18 cze 2017

Lunativ CD Volante

O niebiosa... było mi tak wstyd jak jeszcze chyba nigdy. Na zbyt wiele sobie pozwoliłem. Sam nie wiedziałem, co się ze mną dzieje i po stokroć pytałem się w myślach, co sprawia, że zaczynam zachowywać się jak jakaś panienka. Przecież nie po to cała moja praca, żeby się teraz dać zmienić w jakiegoś uroczego, nieporadnego i słabego nieudacznika.
Kiedy tylko byłem już ubrany, moja pewność siebie powróciła. A razem z nią poczucie dyshonoru i upokorzenia. Byłem wściekły. Co z tego, że coś w głębi mnie, prawdopodobnie rozsądek i logiczne myślenie, mówiło że to tylko moja wina i moja słabość. Nieważne to było w tamtym momencie. Chciałem się odegrać. Odzyskać swój honor. Poprawiłem swój kołnierz i dumnym krokiem podszedłem do przyjaciela Vola – Zitao. Nie dałem nic po sobie poznać. Stanąłem z nim twarzą w twarz. Jego mimika nie wykazywała żadnych oznak strachu czy jakiejkolwiek obawy. Nie spodziewał się odgryzienia. Nie bał się mnie. Zacisnąłem mocno zęby i przyłożyłem mu w twarz. Moja pięść odbiła się bordowym śladem na jego policzku, a siła była tak ogromna, że aż cherlak obrócił się i upadł na ziemię. Oszołomiony złapał się za bolące miejsce i spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym to ja był oprawcą. Uniosłem dumnie głową. Niech sobie nie myśli, że żałuję przez jego wielkie oczy, lekko załzawione.
- Lóng! - krzyknął Volante – Oszalałeś?! - podszedł do przyjaciela i przykucnął przy nim – Jak mogłeś? - powiedział przyciszonym głosem. Ja jedynie patrzyłem na ich dwójkę z wyższością. Nie miałem zamiaru niczego po sobie dać pokazać. Widać, że w cyrku mają ździebko lekkie obyczaje... i brak szacunku do siebie nawzajem. Obróciłem się na pięcie i pomaszerowałem do mojego wierzchowca pozostawionego na początku zagajnika. Koń podniósł głowę i zastrzygł uszami. Wyczuł mój nastrój i nie stawiał żadnego oporu. Wsiadłem na niego z trudem. Czułem się ogromnie ciężki. Jakby znów spadła na mnie tona obowiązków. Ale cóż... takie życie wybrałem. Pełne męskich problemów i męskiego cierpienia, z którym poradzę sobie sam.
- Lóng! Zaczekaj! Porozmawiajmy! - usłyszałem za sobą głos Volante, ale nie chciałem z nim rozmawiać ani na niego patrzeć. On nie czuł się urażony, a ja tak. Nie rozumiałem, co zrobiłem źle. Miałem prawo się zemścić, tak?! Nie myśląc, więc długo pogoniłem Abla do galopu i odjechałem nie oglądając się ani razu za siebie.
Kiedy wróciłem do cyrku słońce smażyło już nieźle. Wszyscy gdzieś się pochowali. Ja postanowiłem wykorzystać okazję i załatwić ostatnie formalności związane z moim uczestnictwem i przynależnością do trupy cyrkowej. Poszedłem więc do głównego namiotu, gdzie urzędowała prawa ręka głównego zarządcy cyrku. Przywitał mnie lekkim skinieniem głowy i uśmiechem. Odpowiedziałem samym skinieniem. Do końca dnia, a może i dłużej nie będzie mi zbytnio do śmiechu. Usiadłem przy jego biurku. Od razu wiedział w jakiej sprawie przychodzę. Omówił więc sprawę mojego mieszkania głównie. Mój namiot został już rozłożony, a moje rzeczy przeniesione. Ta informacje mnie bardzo ucieszyła. Nie mógłbym spędzić następnej nocy z Volante. Nie byłem na niego jakoś szczególnie obrażony, ale... nie, nie chciałem już zdawać się mocno na czyjąś łaskę. Załatwiłam jeszcze kilka ostatnich drobnych spraw, pożegnałem się i opuściłem namiot, zmierzając do własnego.
Mój namiot miał kolor granatowy w srebrne poziome pasy. Każdy namiot był inny, aby nie było problemu z rozróżnianiem. Wszedłem do środka i rzuciłem się na swój materac położony na ziemi. Obok były moje skromne bagaże i kilka drobiazgów, które dostałem od cyrku. Odpiąłem guzik od koszuli, żeby poluźnić uścisk. Leżałem tak chwilę i wpatrywałem się w górę. Minęła godzina... może dwie... może pięć. W każdym razie wiem, że się trochę ściemniło. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Podniosłem się mozolnie i niechętnie, lecz czułem potrzebę zrobienia czegoś. Przebrałem się więc w czarne spodnie i białą koszulę. Postanowiłem trochę poćwiczyć na arenie. Wyszedłem spokojnie z namiotu i ruszyłem w stronę cyrku. Świerszcze zaczynały swój wieczorny koncert, mieszając się z ostatnimi aktami wykonywanymi przez ptaki. Spokój i cisza. Zapewne tylko w moim otoczeniu, ale nie obchodziło mnie to. Cieszyłem się obecną chwilą. Byłem sam. Mogłem rozluźnić spięte mięśnie. Szedłem rytmicznie, ale spokojnie. Nie spieszyło mi się. Można powiedzieć, że szedłem od niechcenia.
Za chwilkę byłem już przed wejściem, a po chwili na miękkim piasku. Ściągnąłem buty. Ziarenka wpychały się między moje palce. Czułem bardzo przyjemną miękkość. Musiałem jednak na chwilę z niej zrezygnować, by wyciągnąć z kantorka zestaw do tańca z ogniem. Chciałem sobie powtórzyć pewne triki, którymi zachwycałem publiczność mając nie więcej niż 5 lat. Wyciągnąłem więc parę łańcuszków z charakterystycznymi ciężarkami, zwane w moim środowisku poi. Ciężarki były nasączone łatwopalną oliwą, dzięki czemu przy odpaleniu, płonęły obfitym ogniem przez długi czas. Podpaliłem je jednak dopiero wtedy, kiedy znów byłem na piasku. Kiedy pierwsza zapałka zapłonęła, wpatrywałem się w nią przez chwilę. Ogień to był mój żywioł. Zrozumiałem, że... większość ludzi to woda, które może płomień ugasić, pozbawić go życia. Muszę więc bardziej na siebie uważać. Inaczej szybko zgasnę...
Odpaliłem ciężarki i znów poczułem tą dziwną siłę, która towarzyszyła mi przy każdym moim pokazie w dzieciństwie. Taka radość z tego, co się robi. Zacząłem od prostych obrotów przed sobą, nad głową, a później z dodatkowymi ruchami, obrotami i skokami. Poi wydawały się w tamtym momencie niewiarygodnie lekkie. To wszystko przez mój trening, wojsko, pracę... tak dawno tego nie robiłem, więc wtedy wydawało się łatwiejsze. Ćwiczyłem tak sobie przez chwilkę starając się ciągle przypominać nowe ruchy i triki. Zdarzało się, że płomienie przejechały tuż koło mojej skóry albo zaraz po niej, ale nie sprawiało mi to większego bólu. Od dziecka byłem do niego przyzwyczajony, więc każde bliskie spotkanie z ogniem było dla mnie jak muśnięcie. W pewnych momentach robiłem obroty o 360 stopni. Kiedy był jeden z takich momentów, zauważyłem jakąś zmianę w otoczeniu. Zatrzymałem się więc gwałtownie z myślą, że może ktoś również przyszedł na trening. Wtedy zapewne bym się ulotnił. Wolałem w tamtym momencie jeszcze nie ćwiczyć w czyjejś obecności. Nie chciałem przecież nikomu poparzyć. Moje uczucia były mieszane. Czułem rozżalenie, złość i niechęć, a jednocześnie radość i coś w rodzaju... nadziei? Sam nie wiedziałem wtedy, na co to miała być nadzieja. Patrzyłem na niego obojętnie. Staliśmy tak w ciszy i patrzyliśmy na siebie. Volante nie mierzył mnie już wzrokiem tylko wpatrywał się głęboko w moje oczy. Nie wiem w jakim celu... nie rozumiałem już niczego.

< Volante? Przepraszam za czas, ale... teraz mnóstwo się u mnie dzieje =D >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz