Przyspieszyłem kroku mimo doskwierającego mi zmęczenia. Niby nic takiego, ale już dostałem zadyszki, będąc parę metrów od własnego namiotu. Poczułem dziwny ból w okolicach brzucha, a w zasadzie podbrzusza. W tamtej chwili nie wziąłem tego na serio. Zmęczyłem się, więc nie dziwota, że coś mnie boli. Zaraz mnie będzie boleć całe ciało i nic na to nie poradzę. Nie wierzę, że byłem wtedy taki głupi i wolałem to zbagatelizować. To było takie nieodpowiedzialne z mojej strony...
Z małym trudem doszedłem do namiotu. Myślałem, że zaraz się przewrócę. Ból był bardzo dziwny i zwiększał się z każdą chwilą. Będąc już w środku, chciałem jak najszybciej dostać się do łóżka. Już wiedziałem, że dzieje się coś niedobrego. Tylko o co mogło chodzić? Gdyby ból nie zmusił mnie podczas drogi do łóżka, do zgięcia się w pół, w życiu bym nie pomyślał...
W sumie to nie było nic takiego.
Mam okres. Automatycznie pojawiła się ta myśl w mojej głowie. Nie przejąłem się za bardzo, wręcz wzruszyłem ramionami, dodając w głowie, że po prostu muszę iść się przebrać. Dopiero dosłownie chwilę później, zamarłem w bezruchu. Przecież żaden facet nie ma okresu... To dlaczego ja... Od razu spojrzałem znów w dół na ociekające krwią spodnie (pech, że były jasne). W tym właśnie momencie dotarło do mnie, coś się mogło stać. Przecież byłem w... DZIECKO! Automatycznie ogarnęła mnie panika, bezsilnie opadłem na kolana. To koniec... Zawaliłem na całej linii. Ręce zaczęły drżeć, a z moich oczu wypływał istny wodospad łez. Lennie w tym samym momencie wszedł już do namiotu. Stanął w wejściu i spojrzał na mnie zszokowany.
- Shu... - tyle zdołał wydukać. Nie wiem, czy chciał coś więcej powiedzieć. Nie wiem, czy w ogóle chciał do mnie przybiec. Nie wiem, czy w ogóle zauważył, co mi się stało... Osobiście nawet na niego nie spojrzałem. To dziecko... Jego albo jej już nie ma... Nie ma i nie będzie.
- Biegnij po lekarza! - wręcz wrzasnąłem załamany, zostając tam na tej ziemi. Chociaż... Po co? Już po wszystkim... Nie ma po co biec. Jednak Lennie i tak to zrobił. Nie pytał czemu, kiedy, jak to się stało. Po prostu zrobił to, co powiedziałem.
Myślałem, że nie będę umiał się powstrzymać, że będę płakać godzinami, a nawet i resztę życia. Jednak gdy lekarz zjawił się w namiocie, podniosłem na niego pusty wzrok, czerwonych od łez oczu. Już tylko czekałem na jego śmiech albo przynajmniej tę okropną wiadomość, że stało się... Nie utrzymałem tego dziecka. Poroniłem tak, jak to się czasem zdarza kobietom. Nic nadzwyczajnego... Zdarza się, że nowe życie tego świata, tak po prostu w tobie umiera, a ty nie możesz nawet nic z tym zrobić. Demoniczny lekarz jednak nie miał mi nic do powiedzenia. Pomógł mi wstać i dostać się do jego namiotu, gdzie mnie zbada i postawi diagnozę. Nie widziałem przy nim Lenniego. W ogóle go nie widziałem, ale to nie był moment na to, żebym się miał za nim rozglądać. Byłem świadom, że teraz już wszystko zniszczyłem. Swoim głupim zachowaniem uśmierciłem niewinnego malucha. Nasze wspólne dziecko.
Będąc już w środku, byłem w kompletnej rozsypce. Siedziałem na swoim miejscu, gotowy jak na wyjście na ścięcie. Skoro temu dziecku nie dałem możliwości na rozwijanie się i przyjście na ten świat, to co ja jeszcze na nim robię? Taki morderca nie zasługuje na życie. Ktoś mi je dał, a ja teraz komuś je odebrałem. Jestem taki okropny.
Wszystko strasznie mi się dłużyło. Miałem wrażenie, że każda czynność, mrugnięcie, wdech, trwa istną wieczność. Życie straciło sens, a ja stałem się potworem.
- Zdarzało się to wcześniej? - zadał chyba najgłupsze pytanie na świecie.
- Nie. - odpowiedziałem krótko, odwracając wzrok gdzieś w bok.
- A w ostatnim czasie bolał cię brzuch, podbrzusze? Przeżyłeś coś stresującego? - wciąż pytał i pytał. Zaczęło mnie już to wnerwiać.
- Powiedz po prostu, że straciłem to dziecko i daj mi stąd wyjść. - powiedziałem, ignorując wcześniejsze pytania. Ileż można tak gadać? Lekarz... Eh nawet nie chce pamiętać, jak się nazywał. Zamrugał zdziwiony, a potem się roześmiał. Już zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi. Co jest w tym śmiesznego? Wtedy również ktoś wszedł do środka. Był to Robin z Lenniem. Od razu zebrały mi się łzy w oczach. Nie dość, że słyszę te wredne śmiechy, to jeszcze sam widok Lenniego jedynie daje mi do zrozumienia, że kompletnie zawaliłem. Zawiodłem go.
- Robin, weź powiedz temu idiocie, o co naprawdę chodzi. - usłyszałem lekarza, który ledwo co się uspokoił, odsuwając się ode mnie.
- Jak to o co chodzi? - spytałem. Wtedy również zaświtał we mnie mały wątły promyczek nadziei. Lekarz od razu spojrzał na mnie, jakbym serio był jakimś idiotą (a nim nie jestem).
- Radzę, Ci się po pierwsze uspokoić. Ja rozumiem, że to wygląda przerażająco i jak nie wiadomo co. - oznajmił, po czym posadził mnie na kozetce. - Teraz proszę się nie ruszać przez moment. Mam zamiar wam coś pokazać. - powiedział, jednocześnie pstrykając palcem. Wtedy na naszych oczach tuż przy nim pojawił się sprzęt do USG i zaczęła się standardowa procedura, gdzie musiałem odsłonić swój wciąż rosnący brzuch. W namiocie panowała cisza. Zupełnie nie rozumiałem, co on chce udowadniać. Przecież ta krew... Co to by miało być jak nie właśnie poronienie? Ciekawiło mnie też, o czym Lennie właśnie myślał. Jeszcze się do mnie nie odezwał, nie podszedł jakoś bliżej. Czyżby ta krew na spodniach była aż tak odpychająca? Z czasem przeniosłem wzrok na monitor. - Jak można zobaczyć na ekranie wyżej, dziecko jest całe i zdrowe. Więc moje gratulacje, nie poroniłeś. - od razu przeniósł na mnie wzrok. - Chusteczkę, skarbie? - spytał z dziwnie przesłodzonym uśmiechem, po czym mi ją podał. Raz mnie obraża, a potem jest przesadnie miły. Co za paradoks. Wytarłem swój brzuch pozbawiony wszelkich obaw. Nie da się ukryć, że ogromny kamień spadł mi z serca. Od razu spojrzałem na ukochanego wciąż przyszłego ojca z uśmiechem. Jemu też widoczniej od razu zrobiło się lepiej. Nawet nie wiem komu mam dziękować. Co za szczęście. Wszystko jest i będzie w porządku. Od dziś koniec z takimi spacerami. - Ależ, ależ. To nie wszystko. Nie jest to jednak nic poważnego, gdyż jest to ciąża zagrożona. - dodał, co jedynie skutecznie zdmuchnęło całą moją radość. Przeniosłem wzrok z Lenniego prosto na lekarza. Znów obleciał mnie strach. Zrozumiałem z tego tyle, że o ile teraz nie straciłem tego dziecka, to może się to i tak stać w każdej chwili.
- Ale... - nie umiałem nic z siebie wydusić. To wszystko zaczęło mnie już przerażać. Tyle się dzieje... Bezradny przeleciałem wzrokiem po namiocie, dopóki ktoś nie złapał mnie za rękę. Moją pierwszą myślą był Lennie, ale tą osobą okazał się Robin. Uśmiechnął się do mnie ciepło i od razu zrobiło mi się lepiej. Chciałem z nim chwilę porozmawiać, ale nie był to dobry moment. Za nim w ogóle zdążyłem otworzyć usta, lekarz odstawił długopis i wyrwał kartkę z jakiegoś notatnika. - Dlatego, żeby wcześniej wykryć ewentualne zagrożenia i abym mógł na nie odpowiednio zareagować, zalecam obowiązkowo częstsze wizyty. - mówiąc to i tak patrzył się na Lenniego. Z pewnością chciał, żeby tego dopilnował. To okropne, że będzie musiał mnie tak niańczyć. - Do tego odpowiednia dieta, zero stresu, wysiłek fizyczny ograniczony do minimum. O dźwiganiu nawet nie będę wspominał. - podał Lenniemu kartkę, gdzie pewnie wszystko ładnie i dokładnie rozpisał. - Chyba też nie muszę zaznaczać, że drobne potknięcie może sprawić, że do czasu porodu będziesz musiał leżeć. - spojrzał wtedy na mnie z lekkim wrednym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Dobrze wiedział, że taka opcja byłaby dla mnie tragedią i zwariowałbym, tyle leżąc i nic nie robiąc. - Wstawać będziesz mógł co najmniej co trzy godziny na co najwyżej dziesięć minut i wtedy radziłbym się tego ściśle trzymać. - jeszcze mnie straszy... Myślałem, że znów się popłacze. TEGO BYM W ŻYCIU NIE ZNIÓSŁ. To byłby koniec świata.
- Ale... Naprawdę? - spojrzałem po wszystkich tu zebranych, a dłużąca się cisza jedynie potwierdziła, że to nie są żadne głupie żarty.
Nieźle się załatwiłem.

(I jak ci z tym skarbie?)

22 lip 2020

Robin CD Vivi

Obserwowałem jego uśmiech, kiedy ogarnęła mnie fala radości i czegoś na wzór wstydu. Cieszyłem się, że nie był na mnie, to znaczyło, że ten pocałunek naprawdę potrafił zmienić czyjś humor; tak naprawdę, to sam teraz tego doświadczyłem. Gdybym miał ogony, zacząłbym kręcić nimi ze szczęścia w kółko. Chciałem się do niego ponownie przytulić, a nawet powtórzyć to, co zrobił, czułem jednak, że nie byłem na tyle odważny, aby to zrealizować. Przez dłuższą chwilę po prostu na niego patrzyłem, czując, jak serce bije mi szybciej, a kiedy zdałem sobie sprawę, że oczekiwał odpowiedzi, lekko się uśmiechnąłem.
- Coś dobrego. Zjem to, co ty – odpowiedziałem w końcu.
- Więc chodźmy do miasta. Mam ochotę na chińszczyznę – powiedział rozciągając się. Wstałem z łóżka i ubrałem się, ciągle mając w głowie jedno zdanie. „Przytulanie to dość fajny rodzaj pokazywania innym, że Ci zależy.”. Byłem szczęśliwy.
Po wyjściu z namiotu, poczułem rześkie powietrze i ciche ćwierkanie, dolatujące za moimi plecami. Po chwili na moim ramieniu usiadł mały ptaszek, którego podrapałem po główce.
- Twoja przyjaciółka, dawno jej nie widziałem – stwierdził Vivi, spoglądając na Shani.
- Czasami znika na kilka dni, ale zawsze wraca – odwróciłem głowę w kierunku rozwalonej przyczepy, która wczoraj była największa atrakcją, a dzisiaj przeszkodą, niszczącą krajobraz.
- O rany… zapomniałem o niej – westchnął demon. - Musze ją naprawić. I wrócić do pracy. Eh… tyle do roboty – westchnął zirytowany. - Może potem, teraz nie mam na to najmniejszej ochoty – dodał.
- Jak coś, mogę ci pomóc – zerknąłem na niego kątem oka. Ptaszek zaczął mi ćwierkać do ucha.
- Kochany jesteś – demon położył dłoń na mojej głowie i rozczochrał moje włosy. - Ale dam sobie radę – pokiwałem głową, słuchając Shani, która przyleciała z opowieściami, co się działo w lesie.

Miasto o tej porze nie było tak bardzo zatłoczone, co bardzo mi pasowało. Jeszcze nie do końca przyzwyczaiłem się do życia wśród ludzi, więc im mniej ich wokół mnie było, tym czułem się bardziej komfortowo. Rozglądałem się wokół, obserwując, jak pojedyncze osoby otwierają swoje sklepy i inne budynki. W pewnym momencie przypomniałem sobie o starym sklepie sprzed lat, w których mężczyzna zawsze mnie częstował słodyczami. Zerknąłem na Vivi’ego. O niczym mu jeszcze nie opowiadałem, ale nie czułem się na siłach, aby mu wyjaśnić, że tak naprawdę umarłem – nie miałem pojęcia, co się ze mną stało, że teraz szedłem obok niego w stu procentach zdrowy.
- Robinku? - z zamyślenia wyrwał mnie głos lisa. Zerknąłem na niego. - Już jesteśmy – wskazał na restauracje obok nas. Na szyldzie powyżej znajdowały się dziwne kreski, które nie miałem pojęcia, co oznaczały, a poniżej krótkie wyjaśnienie „Chińska kuchnia”. Wszedłem do środka z Vivi’m, a Shani odleciała z mojego ramienia i usiadła na dachu.
Miejsce było inne, niż reszta, którą widziałem. Tutaj dominowały kolory czerwieni i czerni, na suficie wisiały okrągłe i duże lampy, a na ścianach były narysowane kreski, w tym samym stylu, co na szyldzie. Szedłem za demonem, który pierwszy wybrał miejsce. Prawie potknąłem się o krzesło, kiedy zadarłem głowę do góry, patrząc na lampy.
- Podoba ci się tutaj? - usłyszałem pytanie z jego strony. Usiadłem naprzeciwko demona, energicznie kiwając głową. - Może kiedyś zabiorę cię do Chin, mają ciekawą kulturę – uśmiechnąłem się szeroko. Nim odpowiedziałem, do naszego stolika podeszła dziewczyna w czerwonym ubraniu. Przywitała nas i dała kartę z daniami. Zacząłem ją przeglądać z zainteresowaniem, chociaż tak naprawdę skupiłem się na obrazkach, niż samych słowach.
Kiedy przyszedł czas na złożenie zamówienia, ja dalej przyglądałem się kolorowym daniom. Vivi pierwszy się odezwał, a potem oboje przyglądali mi się, czekając na moją decyzję. Z początku nie wiedziałem, czego oczekiwali, a kiedy kobieta zapytała, co chce zjeść, położyłem kartę na stole i wskazałem palcem obrazek. Na jej twarzy pojawiło się rozbawienie, ale zapisała coś w swoim notatniku i odeszła. Podczas czekania na śniadanie, lis opowiedział mi o Chinach, a ja go uważnie słuchałem, niczym dziecko swojej matki, opowiadającej mu bajkę. Po kilkunastu minutach kobieta przyniosła nasze dania. Ze zdziwieniem spojrzałem na dwa patyki, nigdzie za to nie zobaczyłem sztućców. Spojrzałem na Vivi’ego, który lekko się uśmiechnął i podniósł drewniane przedmioty w dłoni.
- Tutaj się je pałeczkami – po chwili złapał nimi kawałek mięsa i wsadził go do ust. Zerknąłem na swój egzemplarz. Przerzucałem wzrokiem z dłoni lisa na swoją, starając się złapać pałeczki tak jak on. Gdy myślałem, że mi się udało, próbowałem wziąć nimi kawałek swojego dania, niestety nieudolnie. Długo się z tym męczyłem i kiedy już byłem pewny, że coś zjem, krewetka znajdująca się na pałeczkach, wyślizgnęła mi się w stronę lisa i wylądowała na jego włosach. Spojrzałem na jego zdziwioną minę i cicho się zaśmiałem, a on mi zawtórował.
- Przepraszam – Vivi ściągnął krewetkę z głowy i ją zjadł. Nagle wstał i usiadł obok mnie.
- Pomogę ci – chwycił moja dłoń w swoją i poprawił pałeczki. Następnie kierując moimi ruchami, złapał kulkę ryżu i wsadził mi ją do ust. Powoli przeżuwałem, rozkoszując się tym nowym smakiem, rozpływającym się w ustach. Vivi w ten sposób pomógł mi trochę zjeść, a potem radziłem już sobie sam. Może nie tak szybko i płynnie jak on, ale na tyle, że krewetki nie latały wokół mnie.
Po skończonym śniadaniu wróciliśmy do cyrku, gdzie każdy z nas zajął się swoimi sprawami. Vivi miał dużo zaległości, a ja postanowiłem odwiedzić swój stary dom, razem z Shani, która opowiadała mi o nowych mieszkańcach, czy kilku kłótniach między zwierzętami. Znalazłem młodego jelenia, który odłączył się od stada, więc spędziłem z nim dobre pół godziny, aby je odnaleźć. Potem pomogłem ptakom na drzewie, których gniazda zostały zniszczone przez drapieżników. Wyleczyłem nogę jednemu królikowi, który ją złamał, wpadając w myśliwską pułapkę. Dzień jak co dzień, spędziłem w lesie cały dzień, nawet nie odczuwając zmęczenia. Obserwowałem ptaki z najwyższych pięter drzew, ucieczkę wilka przed łosiem i naukę latania młodych podlotków. Cały czas towarzyszyła mi Shani, a ja czasami myślami wędrowałem do medyka, zastanawiając się, co robi.
Słońce już dawno zaszło, a drogę powrotną oświetlał mi księżyc. Moja ptasia przyjaciółka już dawno poszła spać, a ja w nocnej ciszy wracałem do cyrku, rozkoszując się chłodną porą i gwiazdami na niebie. Gdyby Vivi jeszcze nie spał, z chęcią bym go zabrał na zewnątrz, abyśmy razem mogli je podziwiać. Były takie piękne.
Demon się nie lenił. Jego przyczepa stała jak nowo wybudowana, ale co ciekawsze, nie było go w nim. Ruszyłem więc do swojego namiotu, a gdy wszedłem do środka, zobaczyłem demona, siedzącego przy małym stoliku ze stosem papierów. Kiedy mnie zobaczył, momentalnie wstał i się do mnie zbliżył.
- Robin, gdzie tak długo byłeś, wiesz, jak się zamartwiałem? Jest środek nocy - zaczął wykład o tym, co mi się mogło przytrafić. Uduszenie przez węża, zagryzienie przez wilka, zmiażdżenie przez niedźwiedzia... zaśmiałem się w głębi duszy i po prostu mu się przyglądałem, myśląc o jednej rzeczy. Może zadziała....
Wyciągnąłem głowę w jego kierunku i stając trochę na palcach, położyłem swoje usta na jego tak samo, jak on to zrobił ostatnio. Policzki demona się zaróżowiły, a on sam zamilkł.
- To rzeczywiście działa - powiedziałem radośnie. - I poprawia humor - przytuliłem go. - Przepraszam, że czekałeś. Widziałeś, jakie są piękne gwiazdy? - zapytałem z ogromną siłą, jaka we mnie drzemała. - Skończyłeś pracować? Pokazałbym ci gwiazdozbiór Niedźwiedzicy - puściłem go i spojrzałem na jego twarz.

Vivi? :3

19 lip 2020

Vivi CD Robin

Odrobinę zmrużyłem oczy, mój umysł był nadal zaspany. Pocałunek w czoło spowodował, że delikatnie się uśmiechnąłem.
- Mmmm... Chyba coś nie wyszło. Nie czekaj... Wyszło. Albo? - zaspany obejrzałem rękę, jakbym co najmniej jej nigdy nie widział. Była zadziwiająco... Normalnego rozmiaru. Nie była miniaturową rączką jak od lalki Barbie. Delikatnie zacząłem machać ogonem. Czyli wszystko wracało do normy. Nareszcie! Ileż można było być w tym miniaturowym ciałku jak u jakiejś laleczki. Owinąłem ręce wokół szyi chłopaka, uśmiechając się.
- Roooobin, nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego wszystkiego. - wymamrotałem, przymykając oczy i opierając głowę o jego ramię. Wtedy też sobie coś uświadomiłem. Nie miałem na sobie żadnych ubrań. Z sykiem wciągnąłem powietrze, gwałtownie się odsuwając.
- DO LICHA JASNEGO! Już wiem, przez co przechodziła Alicja. - szczelnie owinąłem się kołdrą. - Jeżeli jeszcze raz całe moje ciało zmieni rozmiar na miniaturowy, to coś mnie trafi. Nigdy więcej nie zużyję tyle energii. - mruknąłem, wstając z posłania. Chłopak spojrzał za mną odrobinę zmieszany.
- Hm? Co tak się patrzysz.
- Miło było, jak mnie tak objąłeś... - wymamrotał.
- No wiem, fajnie tak, nie? - zaśmiałem się, biorąc z szafy nowe ubrania. Zrzuciłem z siebie kołdrę i zacząłem się ubierać. - Przytulanie jest to dość fajny rodzaj pokazywania innym, że Ci zależy. - mruknąłem, przecierając oko. Zacząłem zapinać koszule. W sumie rzadko nosiłem coś, co nie było kimonem. - Huh, jak Ci się spało, hm? - mruknąłem, próbując w jakiś sposób zmienić temat.
Nadal zaprzątałem sobie umysł tym, co miałbym mu powiedzieć i jak miałbym mu to przekazać. A może dam sobie spokój, tak też jest dobrze i jestem przy nim. W sumie zasługuje na kogoś lepszego. Kogoś, kto nie ściągnie go na dno i nie narazi na niebezpieczeństwo czy też śmierć.
- No... Dobrze, miło. Znaczy tak jak zawsze. - uśmiechnął się do mnie, tak uroczo, jak zawsze.
- Co byś chciał na śniadanie? - zapytałem, zerkając na niego kątem oka, w międzyczasie stając przy jednej z szafek.
- Na razie nie jestem głodny. - wydawało mi się czy był odrobinkę nie swój....? - Vivi... Jesteś nadal zły?
Ja? Zły? Niby za co... Ach, przecież wczoraj była ta sytuacja z tygrysicą... Nie zdołałem mu powiedzieć... Jednak w tym momencie... Emocje jakoś wyparowały. Czułem się szczęśliwy. Wręcz prze szczęśliwy.
- Ojeju Robin. - potrząsnąłem głową, podchodząc do niego. - Jestem... Jak to powiedzieć... Jestem tak szczęśliwy... - usiadłem obok niego. - Tak bardzo szczęśliwy... Iż mógłbym cię... - delikatnie się do niego nachyliłem, odgarniając włosy z jego twarzy. - ... Iż mógłbym cię pocałować. - wyszeptałem, łącząc nasze usta. Był to tylko moment, ułamek sekundy. Po tym się szybko odsunąłem, oblizując przy tym usta. Słodkie... Przetarłem je ręką, prostując się i delikatnie machając ogonami. - Także skoro to sobie wyjaśniliśmy, to co chcesz na to śniadanie? - z uśmiechem na niego spojrzałem. Równie dobrze mogłem udawać, że nic takiego się nie wydarzyło. Ach, jak bardzo chciałem to powtórzyć...

( Robin, to co? Chińszczyzna na śniadanie?)

16 lip 2020

Robin CD Vivi

- Weterynarz przyjechał, ale nie może wejść do klatki – dodali. Spojrzałem na mężczyznę, sprawa była poważna, nie mogłem jej teraz tak zostawić.
- Już idę – odwróciłem się do Viviego, który popatrzył na mnie smutnym spojrzeniem. - Zaraz wrócę – oświadczyłem mu. Ten po chwili zmarszczył brwi i tylko się odwrócił. Przez krótką chwilę stałem w miejscu, zastanawiając się, czy był na mnie zły, kiedy mocne pociągnięcie ze strony przybysza wyciągnęło mnie na dwór. Od razu ruszyłem za nim do klatek ze zwierzętami. Będąc w połowie słyszałem ryczenie tygrysicy, przez co ruszyłem do niej biegiem. Wokół jej klatki zebrało się kilka osób, między innymi pracownicy, cyrkowcy oraz weterynarz, który starał się do niej podejść.
- Odsuńcie się – odezwał się mężczyzna, który biegł za mną. Kucnąłem przy klatce, po czym spojrzałem w oczy zwierzęciu.
~ Zabierz mnie stąd ~ ryknęła w moją stronę. Wstałem na równe nogi, po czym wszedłem do klatki i znowu kucnąłem, ale bliżej jej pyska.
~ Gdzie? ~ zaryczałem cichutko, a ona mi odpowiedziała. Wstałem, a ona ze mną, ruszyliśmy do wyjścia z klatki.
- Robin, gdzie ty ją zabierasz? Miałeś pomóc – odezwał się do mnie ten sam chłopak.
- Powiedziała, że nie będzie rodzić w klatce – wyjaśniłem mu. Chce, aby jej dzieci urodziły się na wolności.
Tygrysica szła powoli, ludzie zaś zostali z tyłu za nami, prócz weterynarza i pracownika, który po mnie poszedł. Zaprowadziłem zwierzę do lasu, oboje milczeliśmy. Samica wstrzymywała się już ostatnie chwile, a kiedy już mogła położyć się pod drzewem, a na widoku nie było żadnego namiotu, zaczęła rodzić. Siedziałem przy niej i trzymałem jej łeb, który położyła na moich nogach. Co jakiś czas ryczała, a ja jej odpowiadałem. Poród był długi, wieczorem jednak mogła położyć się z trzema maluszkami, identycznymi jak ona sama. Weterynarz wrócił do siebie, nie musząc nic robić, a ja pomogłem matce przenieść maluchy do nowego domu. Nie była zadowolona z klatki, więc obiecałem jej, że będę codziennie przychodził i zabierał dzieci na zewnątrz, kiedy już będą w stanie same wychodzić; czyli za jakieś dwa miesiące. 
Kiedy zrobiło się już późno, zacząłem wracać do namiotu. Po drodze zobaczyłem dwójkę ludzi, stojącą przy innym namiocie. Kobieta pocałowała czoło mężczyzny, a ten się momentalnie uśmiechnął i rozchmurzył. Zacząłem się zastanawiać, czemu Vivi nie chciał mi dać konkretnej odpowiedzi. Może tego żałował? Albo nie chciał? Wszedłem do swojego namiotu. Na początku nigdzie nie zobaczyłem Viviego, więc zacząłem go wołać. Nie odpowiadał mi. Zacząłem uważniej się rozglądać, kiedy zobaczyłem jego małą posturę na poduszce. Ruszyłem do niego i usiadłem naprzeciwko, z entuzjazmem opowiadając o dzisiejszych narodzinach. Demon mnie uważnie słuchał, ale nic nie mówił, nie zmieniał także wyrazu twarzy. Kiedy skończyłem opowiadać, lekko zmarszczyłem brwi.
- Powiesz coś? - delikatnie szturchnąłem go paluszkiem.
- Zostawiłeś mnie – odezwał się obrażony. Lekko się zdziwiłem, nie oczekiwałem takiej odpowiedzi.
- Dlatego jesteś na mnie zły? - położyłem się obok niego i kiedy położyłem głowę na poduszce, ogarnęło mnie okropne zmęczenie. Za dużo jak na jeden dzień.
- Tak – odwrócił głowę i założył ręce na krzyż. - Rozmawialiśmy o poważnych rzeczach.
- No tak, miałeś mi coś powiedzieć – zacząłem głaskać z nudów jego ogonem. Dopiero w tym momencie zauważyłem, że miał ich już sześć.
- Teraz już nie pamiętam co – odwrócił się do mnie plecami.
- Przepraszam, ale nie mogłem jej zostawić – powiedziałem, powoli zamykając oczy. - Jakbyś ty nagle potrzebował pomocy, też bym pobiegł bez zastanowienia.
- Ale ona to... To nie ja... Nawet nie wiesz jaki to ważny moment dla mnie był... Ale teraz? Teraz nie wiem co ci powiedzieć… - wymamrotał. Położyłem mu palec na głowie.
- Więc jutro porozmawiamy, dobrze? - mruknął coś nie wyraźnego pod nosem, a ja położyłem dłoń przy nim. - Dobranoc Vivi – zamknąłem oczy.

Obudziło mnie dziwne uczucie. Coś nie grało… coś było innego. Coś innego z łóżkiem… wydawało się takie… inne. Chociaż nie potrafiłem dokładnie opisać tego, co czułem i co mnie wybudziło, wystarczyło, że otworzyłem oczy. Przede mną znajdowała się twarz demona. Podniosłem się powoli na łokciu i wtedy zrozumiałem, że mężczyzna wrócił do swoich normalnych rozmiarów. Uśmiechnąłem się szeroko. Chciałem go obudzić i pokazać mu, co się stało, spał jednak tak spokojnie i słodko, że nie miałem serca tego zrobić. Zamiast tego przytuliłem się do niego. Był ciepły i… nie miał ubrań.
- Vivi – odezwałem się cicho, bardziej do siebie. - Okryj się, bo zmarzniesz – naciągnąłem na jego ciało kołdrę, dopiero wtedy chłopak powoli zaczął otwierać oczy. Spojrzałem na jego zaspaną twarz.
- Robin? - zerknął na mnie. - To ty zmalałeś, czy ja… - oplótł wzrokiem najpierw wnętrze namiotu, a potem spojrzał na siebie i się uśmiechnął.
- To ty - podniosłem się, po czym ucałowałem jego czoło. - Nie jesteś już na mnie zły? - chciałem się upewnić, że ten magiczny czyn sprawił, że zapomniał o wczorajszej obrazie.

Vivi? ^^

14 lip 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Popatrzyłem na chłopaka i przez moment milczałem. Całkowicie zapomniałem o moim kapeluszu. Nigdy go nikomu nie dawałem, bo nikt nie umiał się nim posługiwać, tak jak w tej chwili te wredne szopy. 
- Właśnie, mój kapelusz! - odezwałem się, czując się jak idiota. - Czego się boją szopy? - zapytałem Shuzo, który popatrzył na mnie, jakbym zadał mu najgłupsze pytanie na świecie.
- No nie wiem, wilków, węży… - wzruszył ramionami. Odwróciłem się z powrotem do złodziei.
- Węże! Wilki! - zacząłem krzyczeć w ich stronę, ale te tylko obrzuciły mnie kolejnymi szyszkami. Kiedy jedno z nich uderzyło mnie w czułe miejsce, zniżyłem dłoń do krocza i upadłem na kolana. Jak takie małe coś, może tak mocno rzucać?!
- Co ty robisz?! - obok mnie stanął Shuzo.
- Krzycz do nich, mnie nie rozumieją – odpowiedziałem, czując, jak kolejne owoce sosny lądują mi na głowie. To i tak było lepsze, niż obrywanie w jądra.
- No dobrze… - wymruczał, po czym zamienił się w psa. Zaczął do nich szczekać, szopy na moment zaprzestały swego ataku i patrzyły się na zwierzaka. Trzymałem kciuki, aby mój plan wypalił, niestety zwierzęta szybko się znudziły i ponowiły swój atak. Shuzo wrócił do mnie, chowając się za mną. Przemienił się w człowieka.
- Nie przestawaj – poleciłem.
- Jestem zmęczony przemianami – wysapał, lekko mrużąc oczy.
- Wiem, ale to ostatni raz – ucałowałem go w czoło, zakrywając przy okazji swoim ciałem jego. Szyszki obijały się o moje plecy i głowę. Czarnowłosy jeszcze raz zamienił się w psa i zaczął szczekać. Trwało to dłuższą chwilę, ale wreszcie się udało. Z drzewa zaczęły wychodzić węże.
Szopy szybko uciekły przed wrogiem, który pełznął po gałęziach. Pies widząc ich, zaraz skulił się pode mną i zaczął piszczeć. Zamienił się w człowieka.
- Ja się tak nie bawię, skąd one się wzięły?! - zaczął krzyczeć. Podniosłem się na równe nogi i położyłem mu dłoń na głowie. Popatrzył na mnie smutnym i przestraszonym wzrokiem. 
- Z mojego kapelusza – wyjaśniłem. - Zaraz wrócę – schyliłem się po patyk.
- Nie! Nie zostawiaj mnie z nimi! - zaczął krzyczeć. - One już schodzą po mnie – zaczął panikować, ciągnąc mnie za rękę. Odwróciłem się do niego i przytuliłem.
- To węże z mojego kapelusza, nie mogą ci zrobić krzywdy. Pójdę tylko po ubrania i będziemy wracać – zapewniłem go, ale ten nie chciał mnie puścić. Siłą ściągnąłem jego dłonie z mojego ciała, po czym je ucałowałem. - To będzie chwila, obiecuje – odwróciłem się, po czym zacząłem wchodzić na drzewo. Będąc całkowicie nagim, było to okropnie trudne. Stopy, to stopy, ale kiedy ocierałem się o drzewo brzuchem, albo chociaż kolanem, nie było to najprzyjemniejsze i miałem ochotę zeskoczyć z niego na dół. Kiedy na mojej drodze zaczęły pojawiać się węże, zrzucałem je na ziemie patykiem. Shuzo radził sobie niestety gorzej, odwracał głowę w każdą stronę. Oczy miał już spuchnięte od łez, ale stał w miejscu. Po dotarciu do dziupli, wsadziłem tam drewno i zacząłem grzebać, szukając naszych rzeczy. Skarpetki, spodnie, majtki, koszulka, kapelusz… a między nimi biżuteria, kawałki plastiku, telefon, słuchawki, butelki i oczywiście węże. Zerknąłem na dół. Shuzo się nie ruszał, ciągle tylko płakał i obserwował gady, które pełzły obok niego. 
- Lennie! Schodź tutaj! Szybciej! - krzyczał do mnie piskliwym głosikiem. Puściłem patyk na ziemie i zacząłem schodzić. Nagle poczułem, jak moje nogi się ześlizgują z drzewa. Aby nie spaść, pozwoliłem sobie na moment usiąść na gałąź. Zapominając, że nie miałem majtek, poczułem, jak coś kuje mnie w pośladki. Kiedy przeszły mnie dreszcze i nie spodziewany ból, podobny do ukłucia igły, puściłem się drzewa i po prostu z niego zleciałem.
Nie było wysoko, więc jedynie się poobijałem. Przez kilka sekund leżałem na ziemi, kiedy podbiegł do mnie wystraszony chłopak.
- Jest ich coraz więcej! - zaczął piszczeć, ciągnąc mnie w górę. No tak, moim upadkiem się nie musiał przejmować. Kiedy udało mi się w stać, moje kości zagruchotały.
- Nie cierpię wchodzić na drzewa - oby nasze dziecko na nie nie wchodziło, bo nie będę go stamtąd ściągał.
- Lennie! - zaczął krzyczeć, kiedy jeden z gadów dotknął jego stopy. Raptownie Shuzo wskoczył na mnie, a ja w ostatnim momencie złapałem równowagę. - Ja chce stąd iść! - dalej płakał. Podszedłem z nim do kapelusza, po czym założyłem go na głowę. Kto zaczyna ubieranie od czapki? Ja!
- A może weźmiesz ubrania? - zaproponowałem spokojnie, ale on tylko pokręcił głową i wzmocnił uścisk. - No dobrze – sam zacząłem zbierać nasze ubrania, pomagając sobie stopą, chociaż z chłopakiem na rękach nie było to takie proste. Zawieszałem ubrania na jego ramionach. Przez moment miałem ochotę zostawić bieliznę, a zabrać tylko te największe materiały, ale po krótkim namyślę stwierdziłem, że ich tutaj nie zostawię. Węże dalej pełzały obok nas, jednak nie zwracałem na nie uwagi, bo wiedziałem, że nie są w stanie mi nic zrobić. Nawet gdyby mnie ugryzły, nie miały w sobie jadu.
Gdy mieliśmy już wszystkie nasze ubrania, ruszyłem w kierunku jeziora, w którym się kąpaliśmy. Shuzo dalej się nie ruszał, tylko cicho płakał. Położyłem dłonie na jego udach i go sobie poprawiłem, aby mi nie spadł. Miałem wrażenie, że jest w takim szoku, że chyba przestał reagować. Po dotarciu do naszego miejsca, usiadłem z nim pod drzewem i ściągnąłem z jego ramion ubrania.
- Shuzo, możesz już otworzyć oczy – niestety nie reagował. Oparłem głowę o drzewo i zmarszczyłem czoło. Ta pozycja była taka zawstydzająca… jak dobrze, że tutaj nikogo nie było. Byśmy zostali nie tylko przegonieni, ale jeszcze ktoś by zadzwonił na policję, że nudyści się wałęsają po tym miejscu. Westchnąłem głośno, po czym położyłem ręce na jego plecach i zacząłem go po nich głaskać.
- Skąd one się tam wzięły? - zapytał cichutko, pociągając nosem.
- Z mojego kapelusza – powtórzyłem trzeci raz. - On działa na takiej zasadzie, że wyciągasz z niego to, o czym pomyślisz. Tyle, że amator, jak te szopy, nie mają wystarczająco silnych myśli, czyli kapelusz da im to, co pierwsze zobaczy w ich umysłach. Miałeś krzyczeć „węże”, właśnie po to, aby pojawiła się u nich najmniejsza myśl o tym zwierzęciu i dzięki temu właśnie to wyciągnęli z kapelusza – wyjaśniłem mu. Shu się wyprostował, dzięki czemu mogłem spojrzeć na jego mokrą od łez twarz i napuchnięte oczy.
- Ja nie myślałem o wężach, kiedy go wyciągnąłem – wytarłem jego policzki kciukiem.
- Ale okropnie się ich boisz, więc nie musiałeś. Czasami daje to, co siedzi po prostu w głowie, jak na przykład te węże. Dlatego go nikomu nie daje – posłałem mu delikatny uśmiech. - Pamiętaj, że wszystko, co wyciągnę z kapelusza, nie jest groźne. Węże nie miały jadu i ugryzły by tylko w obronie własnej. Tak samo… jakbym wyciągnął pistolet, nie będzie on miał kulek – zabrałem mu z czoła ciemne kosmyki włosów. - A teraz się ubierzmy, póki nikogo tu nie ma – zmieniłem temat. - No i ten... - zacząłem niepewnie. - Chyba mam drzazgę. W pośladku.

<Shu?>

13 lip 2020

Vivi CD Robin

Tym pytaniem całkowicie zbił mnie z tropu. Co mogłem mu powiedzieć. Spuściłem wzrok, spoglądając na swoje łapki. Jak miałbym mu to wyjaśnić... Zadrżałem, wpatrując się w jego oczy.
- N-no cóż... Zawsze się o ciebie martwię i bardzo się cieszę, gdy jestem z tobą... Po prostu mi na tobie bardzo zależy... - wymamrotałem. Schowałem twarz w łapkach. - Cóż, ciężko mi to nazwać... - zwiesiłem głowę, wzdychając. - Może porozmawiamy o tym kiedy indziej, ponieważ to taka dość dziwna sytuacja.... - zacząłem, bawiąc się kosmykiem włosów i głęboko wzdychając. Nie mogłem powiedzieć, nie dało się. Dostałem już wystarczającą nauczkę. Cały wszechświat był przeciwny temu. Sam bym miał kłopoty, a szczególnie on by je miał. Już go wplątałem w całą tę sprawę z łowcą demonów. Wszystko przeze mnie i moją głupotę. Przez to, że nie potrafię wziąć się w garść. Po prostu nie potrafię. Mój umysł krzyczy co innego, a serce robi swoje. Chociaż jak miałem się niby obwiniać... Ten chłopak był... Był idealny, cudowny... Wspaniały... Od stóp do głów jego ciałko zawierało tyle... Dobra... Jego światło mnie przyciągało. Ta chęć życia, radość z tylu wspaniałych otaczających nas rzeczy, miłość do zwierząt. Dałem się wciągać w to. A teraz było już za późno. Byłem w tej miłosnej zabawie po uszy... Chyba wyjść się już nie dało. Nie przeżyłbym bez niego przy mym boku. Była to moja jedyna rodzina... Czemu po prostu nie potrafiłem mu tego wszystkiego powiedzieć? Dlaczego sytuacja była taka, a nie inna? Musieli mu to wyjaśniać? Może w głębi duszy się cieszyłem z tego wszystkiego. Może nawet tego chciałem. Jednak to może mu poważnie zaszkodzić... Bliższe kontakty ze mną przeważnie tak się kończyły, śmiercią. Jak więc miałem odwrócić jego uwagę.
- Ahm.... Robin, może nie mówmy już o tym. Co powiesz na uroczy spacerek po lesie...? Znaczy się, może odwiedzisz swojego misia.... - niewinnie się uśmiechnąłem. Wiedziałem, że całkiem niedawno się z nim widział... No, ale co innego miałem wymyślić.
Chłopak spojrzał na mnie sceptycznie.
- Przecież dopiero co od niego wróciliśmy. A mnie to naprawdę interesuje, to co powiedziałeś, nawet nie było odpowiedzią... - Oznajmił, wbijając we mnie swoje słodkie oczka.
Nawet się delikatnie zarumieniłem, zmuszony odwrócić wzrok. Cholera, jak ja go kochałem. Teraz to się stało jasne. Jak to się mawia, nie wiesz, jak bardzo coś kochasz, dopóki tego nie stracisz. Prawie go straciłem, a teraz już bardzo dobrze wiedziałem, że nigdy nie będę chciał go więcej stracić w całym moim życiu, po życiu czy cokolwiek.
- W...wiem, że wróciliśmy niedawno. Jednak wydawało mi się, że może byś chciał znowu się z nim zobaczyć. Widać byłem w błędzie. - podrapałem się w tył głowy. - To na pewno byś nie chciał gdzieś pójść?
- Bardzo mi na tym zależy Vivi... Błagam... - wziął mnie na ręce, przysuwając mnie bliżej do swojej twarzy. - Możemy się wymienić informacjami...
Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Ach tak? A co ja z tego będę mieć co? - cicho zachichotałem, jakoś tak mimowolnie mi się wymsknęło. Miałem być poważny, więc coś chyba mi nie wyszło. Wziąłem głęboki oddech. Raczej nie pozostawało mi nic więcej jak się... Przyznać? Położyłem po sobie uszka. Czy to był naprawdę dobry pomysł?
- Słuchaj... to dość... Ciężko mi to wszystko wyrazić. Do tego naprawdę nie chcę cię na to wszystko narażać. - zacząłem, jednak przerwało mi gwałtowne pukanie do drzwi. Z zaskoczenia prawie spadłem na ziemię.
- Robin?! Robin jesteś tu? - nie koniecznie potrafiłem rozpoznać głos owego osobnika, ale łatwo było stwierdzić, że nie byłem z tego zadowolony.
Chwyciłem paluszek Robina.
- A...ale nie możesz iść. Jeszcze nie teraz. - wymruczałem, ciągnąc go za palec.
Chłopak i tak poszedł otworzyć drzwi zaaferowanej osobie.
- Coś się stało?
Odpowiedź padła dość szybko.
- T...tygrysica zaczęła rodzić i nie pozwala nikomu się do siebie zbliżyć.
Wbiłem proszące spojrzenie w białowłosego. Nie mógł tam teraz iść... To nie w porządku. To było ważniejsze niż jakiś kot.

( Robinku~? )

11 lip 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Króliczki są chyba jeszcze lepsze od owieczek! Obskoczyły mnie całego, jednemu nawet udało się wdrapać na moją głowę. Wszystkie były takie śnieżnobiałe, a przede wszystkim puchate oraz takie delikatne. Mógłbym je tulić godzinami. Jakbym mógł się nie dobrze bawić? To jest dopiero biały raj... Jakbym siedział w samym środku chmurki. Mógłbym tu nawet zasnąć. Jednak gdy tylko poczułem, że ktoś zdejmuje z mojej głowy, wiercącego się na niej królika, od razu spojrzałem w górę z jeszcze większym uśmiechem. Spodziewałem się, że był to mój kochany magik i się nie pomyliłem.
- Są jeszcze lepsze od owieczek. - odpowiedziałem jedynie, obejmując parę zwierzaków. - W ogóle piękne przedstawienie. - wyciągnąłem do niego rękę, wciąż nie przestając się uśmiechać. Lennie od razu za nią złapał i pomógł mi wstać. Część królików przez to wylądowała na ziemi, ale wciąż parę z nich uwiesiło się moich ubrań.
- To nie było nic wielkiego. Tylko trochę królików.
- Oj no nie bądź taki skromny. - pocałowałem go w policzek, a później już odstawiałem króliki po kolei na ziemię. Wtedy znów parę dzieci się nimi zainteresowało, więc nie zostały samotne na ulicy. Tamten pseudo magik już z pewnością nigdy więcej nie pokaże się w tym mieście. Może nawet i skończy z tandetnymi sztuczkami? Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Lennie zrobił cyrkowi niezłą reklamę, dodatkowo zdemaskował jakiegoś amatora. Z pewnością w sobotę na występ przyjdzie o wiele więcej osób niż zazwyczaj. To dopiero była magia... Tyle królików. Kolejny biały raj, z którym miałem dzisiejszego dnia do czynienia. Chociaż takie futrzaki nie przebiją sukni ślubnych, a ta, którą miałem okazję przymierzyć, była wręcz bajeczna i zupełnie jakby wyjęta z moich snów. Moja własna kreacja nie sięga tamtej nawet do pięt... Będę musiał się wziąć ostro do pracy, gdy już wrócimy.
Jednak za nim w ogóle któryś z nas pomyślał o powrocie, musieliśmy jeszcze dokończyć nasz spacer i dotrzeć nad jezioro. Po opuszczeniu miasta czekał nas jeszcze spory kawałek do przejścia. Najgorsze było to, że z każdą chwilą było coraz goręcej. Okazała się to być fatalna pora na spacerki. Miałem już ochotę wrócić albo przynajmniej położyć się gdzieś w cieniu drzew. Nie minęło nawet parę minut i czułem, że pot mnie wręcz zalewa. Tak jakbym się normalnie gotował od środka. W takich momentach myślę tylko, żeby się położyć w wannie pełnej lodu, a wraz z tą myślą pojawiła się chęć na lody z musztardą.
- Fatalna pogoda. Czuję się jak na pustyni. - wymamrotałem, spoglądając w niebo ze zmrużonymi oczyma.
- Dotrzemy do jeziora i coś na to zaradzimy. Już niedaleko.
- Gorąco miiiii. - zacząłem marudzić. - Chcę lody. - mruknąłem pod nosem, rozglądając się. Ciągle tylko wydeptana droga, parę drzew i masa trawy oraz chaszczy. Jeziora nawet nie było w zasięgu wzroku, co sprawiało, że czułem się jeszcze bardziej wyczerpany.
Gdy tylko doszliśmy, od razu padłem na trawę w pobliżu brzegu. Czułem delikatny zimny wiaterek, dochodzący ze strony. Było mi o wiele lepiej, ale to wciąż nie było rozwiązaniem problemu panującego zaduchu. Komu się chciało sprawdzać pogodę? Podniosłem głowę w stronę wody.
- Mamy rozwiązanie twojego problemu. - odezwał się wesoło Lennie, przerywając dłużącą się ciszę. Stanął koło mnie, a gdy tylko na niego spojrzałem, ten wskazał wodę. Od razu uniosłem jedną brew, przenosząc wzrok na taflę wody.
- Z chęcią bym wskoczył, ale bycie w mokrych ciuchach to nic wygodnego. - oznajmiłem, zakładając ręce za głowę i znów kładąc się na trawie.
- Możemy wejść bez.
Zmroziło mnie na chwilę, gdy tylko to usłyszałem. Od razu zerwałem się na równego nogi, a na mojej twarzy pojawiły się rumieńce. On jest głupi czy głupi?!
- Powaliło cię?! - wręcz wrzasnąłem oburzony. - Nie ma takiej opcji! - przytuliłem swoje własne ramiona, a Lennie zareagował śmiechem. Co on sobie myśli?! Jeden z bardziej idiotycznych pomysłów, jakie mi kiedykolwiek zaproponował!
- Nie ma tu nikogo poza nami. Daj spokój. - machnął lekceważąco ręką. - Nie ma co panikować.
- Nie będę się rozbierać. - oświadczyłem, znów siadając na trawie z założonymi rękami. Nie było takiej opcji. Wolę stanąć w płomieniach niż paradować nago w wodzie.
- Ale przecież możesz się zmienić w psa. Czym się przejmujesz? - spytał, samemu zaczynając się rozbierać. W sumie miał rację. Przecież mogę być psem, gdy tylko zechcę.
- To... Teraz w sumie niczym. - uśmiechnąłem się, zdejmując koszulkę, a Lennie w tym czasie wskoczył już do wody. Zostawił przy mnie wszystkie swoje ubrania, razem z kapeluszem. Westchnąłem i pokręciłem głową rozbawiony, patrząc, jak rozkoszuje się zimną wodą. Po chwili jednak zająłem się składaniem ubrań, które mi zostawił, a później do nich dołączyłem swoje i skierowałem się do rzeki, by przed samym jej brzegiem zmienić się w psa. Tak dawno się nie zmieniałem, że w sumie trochę zdziwił mnie brzuch, jaki miałem w tej formie. Byłem bardziej okrągły niż zazwyczaj, a właśnie brzuchem już o mało co nie stykałem się z ziemią. Nawet jeśli jestem dopiero w zasadzie na początku ciąży, to aż tak to wpłynęło na postać psa?
- Hej, Shuzo! Chodź do mnie! - od razu podniosłem głowę na chłopaka, który zaczął do mnie machać, będąc dalej od brzegu. Momentalnie zaszczekałem wesoło, zaczynając machać ogonem. Wskoczyłem do wody, mocząc jak na razie same łapki. Nie byłem pewny kolejnych kroków, ale Lennie mnie wołał i ja musiałem się w końcu przełamać. Musiałem do niego przybiec. Wołał mnie i czeka na mnie. Gdy już naprawdę czułem, że jest coraz głębiej i nie dawałem w pełni rady, zmieniłem się w człowieka. Wtedy szybciej dostałem się do Lenniego i pierwsze co zrobiłem, to się wręcz na niego rzuciłem, przytulając go.
- To tylko ten jeden i ostatni raz. Nigdy więcej tak nie zrobię. - oznajmiłem, ocierając się o niego głową, a ten mnie pogłaskał.
- Oczywiście kochany. - jeszcze mocniej mnie przytulił, a ja po chwili zdębiałem, rumieniąc się.
- Ej! Łapy przy sobie. - mruknąłem, niezadowolony spoglądając na niego. Lennie rzecz jasna uśmiechnął się szelmowsko i wziął ręce.
- Już. Przepraszam kochanie. - dał mi buziaka. Od razu przestałem się gniewać.

*

Nie wiem, ile przesiedzieliśmy w wodzie, ale to mnie pierwszemu przyszła ochota na wyjście z wody. Czułem się o niebo lepiej i czułem, że najwyższa pora wyjść. Jednak to Lennie musiał mnie tam zanieść. Byłem zupełnie wyczerpany, dlatego wziął mnie na barana i zaczął nieść w stronę brzegu. Dzięki czemu cały czas się tuliłem do jego pleców i w połowie drogi oczy już same mi się zamykały.
- Co do... Hej wy! - wraz z tym krzykiem wylądowałem w wodzie. Było już na tyle płytko, że spokojnie walnąłem tyłkiem o ziemię wraz ze sporym chlustem. Znów byłem mokry, w dodatku rozbudzony, a pierwsze co zobaczyłem po odgadnięciu mokrych kosmyków, był Lennie, który wybiega z wody w stronę naszych ubrań. Ale czemu tak krzyknął? Podnosząc się, zauważyłem bandę szopów, która ucieka w stronę lasu z naszymi wszystkimi ubraniami.
Nie oszczędziły nawet głupiej pary skarpetek.
Od razu położyłem po sobie uszy, zakrywając się, na chwilę obecną, dość szczurkowatym ogonem.
- To mamy problem. - westchnąłem, śledząc wzrokiem Lenniego, który za wszelką cenę chciał dorwać przynajmniej szopa z jego kapeluszem. Szybko skierowałem się do brzegu, a już przy nim zamieniając się w psa. Ruszyłem biegiem do Lenniego, by mu jakoś pomóc, ale nie było to proste zadanie. Wszystkie szopy w mgnieniu oka wbiegły do lasu, by później wspiąć się wraz z ubraniami na jedną z najwyższych sosen. Wszystkie poukrywały się w dość licznych dziuplach razem ze swoimi nowymi zdobyczami. Już wiem, że na sto procent żaden z nas nie będzie w stanie się tam wspiąć. Trzeba jakoś zmusić te szopy, żeby same nam je oddały. Tylko jak to zrobić? Pomyślałem, opierając przednie łapki o to drzewo i jednocześnie spojrzałem w górę. Lennie stał niedaleko mnie i z pewnością również starał się coś samemu wymyślić. Ja za to postanowiłem wdrożyć swój plan w życie. Zacząłem szczekać, by jakoś wykurzyć te szopy, co i tak było trochę głupie. Najdziwniejsze było to, co po niedługiej chwili się stało.
- Ej, głąby jedne! Nie uczono, że ja pracuję na NOCNĄ zmianę?! - z jednej w wyższych dziupli wyjrzał szop, który ewidentnie miał do mnie problem. Byłem zszokowany tym, że zrozumiałem, co do mnie powiedział. Na chwilę zamilkłem, próbując to jakoś ogarnąć. Przecież zwierzęta nie gadają! Albo to przez to, że jestem psem... I mogę je rozumieć? Postanowiłem to jakoś sprawdzić i odsunąłem się trochę od drzewa, grzecznie siadając i wciąż patrząc na wściekłego szopa.
- Przepraszamy. To wszystko mój błąd. - powiedziałem, będąc zwykłym psem, kładąc po sobie uszy. Nigdy to nie wychodziło wcześniej. Żaden z ludzi mnie nie rozumiał, to może, chociaż szop to zrobi? Usłyszałem, jak zwierzę prychnęło, będąc wciąż dogłębnie urażone. Czyli zrozumiał mnie czy nie? - Słuchaj ty i twoi koledzy... Zabraliście nam ubrania. - szop jedynie przechylił głowę, ewidentnie się mi przysłuchując. Chwilę się zastanowił, a potem krzyknął z góry:
- Może mam, a może nie mam. Posiadam pokaźny asortyment, a wy chcecie interes. - już mi się nie podobała ta rozmowa. To było takie męczące, a ten szop taki wkurzający. Zerknąłem na Lenniego i westchnąłem, ale widząc jego minę, nie do końca rozumiał, co tu się właśnie dzieje. - Wczesna faza kapitalizmu. - dodał jeszcze szop, przez co od razu na niego spojrzałem. - Popyt, podaż, kupno, sprzedaż. Znalezione, niekradzione. - przewróciłem oczami. Nie chciałem się kłócić, ale działało mi to już na nerwy.
- To była właśnie zwykła kradzież. Inaczej by nas tu nie było.
- Dobra. Przyznaję się, ale taka już jest nasza praca. Zabieramy bogatym i sobie zostawiamy! - po tych słowach na gałęziach drzewa pojawiło się jeszcze więcej szopów. Od razu podkuliłem ogon, nie wiedząc, co się dzieje. - Wiesz, jest z nas taka banda! - wszystkie szopy zaczęły cicho chichotać, co tylko jeszcze bardziej mnie zniechęciło, do prowadzenia dalszej rozmowy. Może je po prostu nastraszę?
- Okej, ale z moim człowiekiem lepiej nie zadzieraj. Jest wściekły, dziki i zna karate z Ameryki! - aż podskoczyłem, żeby się upewnić, że naprawdę to usłyszeli wszyscy dokładnie. Niestety efekt tego był zupełnie odwrotny od tego zamierzonego. Chociaż... Zaczęli go obrzucać szyszkami. Na pewno szybko skończy im się amunicja i wtedy połowa sukcesu będzie za nami.
- Auć! Ej! Ała!
Lennie ciągle obrywał po głowie. Szopy naprawdę miały niezłego cela. Niestety, ale czasem trzeba pocierpieć. Mają nasze ubrania. Usiadłem sobie zadowolony za Lenniem i zmieniłem się znów w człowieka.
- Dobrze! Pokażcie, na co was stać! - wykrzyczałem, na końcu pokazując jeszcze język tym szkodnikom.
- Co ty już mnie nie lubisz? - spojrzał za siebie prosto na mnie, zakrywając głowę rękoma. Od razu popatrzyłem na niego zszokowany.
- Nie. Chcę ich tylko podpuścić, żeby wyrzucili wszystkie szyszki. - oznajmiłem, jednocześnie wskazując na szopy. Lennie tylko jeszcze bardziej się skrzywił. Obrywał bez przerwy. Trochę mi go szkoda.
- Przecież to jest las! Sosnowy!
- Oł... Fakt. To może to chwilę potrwać.
- No co ty nie powiesz!
- Dobra. Chwila. Załatwię to. - znów się zmieniłem w psa i podszedłem bliżej drzewa, spoglądając w górę. - Okej, a co powiecie na mały handelek? - zaproponowałem, na co szopy wstrzymały ostrzał, a "szop alfa", z którym miałem okazję wcześniej rozmawiać, już był ciekawy co mam do zaoferowania. A ja... No cóż. Kamień, szyszka, używany patyk. Nie miałem kompletnie nic więcej, więc też nic z tego nie wyszło. Mam wrażenie, że tylko pogorszyłem sytuację...
Już zacząłem się obawiać, że zaleje nas fala szyszek, a ubrań w życiu nie odzyskamy. I, tak czy siak, na chwilę obecną sądzę, że przyjdzie nam wrócić do cyrku w takim stanie, ale można powiedzieć, że się pomyliłem. Już zmieniłem się w człowieka, by przekazać Lenniemu tą jakże smutną wiadomość, że nic nie zdziałam. Gdy tu nagle z jednej z dziupli zaczęły wylatywać gołębie, potem jakieś konfetti, aż w końcu wystrzelił z niej fajerwerek i poleciał gdzieś w las.
- ... Mają twój kapelusz tam... - stwierdziłem, po całym zaistniałym zamieszaniu. - I kompletnie nie wiem, co zrobić. - dodałem, zakrywając się ogonem. - Prędzej nas obrzucą szyszkami, niż oddadzą choćby skarpetkę.

(Lennie?)

6 lip 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Patrzyłem na te tanie sztuczki, nie wierząc, że ludzie to kupowali. Obok mają cyrk, prawdziwy! A oni się zachwycają taką tandetą… przecież to oczywiste, że karty i kwiaty są ukryte, tak samo królik w kapeluszu. Widziałem takie sztuczki, potrafiłem je nawet zrobić, ale to takie błazenada. Wstyd dla czarodzieja! Kiedy wskazałem obcej kobiecie drogę, miałem zamiar pokazać temu oszustowi, co to prawdziwa magia, kiedy zdałem sobie sprawę, że Shuzo gdzieś zniknął. Zacząłem się rozglądać, aż w końcu wyszedłem z tego tłumu. Gdy już miałem go zawołać, ujrzałem jego ogon za szybą. Spojrzałem na szyld nad drzwiami, a kiedy przeczytałem, że to salon z sukniami ślubnymi, w mojej głowie pojawiły się sceny, w której główną rolę grał Shu w pięknej, białej sukience. Wszedłem do środka i wtedy zobaczyłem, że właśnie rozmawiał z jakąś kobietą. 
- Dzień dobry – przywitałem się, podchodząc do narzeczonego.
- O, jesteś – czarnowłosy odwrócił się w moją stronę.
- Dzień dobry, w czym mogę służyć? - zapytała niska blondynka, która bacznie zmierzyła mnie wzrokiem, a potem wróciła nim do poprzedniego klienta, a konkretniej, to przyglądała się jego uszom.
- No, Shuzo, co byś chciał? - spojrzałem na chłopaka, posyłając mu chytre spojrzenie.
- Zapytać o to, co jest teraz modne – prychnął i spojrzał na dziewczynę. - Szukam inspiracji – po tych słowach dziewczyna zaczęła nas oprowadzać, mówiąc o dzisiejszych trendach, których ja oczywiście nie znałem, oraz pokazując suknie. Oboje patrzyliśmy na kreacje z zaciekawieniem i za każdym razem jedna prośba cisnęła się na moje usta.
- To wszystko – kobieta się zatrzymała.
- Bardzo dziękuje – Shuzo wyglądał na bardzo szczęśliwego, ale nim wyszliśmy, zatrzymałem go i wskazałem mu sukienkę z falbankami i gwiazdkami. Spojrzałem na niego wymownie, wręcz błagalnym spojrzeniem. Wiedział, o co mi chodzi. Najpierw spojrzał na mnie zdziwiony, potem jak na idiotę, przez chwilę nie wiedział co zrobić, spojrzał na nic nie wiedzącą kobietę, po czym westchnął zrezygnowany i się zgodził. Zobaczę Shuzo w sukni ślubnej!
Kiedy poszedł z kobietą do przebieralni, ja niecierpliwie czekałem na niego. Sam nie wiem co mi tak odbiło na punkcie tej sukienki, może to dlatego, że już dwa razy go widziałem w niej? I za każdym razem wyglądał ślicznie, a suknie ślubne są uznawane za najpiękniejsze? „I tak wiem, że w swojej kreacji będzie piękniejszy.” Najpierw wyszła kobieta, a za nią mój narzeczony. Wyglądał nieziemsko. Falbanki jak najbardziej mu pasowały, tak samo gwiazdy i sam krój. Podszedłem do niego, prawdopodobnie wyglądałem teraz jak on, kiedy się czymś fascynował.
- Zadowolony? - pokiwałem energicznie głową.
- Jesteś taki piękny – powiedziałem z uśmiechem, na co ten się zarumienił.


Kiedy wyszliśmy z salonu, oboje mieliśmy bardzo poprawiony humor. Mój niestety od razu się zepsuł, kiedy zobaczyłem tego błazna na ulicy, udającego magika.
- Jeszcze nie poszedł? - wymruczałem. Poczułem, jak Shu chwyta moją dłoń. - Nie mogę na to patrzeć – popatrzyłem na chłopaka smutno, ale po chwili na mojej twarzy pojawił się uśmiech. - Nie mogę pozwolić, aby oszukiwał tych ludzi! - powiedziałem dumnie.
- Czy po prostu to ubliża magikom? - zerknąłem kątem oka na czarnowłosego.
- Też – przyznałem mu rację, po czym podszedłem do tłumu. Przecisnąłem się przez nich i stanąłem na samym środku, Shu został z boku. - Witam szanowne panie i szanownych panów – ukłoniłem się grzecznie, zdejmując kapelusz. - Chciałbym tylko zadeklarować, że znam lepszą magię, a w cyrku zobaczycie lepsze sztuczki – oznajmiłem.
- Na prawdę? Jakoś mi się nie chce w to wierzyć, aby być czarodziejem nie trzeba się tylko ubrać. Należy mieć talent! - oznajmił pseudoczarownik, stając naprzeciwko mnie. Odwróciłem się do niego.
- Tak?  - ściągnąłem znowu kapelusz i wyciągnąłem z niego królika. - Proszę bardzo – puściłem zwierzaka na ziemię. Usłyszałem tylko głośny śmiech i po chwili mężczyzna wyciągnął ze swego melonika dwa, podobne do mojego, zwierzaczki.
- Więc teraz zejdź, publiczność chce prawdziwej magii! - odwrócił się do ludzi, unosząc ręce do góry. Publiczność mu zawtórowała, bucząc na mnie. Odwróciłem się w ich stronę, nie tracąc równowagi.
- Skoro tak – odwróciłem kapelusz tak, że jego otwór skierowany był w stronę ziemi. Zastukałem w niego trzy razy, wsadziłem rękę, chwilę nią poruszałem w środku i wyciągnąłem biały korek, wielkości melonika. Po chwili z kapelusza zaczęły wypadać króliki. Jeden, drugi, trzeci, piąty, ósmy, piętnasty, dwudziesty, trzydziesty… sypały się i sypały bez ustanku, a na twarzach publiczności i błazna pojawiło się zszokowanie, dzieci zaś pierwsze zaczęły ganiać za stworzonkami, które dały się tulić i całować. Po chwili zobaczyłem, że z dziesięć białych zwierzątek obległo mojego Shuzo, który kiedy kucnął, został przez nie praktycznie ukryty. Króliki w końcu przestały wylatywać, a ja spojrzałem zdziwiony na swoją część garderoby. - Chyba się coś zablokowało – wsadziłem rękę z powrotem i zacząłem grzebać, a kiedy ją wyciągnął, w mojej dłoni pojawił się mały ptaszek. - Króliki się skończyły – podniosłem głowę, spoglądając na publiczność. - Ale jeśli chcecie zobaczyć, co jeszcze mogę z niego wyciągnąć, zapraszamy do cyrku! Gramy w każdą sobotę! - po tych słowach teatralnie się ukłoniłem, spotykając się z brawami. Nałożyłem kapelusz na głowę i podszedłem do Shuzo, ściągając z jego głowy białego króliczka. - Dobrze się bawisz? - spojrzałem na jego szeroki uśmiech.

Kochanie? :3

4 lip 2020

Lycoris CD Geum

Podeszłam do jasnowłosego, a na samo usłyszenie jego słów odruchowo go złapałam, przysłaniając się przy tym włosami. Czułam, jak przez jego wypowiedź delikatnie się zarumieniłam, czego niekoniecznie chciałam ujawniać tym bardziej przy nim. Chciałam pozostać w jego oczach jako osoba nieustraszona i pełna werwy, a nie jak jakieś wyrośnięte dziecko, których oczywiście byłam. Każdy mi to wypominał, nawet sama rodzina, ale co ja mogłam? Nie moja wina, że świat dla mnie ma zupełnie inne kolory, niż inni je widzą, ale może to właśnie dobrze? W końcu, gdyby każdy był taki sam, to byłoby zbyt nudno? Zapewne. Uniosłam kąciki ust jeszcze raz, po czym zwalniając ucisk, spojrzałam w oczy młodemu, na co on znieruchomiał, a w jego oczach pojawiło się pytanie. Złagodziłam swój wygląd i go puściłam, tym samym odwracając się od niego w stronę zwierzaków, które także stały jak zamrożone, nie wiedząc zbytnio, co mają zrobić. Prychnęłam cicho, zwieszając głowę, przez co końcówki włosów delikatnie zatańczyły, łaskocząc mnie przy tym po twarzy. Dawno nie czułam niczego przyjemnego. Na samą tę myśl trochę odpłynęłam, wspominając przy tym zamierzchłe czasy, kiedy to jako żyjący wśród ludzi promyk powodowałam u innych radość, a oni u mnie. Złapałam się za materiał na klatce piersiowej, odwracając jeszcze bardziej głowę od ich spojrzeń, próbując przy tym powrócić na ziemię.
- Onee-sama? -usłyszałam cichy głosik Geum'a pełen niepewności -J...ja naprawdę przepraszam, nie chciałem cię zasmucić... -wypalił tak nagle, na co spojrzałam na niego.
Myślał, że to przez niego na chwilę przygasłam. Co za niemądre dziecko. Przymknęłam oczy, wzdychając przy tym, a następnie podeszłam do niego i przełożyłam rękę przez jego ramiona. Poczułam, jak chłopak się spina, po czym z pełnym przerażeniem spojrzał w górę na moją twarz. Uśmiechnęłam się szeroko i dotknęłam czubka jego nosa drugą dłonią.
- Coś ci powiem młody -powiedziałam w końcu, nie ściągając z jego twarzy palca -dzięki za to stwierdzenie, ale z łaski swojej -przejechałam palcem wzdłuż kości nosowej, a następnie przeszłam na lewą brew, by zakończyć swój tor na dołku znajdującym się na policzku -nie mów tak więcej, chyba że myślisz, żeby mnie podrywać -zaśmiałam się głośno, po czym klepiąc go po plecach, wyrzuciłam go delikatnie przed siebie, na co ten przeszedł kilka kroków.
Zatrzymał się i nie wiedząc, co powiedzieć po prostu pokręcił głową. I dobrze, może zmądrzeje. Nie jestem taka jak inni i nie dam mu się oczarować. Niech sobie myśli co chce, ale ze mną nie jest tak łatwo. Może właśnie tego mu potrzeba?
- Uhuru! -krzyknęłam na zwierzaka, przez co ten aż podskoczył -jak dobrze pamiętam, to jeszcze mi nie wytłumaczyłeś, dlaczego zniknąłeś! Naprawdę myślałeś, że tak po prostu o tobie zapomnę? -mierzyłam zwierzaka palcem, przed którym widać było, że chciał uciec.
Na moje słowa skulił ogon i położył po sobie uszy, po czym schował się za łapą tygrysicy. Widać było, że nie chciał rozmawiać zresztą jak zawsze. Ja rozumiem, że daję mu wolną rękę, ale nie żeby uciekł, a później przychodził poobijany, powodując przy tym niezaplanowane spotkanie, które wydarzyły się jakiś czas temu. Co prawda nadal jestem mu wdzięczna, ale jednak nie czułabym się źle, gdybym go nie poznawała. Nie to, że mi przeszkadzał, ale jednak... no właśnie, co? Czyżbym naprawdę nie chciała z nikim się tutaj zadawać oprócz Pika? Niedoczekanie... wolałabym już zostać wyrzucona, niż bym musiała przesiedzieć z tym clownem cały dzień. Mimowolnie się zaśmiałam.

<Geum?>