27 cze 2017

Akuma CD Irys

Przetarł twarz wewnętrzną częścią dłoni, teraz chłodnej, wcześniej pokrytej potem. Ostatni raz idzie na imprezę z kimś takim jak Rue. Tak, zdecydowanie ostatni, ile ona wypiła energetyków, że jeszcze została? Boże, miej ją w opiece, bo jak ją na drzwiach od stodoły trzeba będzie wynosić, bo sobie złamię nóżkę lub będzie zgonować przez następny tydzień, to on sam się zastrzeli i położy obok niej. Która już jest? Pierwsza w nocy? Może druga, najpóźniej... Ubrał się. Czarne jeansy, wymięta, luźna bordowa bluzka. Standard.
- Jestem taki... taki świeży - mruknął sam do siebie niezrozumiale. Po raz pierwszy, od, szczerze mówiąc, dłuższego czasu umył zęby i siebie całego. Ile to już by było? Trzy, cztery dni? Potrzepał głową na boki, chcąc pozbyć się z szarych włosów kropel wody, nieznośnie padających do oczu. Teraz pachniał mydłem, wcześniej ostrym dymem papierosowym, słodkawo-mdlącą wonią alkoholu oraz potem. Trzeba jeszcze coś zjeść, jego żołądek płonął. Mieszanka whiskey, taniego browsa, wina i Bóg wie jeszcze, czego zmieszczona w jednym kubku może nie upiła go, ani nie spowodowała kaca, jednakże ból brzucha. I tak już się wszystkiego, niemalże, pozbył. Ale było warto, o tak... Chłód nocy dawał mu ukojenie, choć niedokładnie wytarty, z mokrym łbem, wychodząc z łaźni, by wyrzucić swoje rzeczy do namiotu i coś zjeść, to jednak czuł, że dobrze nie skończy. Wolałby już zaliczyć zgona na tych drzwiach razem z Rue, niż się przeziębić. Chociaż, swoją drogą, jego marzenie by się wtedy spełniło, zawsze chciał to zrobić. Co prawda jej nie doliczał do swoich planów, ale cóż można rzec, jeśli chce się umierać na tym niezwykle niewygodnym drewnie? Ale ostre imprezy zawsze pozostawiają po sobie niezliczoną ilość wspomnień, jeżeli jedzie się w miarę na trzeźwo, rzecz jasna. I tych wspaniałych, i tych nieco gorszych. Ale po co marudzić? Płynnym ruchem wrzucił na oślep przez otwór swoje brudne, śmierdzące życiem w klubie, ubrania do namiotu, po czym skierował się do jadalni. O tak, zdecydowanie najczęściej odwiedzane miejsce w całym cyrku., nie licząc własnego mieszkania. Kochana lodówka, kubek oraz talerz ( o wiele rzadziej używany ), które zaliczyły glebę oraz nawet ścianę co najmniej pięć razy osobno. I wciąż żyły, choć to pierwsze teraz posiada ładną szramę, a drugie jest sklejone taśmą klejącą ( serdeczne dzięki temu, kto ją wymyślił! ). Wszedł do środka, trzymając się za brzuch. Zdawało mu się, że wypił żrącą substancję, która lada moment przedziurawi jego żołądek, pozostawiając ogromną dziurę. I tym samym doprowadzi do śmierci, amen.
- Huh? - wyrwało mu się, gdy zobaczył postać stojącą przy tak dobrze mu znanych pułkach. Pierwsze, co zobaczył, to swój ukochany kubek w jej dłoniach. A więc pójdzie kranówa, być może zdobędzie się też na wypicie ze zwykłej szklanki. Nie, no, nie oszukujmy się. Z niego pije tak rzadko, że chyba pleśń na nim wykwitła, służy on raczej to teatralnego rzucania o podłogę bądź ściany pomieszczenia, ewentualnie każdy inny obiekt w zasięgu wzroku. Nie bez powodu jest zrobiony z twardego czegoś od środka ( niefortunnie zapomniał nazwy ), a od zewnątrz pokryty porcelaną. Jemu dzisiaj służyć będzie litrowa szklanka bez uchwytów, w jakiej można by serwować piwa w barze. Mrożona kawa z zamrażarki, mmm...
- Dzień dobry - odezwał się nieznajomy, przerywając niezręczną ciszę. Jego włosy zdawały się lśnić. Jak srebro, czy on łyżki zapierniczył z szuflad i się nimi podźgał w głowę? Zaśmiał się cicho pod nosem, jak on kocha swoje porównania po wypiciu czegokolwiek zawierającego choć trochę substancji zmieniającej jego tok myślenia. Ale jakim cudem mógł się choć trochę upić tym trunkiem, tak niewielkim? "Kondycha, trzeba wyrobić kondychę" - pomyślał sam do siebie.
- Witaj - uśmiechnął się niedbale, nie spodziewał się nikogo w środku nocy pałaszującego... herbatę. Myślał, że zastanie widok ogromnego ciasta, schowanego tak głęboko w lodówce, czy innej skrytce ( nie oszukujmy się, on to by mógł nawet o niej mapę lub plan z pamięci wyrysować ), by w nocy ją odwiedzać i jeść coś tak smakowitego, iż warte jest obudzenia się o takiej porze, by się najeść. Otworzył zamrażarkę, chwilę w niej szperając, po czym wyjął zamrożoną kawę w plastikowym opakowaniu po lodach i korzystając już z ugotowanej wody, wlał trochę, wciąż niewiele do pojemnika. Poszperał w szafkach, znajdując w końcu swój najlepszy do picia tego rodzaju "słój", jak to miał w zwyczaju nazywać Pik.  Ach, ten drań, zawsze go kradł, gdy najbardziej się potrzebowało.
- Co tak późno wstajesz? - spytał, chcąc przerwać ciszę i przy okazji zbić trochę czasu. W końcu lód w środku przy kontakcie z wodą strzelił i połamał się na mniejsze kawałki. Suuuper, i właśnie o to chodziło! Wlał wszystko do szklanki, nie fatygując się, by umyć plastikowe pudełko. Z kosza na blacie wyjął twarde, zielone jabłko, po czym wgryzł się w nie. Jabłka, pokarm bogów...
- Piątą rano nie nazwałbym późną porą. Nie mogłem spać - wypowiedź nieznajomego wydawała się chłodna, a przynajmniej tak ją odebrał. Stłumił westchnięcie, starając się rozkoszować smakiem owocu. Piąta rano? Nieźle, czyli przetańczył osiem godzin. Nic dziwnego, że cały obolały nie ma ochoty na nic, prócz zatopienia się w smaku kawy.
- Wierzę - skwitował, połykając zawartość ust ( tylko jedzenie, rzecz jasna ) i popijając paroma łykami idealnej kawy.

< Irys? Nudno trochu u mnie ;< >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz