25 kwi 2020

Shu⭐zo CD Lennie

Ciąża, nowotwór czy jakiś kosmita. Choroba czy nie, szczerze miałem dość tego tematu. Moje życie, moje problemy, ale jakoś wszystkim trudno to zaakceptować. Jest tyle innych powodów do zmartwień, a ja nie chcę być kolejnym. Kto w ogóle wysłał tutaj tych gości? Czemu dopierniczają się do mojego życia? Dlaczego Lennie jest po ich stronie? Dlaczego mnie nie wspiera? Zauważyłem, że męczę go swoim zachowaniem. Odbierałem teraz jego słowa, nie jak troskę, a zwykłą próbę zbojkotowania mojego stanu. Ja wiem, że to aż tak mało prawdopodobne, że może nawet bez problemu wzbudzać w ludziach śmiech, ale... Nie wierzę, żeby było to coś innego, a on na pewno liczy, że jest to cokolwiek innego. Już ma mnie dość przez to wszystko i tylko o to chodzi. Niby jak o zwykłą troskę? Chce mnie oddać jakimś lekarzom, którzy będą mnie wypytywać, dotykać i w dodatku nie będzie go ze mną.
- Wypchajcie się tymi głupimi testami. Ty i tamci dwaj. - odpowiedziałem od razu. Jak mógł mnie po tym wszystkim jeszcze obejmować?! Jak w ogóle śmie mnie teraz dotykać?! Kręciłem się na wszystkie strony, by tylko mnie puścił, ale oczywiście się uparł.
- Uspokój się. Nie chcę dla ciebie źle.
- A właśnie, że chcesz. - dalej się z nim szarpałem. - Prędzej zdechnę, niż z nimi pójdę. Dotarło?! - wydarłem się, mając gdzieś, że tamci mogli to usłyszeć. Trochę też tego żałowałem, gdyż od razu po podniesieniu głosu, zrobiło mi się słabo, a świat na chwilę zawirował mi przed oczami. Wtedy już, zamiast się wiercić, złapałem rękoma za koszulkę Lenniego, opierając głowę na jego ramieniu. Przynajmniej mnie nie mdliło.
- Wolisz umrzeć i mnie zostawić? Zamiast się dodatkowo przebadać, wyzdrowieć i żyć ze mną długo i szczęśliwie? - słysząc to, zachciało mi się płakać. Jak on w ogóle mógł to powiedzieć? Zamiast złości, zrobiło mi się smutno. Sam nie wiedziałem nawet, po jakiej stronie stanąć: miłość Lenniego i szczęśliwe życie? Czy wyrzeczenie się wszystkiego dla niepewnej diagnozy?
Co było teraz dla mnie ważniejsze?
- Nie koniecznie muszę być w ogóle chory... - wymamrotałem, patrząc gdzieś w bok. Chciałem się wypłakać, ale to ani trochę nie była dobra chwila. Powinienem się w końcu przestać mazać. To do niczego nie prowadzi. Chwilę po tych słowach, oderwałem się od Lenniego, który nie próbował mnie tym razem przy sobie zatrzymać. Wyszedłem z kuchni, szybko przeszedłem do sypialni. Wziąłem telefon, założyłem bluzę, a później stanąłem przy drzwiach wyjściowych. Lennie stał naprzeciwko mnie w progu kuchni, a tamci dwaj goście między nami. Zdecydowanie nacisnąłem na klamkę, a później spojrzałem na Lenniego.
- Jak nie chcesz być ojcem... Wystarczyło powiedzieć. - lekko się uśmiechnąłem, patrząc mu prosto w oczy, a później odwróciłem się i wyszedłem na klatkę schodową. - Idziecie czy nie? Długo mam czekać? - moje pytanie było skierowane do tamtych gości. Zdążyłem zejść już parę schodków, a niedługo później dołączył do mnie ten młodszy. Dopiero wtedy zauważyłem, że wyszedłem totalnie na bosaka, ale nie zamierzałem się wracać. Chciałem to mieć jak najszybciej za sobą, a ze względu na gołe stopy nawet dwa razy szybciej zszedłem na parter.
Już w samochodzie okazało się, że jednak nie jadę do szpitala, tylko do jakiegoś specjalnego ośrodka badawczego. Tłumaczyli to lepszym sprzętem i bardziej wykwalifikowanym personelem do takich osobliwych przypadków. Również starali się mnie uspokoić, mówiąc, że powierzają mnie bardzo dobremu specjaliście. Jednak dla mnie nie było ważne, kto się będzie mną zajmować. Martwiło mnie to, że i, tak czy siak, nie miałem przy sobie Lenniego. Strasznie głupio się czułem po tej rozmowie, ale prawda jest taka, że nie mógłbym się mu sprzeciwić, gdy w grę chodzi nasze wspólne życie. Może uda się usunąć tę ciążę, jeśli aż tak bardzo szkodzi naszej relacji? Ale z drugiej strony... To dziecko nie jest niczemu winne i ma prawo do normalnego życia. Jak okaże się, że mam jednak jakiegoś raka to sprawa będzie o wiele prostsza.
Na miejscu poczułem jeszcze większy niepokój. Musieli mnie tam wnieść, bo mój organizm zupełnie odmówił posłuszeństwa. Okazało się, że już od dawna na mnie czekali. Już na wstępie wylądowałem na jakimś łóżku szpitalnym, dostając przepyszną jajecznicę z awokado. Co jak co, ale jak na specjalny ośrodek świetne tu mieli jedzenie. W trakcie mojego posiłku siedział ze mną lekarz, zadając mi różnorakie pytania od: kiedy się urodziłem, jak się urodziłem, gdzie się urodziłem, czy genetycznie uzyskałem swoje psie części, aż po: kto jest moim partnerem, jak długo moje objawy się utrzymują, a nawet jaki lekarz zdiagnozował u mnie ciążę.
Z czasem dali mi spokój, przenieśli do jakiejś sali, gdzie mogłem w spokoju się położyć w oczekiwaniu na testy. Wtedy również miałem aż za dużo czasu na myślenie. Zabrali mi telefon, ubrania i wcisnęli w jakąś dziwną piżamę. Własnej sali nie mogłem opuszczać bez nadzoru. Ciągle ktoś patrzył mi na ręce. Nie czułem wystarczającej prywatności w żadnym miejscu. Nawet podczas zwykłej drzemki, miałem wrażenie, że ktoś liczy, ile wziąłem wdechów. Czułem się osaczony i niedoinformowany. Po dziesięciu testach jedynie wiedziałem, że ciąża jest potwierdzona i nie ma opcji na cokolwiek innego. Jednak ta informacja nie była końcem mojego pobytu w tym miejscu. W zasadzie miałem wrażenie, że to dopiero początek. Każdy chciał wiedzieć: JAKIM CUDEM DO TEGO DOSZŁO. Ten temat bardziej mnie irytował, niż interesował.
Jedzenie było genialne, łóżko też wygodne, ale muszę przyznać, że z czasem to wszystko mi zbrzydło. Brakowało mi małej klitki, przypalonych obiadów, a przede wszystkim Lenniego. Tak strasznie chciałem się do niego przytulić. Już nawet nie wiedziałem, ile siedziałem w tym miejscu. Ciągle jedynie ktoś do mnie zaglądał. Czasem, by zabrać mnie na kolejny test, pobrać krew, dać jakieś dziwne tabletki (podobno witaminy, ale sam już nie wiedziałem komu wierzyć). Strasznie doskwierała mi samotność i czułem się o wiele gorzej, niż gdy byłem normalnie w domu. Wtedy mogłem robić, co chce, a przy mnie był mój ukochany. Miałem nadzieję, że nie jest na mnie zły i gdy już mnie wypuszczą, na spokojnie sobie wszystko wyjaśnimy. Jednak jaką miałem gwarancję, że w ogóle kiedykolwiek mnie wypuszczą?
Byłem oburzony wiadomością, którą otrzymałem po kolejnych dziesięciu seriach testów, które upewniły doktorów, że wszystko z tym rozwijającym płodem jest w porządku i jak na razie nie zagraża ono mojemu życiu. Miałem zostać w tym miejscu, aż do czasu porodu, by mogli na bieżąco monitorować mój stan.
Chyba ich pogięło...
- Ale... Zapewniano mnie już o wiele wcześniej, że to parę testów i mogę wracać do domu. - powiedziałem od razu, trochę poddenerwowany, gotowy wyjść z tej sali.
- Niestety sytuacja się trochę zmieniła. Nie mamy pewności, że wszystko będzie z panem i pańskim dzieckiem w porządku. - poinformował mnie jeden z lekarzy.
- Poza tym pański przypadek jest zadziwiający. Musimy się dowiedzieć, jak najwięcej. - dodał drugi.
- Dziecko będzie sławne na całym świecie. Pan z resztą też. - odezwał się jakiś trzeci, a było ich przy mnie siedmiu. Nie w taki sposób chciałem, żeby usłyszał o mnie świat. Od razu położyłem po sobie uszy, przenosząc przerażony wzrok z jednego lekarza na drugiego. Zacząłem żałować, że dałem się zbadać tamtemu lekarzowi, że poszedłem z tymi gośćmi.
Po tej rozmowie znów zostawili mnie samego. Przytuliłem swoje własne kolana, siedząc na łóżku i tempo wpatrując się w materac. W mojej głowie jedynie widniało jedno pytanie: co teraz? Za nic nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Wiedziałem, że muszę się stąd wydostać. Potrzebowałem jakiegoś planu. Musiałem coś zrobić, wrócić do Lenniego...
Plan wydawał się banalny: opuścić niepostrzeżenie salę, przemierzyć niezauważonym ten labirynt korytarzy, a później zbiec na wolności i znaleźć pomoc. Pierwsza część nie była trudna, ale korytarz był wyzwaniem. Wszystkie drzwi wyglądały identycznie i żaden zakręt się nie różnił od poprzedniego. Czułem, jak serce mi szybciej bije. Pomimo ciągłego zmęczenia, tym razem poczułem dziwną dawkę energii. Bez zwlekania ruszyłem korytarzem przed siebie. Wydawało mi się, że to z tej strony przyszedłem do tej sali poraz pierwszy, więc wyjście też tam gdzieś powinno się kryć. O dziwo nie natknąłem się na nikogo. Z ogromną ostrożnością minąłem pokój pielęgniarek, a potem kącik tych wszystkich lekarzy. Parę razy również zdarzyło mi się na korytarzu minąć jakieś wózki czy to z jedzeniem, z rzeczami do sprzątania albo z jakimiś dziwnymi sprzętami. Niestety moje szczęście nie trwało wiecznie. Musiałem wpaść akurat na jednego z lekarzy, który intensywnie zajmował się moimi przypadkiem. Ledwo co nasze spojrzenia zdążyły się spotkać, a ten już zaczął iść szybciej w moją stronę, pytając, czemu wyszedłem z sali. Od razu pobiegłem przed siebie innym korytarzem i wbiegłem do pierwszego lepszego pomieszczenia. Okazało się, że znalazłem się w kuchni. Aktualnie nikogo w niej nie było, a doktorek, który mnie gonił, sprowadził jakiś koleszków. Od razu rozejrzałem się dookoła spanikowany. Pierwsze co wpadło mi w ręce to nóż. Mało pomocny w tej sytuacji, ale jeślibym... Od razu spojrzałem na swój brzuch. Gdybym pozbył się tego dziecka, wypuściliby mnie stąd.
Wróciłbym do Lenniego.
- Stój! - usłyszałem za sobą i nagle parę lekarzy wbiegło za mną do tej kuchni. Spojrzałem na nich i mocniej zacisnąłem dłoń na nożu.

(Lennie~?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz