16 lip 2020

Robin CD Vivi

- Weterynarz przyjechał, ale nie może wejść do klatki – dodali. Spojrzałem na mężczyznę, sprawa była poważna, nie mogłem jej teraz tak zostawić.
- Już idę – odwróciłem się do Viviego, który popatrzył na mnie smutnym spojrzeniem. - Zaraz wrócę – oświadczyłem mu. Ten po chwili zmarszczył brwi i tylko się odwrócił. Przez krótką chwilę stałem w miejscu, zastanawiając się, czy był na mnie zły, kiedy mocne pociągnięcie ze strony przybysza wyciągnęło mnie na dwór. Od razu ruszyłem za nim do klatek ze zwierzętami. Będąc w połowie słyszałem ryczenie tygrysicy, przez co ruszyłem do niej biegiem. Wokół jej klatki zebrało się kilka osób, między innymi pracownicy, cyrkowcy oraz weterynarz, który starał się do niej podejść.
- Odsuńcie się – odezwał się mężczyzna, który biegł za mną. Kucnąłem przy klatce, po czym spojrzałem w oczy zwierzęciu.
~ Zabierz mnie stąd ~ ryknęła w moją stronę. Wstałem na równe nogi, po czym wszedłem do klatki i znowu kucnąłem, ale bliżej jej pyska.
~ Gdzie? ~ zaryczałem cichutko, a ona mi odpowiedziała. Wstałem, a ona ze mną, ruszyliśmy do wyjścia z klatki.
- Robin, gdzie ty ją zabierasz? Miałeś pomóc – odezwał się do mnie ten sam chłopak.
- Powiedziała, że nie będzie rodzić w klatce – wyjaśniłem mu. Chce, aby jej dzieci urodziły się na wolności.
Tygrysica szła powoli, ludzie zaś zostali z tyłu za nami, prócz weterynarza i pracownika, który po mnie poszedł. Zaprowadziłem zwierzę do lasu, oboje milczeliśmy. Samica wstrzymywała się już ostatnie chwile, a kiedy już mogła położyć się pod drzewem, a na widoku nie było żadnego namiotu, zaczęła rodzić. Siedziałem przy niej i trzymałem jej łeb, który położyła na moich nogach. Co jakiś czas ryczała, a ja jej odpowiadałem. Poród był długi, wieczorem jednak mogła położyć się z trzema maluszkami, identycznymi jak ona sama. Weterynarz wrócił do siebie, nie musząc nic robić, a ja pomogłem matce przenieść maluchy do nowego domu. Nie była zadowolona z klatki, więc obiecałem jej, że będę codziennie przychodził i zabierał dzieci na zewnątrz, kiedy już będą w stanie same wychodzić; czyli za jakieś dwa miesiące. 
Kiedy zrobiło się już późno, zacząłem wracać do namiotu. Po drodze zobaczyłem dwójkę ludzi, stojącą przy innym namiocie. Kobieta pocałowała czoło mężczyzny, a ten się momentalnie uśmiechnął i rozchmurzył. Zacząłem się zastanawiać, czemu Vivi nie chciał mi dać konkretnej odpowiedzi. Może tego żałował? Albo nie chciał? Wszedłem do swojego namiotu. Na początku nigdzie nie zobaczyłem Viviego, więc zacząłem go wołać. Nie odpowiadał mi. Zacząłem uważniej się rozglądać, kiedy zobaczyłem jego małą posturę na poduszce. Ruszyłem do niego i usiadłem naprzeciwko, z entuzjazmem opowiadając o dzisiejszych narodzinach. Demon mnie uważnie słuchał, ale nic nie mówił, nie zmieniał także wyrazu twarzy. Kiedy skończyłem opowiadać, lekko zmarszczyłem brwi.
- Powiesz coś? - delikatnie szturchnąłem go paluszkiem.
- Zostawiłeś mnie – odezwał się obrażony. Lekko się zdziwiłem, nie oczekiwałem takiej odpowiedzi.
- Dlatego jesteś na mnie zły? - położyłem się obok niego i kiedy położyłem głowę na poduszce, ogarnęło mnie okropne zmęczenie. Za dużo jak na jeden dzień.
- Tak – odwrócił głowę i założył ręce na krzyż. - Rozmawialiśmy o poważnych rzeczach.
- No tak, miałeś mi coś powiedzieć – zacząłem głaskać z nudów jego ogonem. Dopiero w tym momencie zauważyłem, że miał ich już sześć.
- Teraz już nie pamiętam co – odwrócił się do mnie plecami.
- Przepraszam, ale nie mogłem jej zostawić – powiedziałem, powoli zamykając oczy. - Jakbyś ty nagle potrzebował pomocy, też bym pobiegł bez zastanowienia.
- Ale ona to... To nie ja... Nawet nie wiesz jaki to ważny moment dla mnie był... Ale teraz? Teraz nie wiem co ci powiedzieć… - wymamrotał. Położyłem mu palec na głowie.
- Więc jutro porozmawiamy, dobrze? - mruknął coś nie wyraźnego pod nosem, a ja położyłem dłoń przy nim. - Dobranoc Vivi – zamknąłem oczy.

Obudziło mnie dziwne uczucie. Coś nie grało… coś było innego. Coś innego z łóżkiem… wydawało się takie… inne. Chociaż nie potrafiłem dokładnie opisać tego, co czułem i co mnie wybudziło, wystarczyło, że otworzyłem oczy. Przede mną znajdowała się twarz demona. Podniosłem się powoli na łokciu i wtedy zrozumiałem, że mężczyzna wrócił do swoich normalnych rozmiarów. Uśmiechnąłem się szeroko. Chciałem go obudzić i pokazać mu, co się stało, spał jednak tak spokojnie i słodko, że nie miałem serca tego zrobić. Zamiast tego przytuliłem się do niego. Był ciepły i… nie miał ubrań.
- Vivi – odezwałem się cicho, bardziej do siebie. - Okryj się, bo zmarzniesz – naciągnąłem na jego ciało kołdrę, dopiero wtedy chłopak powoli zaczął otwierać oczy. Spojrzałem na jego zaspaną twarz.
- Robin? - zerknął na mnie. - To ty zmalałeś, czy ja… - oplótł wzrokiem najpierw wnętrze namiotu, a potem spojrzał na siebie i się uśmiechnął.
- To ty - podniosłem się, po czym ucałowałem jego czoło. - Nie jesteś już na mnie zły? - chciałem się upewnić, że ten magiczny czyn sprawił, że zapomniał o wczorajszej obrazie.

Vivi? ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz