14 sty 2020

Lennie CD Shu⭐zo

Otworzyłem oczy i od razu poraziła mnie jasność pomieszczenia, w jakim się znajdowałem. Kiedy przyzwyczaiłem się do światła, zobaczyłem biały sufit. W powietrzu unosił się typowy lekarski zapach, który od razu przypomniał mi, co się stało i gdzie się znajdowałem. Szpitale zawsze śmierdzą tak samo. Spojrzałem w bok, zobaczyłem ścianę. Podniosłem się na łokciach i rozejrzałem, w sali byłem sam, chociaż po lewej stronie było puste łóżko. Dopiero wtedy poczułem ból w brzuchu. Przyłożyłem dłoń na rany i odkryłem się, cały brzuch miałem zabandażowany, a mimo to miałem wrażenie, że dalej miałem w nim nóż. Przełknąłem ślinę i nagle zrobiłem się blady, gdy sobie przypomniałem o przyjacielu. Oblał mnie zimny pot. 
John Rovgoton.
Zacząłem płakać z bezsilności. Jak go miałem znaleźć? Jedyny sposób to powiedzenie wszystko policji, bo jak ma niby znaleźć jego adres, kiedy nawet nie wiem, kogo pytać? Ci, którzy mieli coś wspólnego z handlem organami, albo teraz siedzą za kratkami i raczej nic mi nie powiedzą, albo uciekli. Nagle do pokoju ktoś wszedł. Podniosłem głowę i szybko wytarłem łzy. Była to pielęgniarka z jakąś kobietą, dopiero po chwili rozpoznałem w niej tą dziewczynę z porwania.
- Wybudził się pan – odezwała się pielęgniarka szorstkim głosem. - Pójdę po lekarza, a panienka niech go nie męczy – odwróciła się do dziewczyny, która skinęła głową. Gdy podchodziła do mojego łóżka, przyjrzałem jej się. Przypominała Azjatkę, wąskie oczy, biała karnacja i czarne, proste włosy. Uśmiechała się miło.
- Jak się pan czuje? - usiadła obok mnie. Wzruszyłem tylko ramionami. - Chciałam podziękować, gdyby nie pan.
- Lennie – przedstawiłem się, na co się uśmiechnęła.
- Morgan. Gdy nie ty, Lennie, już by było po nas – skinąłem głową. Tak naprawdę nie czułem z tego żadnej satysfakcji, nie potrafiłem się cieszyć wywalczonym szczęściem, czy ten chłopak naprawdę tyle dla mnie znaczył, że nie potrafiłem docenić drugiej szansy? - Więc jeśli było by coś, w czym mogłabym pomóc, mów śmiało – położyła mi dłoń na dłoni. Spojrzałem na jej rękę i znowu pokiwałem głową. Kompletnie nie miałem ochoty rozmawiać. - Coś cię gryzie? Czy chodzi o tego chłopaka, o którego pytałeś tego faceta? - podniosłem na nią wzrok i smutno pokiwałem głową, powstrzymując łzy. - Policja na pewno go znajdzie – próbowała mnie pocieszyć.
- Gdy policja czegoś szuka, zawsze jest za późno. Gdybym tylko znał adres tego Johna Rovgothona – zacisnąłem pięści.
- Możesz im postawić ultimatum – spojrzałem na nią.
- Komu?
- Policji – odwróciła się, by sprawdzić, czy nikogo nie ma. - Będą cię chcieli przesłuchać, jako ofiara nic ci nie grozi, więc na spokojnie możesz zażądać tej informacji w zamian za przesłuchanie – słysząc to, na nowo odzyskałem nadzieję. To był dobry pomysł, wystarczyłoby tylko to dobrze rozegrać.
- Chyba tak spróbuje, dzięki – uśmiechnąłem się lekko, gdy do pokoju wszedł lekarz, a razem z nimi dwóch policjantów.
Wyprosili Morgan, która miała poczekać na zewnątrz, ponieważ jej matka także tutaj była, na szczęście chodziło tylko o badania. Jak się mogłem spodziewać, najpierw zapytali o samopoczucie, lekarz przeprowadził kilka testów, a w tym czasie policja zadawała mi pytania. Gdy usłyszeli, czego chce w zamian, nie chcieli się zgodzić, ale ja byłem nieustępliwy. Na każde pytanie odpowiadałem tak samo „w zamian za adres”. Nawet gdy zapytali, po co im on, odpowiedziałem tak samo. Koniec końców, jako najważniejszy świadek w tej sprawie, zgodzili się. Jeden z nich wyszedł i gdzieś zadzwonił. Wtedy drugi chciał mnie przesłuchać, ale nie chciałem ryzykować. Dopiero gdy dostałem ten cholerny adres, opowiedziałem im, co się stało.
W pewnym momencie przestali zapisywać, usiedli i po prostu mnie słuchali, a kiedy skończyłem, po prostu wyszli. O to tyle, żadnej informacji co się stało z ludźmi, czy ich złapali, czy nie będę musiał zeznać… nic, kompletnie. Może to i dobrze? Po chwili do pomieszczenia wróciła Morgan.
- Co powiedzieli? - zapytała, ale ja tylko wzruszyłem ramionami.
- Tak właściwie, to gdzie ja jestem? - zapytałem, gdy zdałem sobie sprawę, że nie miałem pojęcia, gdzie mnie przywieźli.
- W Toronto – popatrzyłem na nią jak na zjawę. W Toronto? Na prawdę? Lekko się uśmiechnąłem. Toronto. Mogłem odnaleźć ojca. Na pewno był gdzieś nie daleko, po chwili jednak uśmiech zniknął z mej twarzy. Lennie.
- Muszę się gdzieś dostać, pomożesz mi? - dziewczyna zamrugała oczami.
- Gdzie?
- Chatham-Kent.
- To przecież trzy godziny jazdy – skinąłem głową.
- Wiem, ale tam go znajdę – przez chwilę milczała.
- Jak chcesz się tam dostać? - wzruszyłem ramionami. - Przecież jesteś ranny, lekarze cię stąd nie wypuszczą.
- Wypuszczą, na moje żądanie. A jeśli nie, sposób się znajdzie. Muszę tam jechać.
- Nie jesteś zdrowy, rana może znowu zacząć krwawić.
- To tylko skóra, zaszyta. Organów mi przecież nie tknęli – na tę ostatnią informacje poczułem dreszcz na plecach. Morgan westchnęła zrezygnowana.
- Mogę cię tak zawieść – uśmiechnąłem się szeroko. - Ale dopiero za dwa dni. Straciliśmy samochód i muszę załatwić nowy – chciałem zaprzeczyć, poprosić, by znalazła kogoś nowego, ale nie potrafiłem. Dwa dni, ja odpocznę, ona wszystko załatwi… a Lennie… musi sobie jakoś poradzić. Skinąłem głową. Zostało mi czegoś.
- Tak właściwie, mówili coś na temat tych ludzi? - zapytałem po chwili.
- Ponoć jeszcze kilku szukają, nie mówiąc tu już od zleceniobiorcach – pokiwałem głową. - Muszę lecieć, odpoczywaj – dziewczyna się nachyliła i pocałowała mnie w policzek. Na ten gest nic nie odpowiedziałem, pożegnałem się i zaraz wyszła. A ja zostałem w tym szpitalu z czarnymi myślami, starając się nie tracić nadziei, że z moim Shu wszystko w porządku.

Shu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz