18 sie 2017

Le Bleuet CD Midas

Pierwszy raz wyruszyłem na jakąś misję związaną ze zwalczaniem potworów i ich szajki. Ogólnie to nikt nigdy nie widział mnie w takiej roli i słusznie zresztą. Każdy człowiek był moim przyjacielem, a przynajmniej dbałem o to, aby tak było, dlatego też zabijanie stworzeń, które w niedalekiej przeszłości były ludźmi było dla mnie... nieludzkie i bezbożne. Dla mnie – podkreślam. Byłem dumny z tego, że są wokół mnie cyrkowcy, którzy nie mają skupułów, aby zabijać te stwory. One nigdy nie miały skrupułów, aby zabić człowieka, który bądź co bądź, był kiedyś ich bratem lub siostrą. Ja w ekipie zawsze byłem tym, który nie bierze udziału w walce bezpośredniej, ale dba o swoich żołnierzy.

Kiedy Midas wspomniał o wspólnej wyprawie, mimo swojego stanowiska czułem, że powinienem udać się z nim. Chyba w tamtym momencie znałem go najlepiej, a ten szczegół mógł się przydać. Nie wiem, do czego, ale mógł. Wobec tego nie protestowałem. Poza tym... jasnowłosy sam to zaproponował, więc zinterpretowałem to jako jego posiadanie swego rodzaju zaufania do mnie. W żadnym razie nie chciałem tego zaufania niszczyć. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że on nie wiedziąc o tym, że nie jestem przeznaczony do misji, jest narażony na większe niebezpieczeństwo – przeze mnie.

Przed wyruszeniem w podróż, zajrzeliśmy do mojego namiotu. Przebrałem się w wygodne ubrania i oczywiście buty, bez których mój długi marsz byłby zupełnie niemożliwy. Nie żegnałem się z mamą. Nawet jej nie budziłem, gdyż byłem pewien, że wrócę. Ech... to przykre, ale nadal czasami byłem nieodpowiedzialnym, głupim i zbyt pewnym siebie smarkaczem, a dochodził do mnie ten wniosek, kiedy z mojego powodu działo się coś złego. Dopiero wtedy, czyli już po fakcie.

Kiedy zawiadomiliśmy o naszych podejrzeniach wujka Pik'a ten zaniepokoił się i to bardzo. Midas być może nie znał go tak dobrze, ale dla mnie wujek Pik był jak ojciec zastępczy i znałem go dobrze. Widziałem po nim całym, że to było coś grubszego. I właśnie wtedy zaczęły mnie dopadać pierwsze obawy dotyczące mojego uczestnictwa, ale... nie chciałem zostawiać na lodzie długowłosego. Mimo wszystko zaraz po wyjściu z namiotu wujaszka, poprosiłem magika, abyśmy jeszcze zajrzeli do kanciapy, w której pracuję. Zgodził się bez wahania. Można powiedzieć, że biegłem do swojego królestwa. Strasznie mi było spieszno. Poza tym... zaczął działaś stres i strach. Wpadłem do pomieszczenia jak powicher i zabrałem pewien tajemniczy kuferek, którego nigdy wcześniej nie otwierałem, ale dostałem go kiedyś właśnie od wujka Pika, a w zasadzie to od PAPY, ale wujek mi go dostarczył. A wraz z nim notkę " UŻYĆ W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA! ". Naszą eskapadę uważałem mocno za niebezpieczną wobec tego nie zawahałem się zabrać ze sobą tego ubezpieczenia w pudełku. Schowałem go szczelnie do torby tak, aby nikt nie zauważył. To była moja mała tajemnica... moja, PAPY i wujka Pika. Wyszedłem z blaszaka jak gdyby nigdy nic i razem z Midasem wyruszyliśmy w drogę.

Las był miejscem bardzo mi przyjaznym. Kochałem naturę! Była moją przyjaciółką. Owszem... byłem człowiekiem i z pewnością nie raz jej czymś szkodziłem, nawet nie świadom, ale bardzo często jej również pomagałem. Wobec tego zawsze czułem jej obecność. Jakby krok w krok szła za mną piękna Pani i pilnowała tego, aby żadne z jej podwładnych nie zrobiło mi krzywdy. Przez dziecięcy umysł często wyczuwałem obecność postaci, które realnie myśląc, nigdy nie istniały, ale pewne zdarzenia sprawiały, że wierzyłem w te postacie coraz bardziej. Na przykład fakt, że w lesie nigdy nie doskwierały mi żadne owady podczas gdy innych komary cięły równo, nigdy nie wpadłem w pajęczynę podczas gdy inny wiecznie na każdym kroku na nie wpadali i praktycznie cały czas byłem świadkiem cudownych leśnych zdarzeń, jak zabawy młodych niedźwiadków czy ciężka praca dzięcioła w drewnie... podczas gdy inni wiecznie narzekali na płochliwość leśnych stworzeń. Dlatego też las często był moją ostoją, jednak dla innych mógł być ostatnim widokiem. Czemu nie miałbym wykorzystać chociaż tego atutu w pomaganiu innym? Wydawało mi się, że Midas również nie czuje obawy, ale... że coś wiecznie go rozprasza. Podczas marszu często nasłuchiwałem i rozglądałem się dookoła, ale miałem słaby słuch... znaczy się... nie słaby, wręcz przeciwnie! Miałem bardzo dobry słuch, bo byłem w stanie wysłyszeć najdrobniejszy szmer, ale... każdy szmer! Cała orkiestra dźwięków sprawiała, że nie słyszałem tego, co istotne, bo nie mogłem się skupić na żadnym z głosów. Dlatego też pozostał mi wzrok, na który nigdy nie narzekałem. Kątem oka byłem w stanie dostrzec nawet drobne poruszenie liśćmi, jednak... co z tego, skoro za każdym razem był to albo wiatr albo jakieś leśne stworzonko, które w myślach błagało o moją uwagę. Nie wiem czemu, ale... czułem, że to ja tu jestem tym, który musi trzymać wartę. Midas wydawał się czasami odpływać.

- Dobrze, że z nim poszedłem – myślałem często – Zawsze mogę go ostrzec przed niebezpieczeństwem, gdyby się zamyślił – uśmiechałem się wtedy do siebie dumny, że mogę pomóc nawet takiej potędze, jaką wydawała się być postać złotookiego. Jednym z punktów jest myśli byłem ja, bo często zerkał w moją stronę, jakby się bał, że w pewnym momencie zniknę. Cóż... potwory są okrutne. Mogłyby mnie tak zabić, że nawet on by tego nie usłyszał. A potem zabiłyby jego.

Szliśmy bardzo długo. Wydawało się, że cyrk jest tak bardzo daleko, że gdybym krzyczał, nikt by nie usłyszał... raczej ZUPEŁNIE nikt by mnie w tym lesie nie usłyszał. Poza zwierzętami. Nagle zaraz za tą myślą dotyczącą tego, jak bardzo jesteśmy z Midasem samotni w tym lesie, rozbiegł się w nim przerażający i mrożący krew w żyłach krzyk... jakby ktoś właśnie został zarżniety, jak przysłowiowa świnia. W moim uchu ten wrzask odbił się głośnym echem i wyleciał drugim uchem zaraz po tym, jak dziwnie się urwał. Dokładnie tak, jakby krzyczał ktoś mordowany. Na początku wrzask, a potem urwana cisza spowodowana wytryskiem krwi wszędzie i odebraniem stworzeniu głosu. Byłem naprawdę przerażony! Serce zaczęło mi walić, jak oszalałe. Myślałem, że nawet jasnowłosy słyszy jego bicie. Ba! Że cały las słyszy, jak obija mi się o żebra. Oddech przyspieszył mi gwałtownie na potrzebę pompowania więcej krwi do żył. Adrenalina wskoczyła na tak wysoki poziom, że była dosłownie jak butelka szampana. Jeden punkt zwrotny i zdupcam do cyrku jak mały motorek na akumulator słoneczny. Wciąż jednak w głowie siedział dobry przyjaciel Rozum i przestawił moją adrenalinę bardziej na stronę bestii, czyli obrony. Z tego równania wychodzi jedno działanie – bezwarunkowe przyspieszenie kroku w stronę, z której prawdopodobnie dochodził głos. Dlaczego prawdopodobnie? Po lesie niosło się niewyobrażalne echo. Och... wspaniała Echo~! Gdybyś żyła i nie była zwykłą postacią z mitologii greckiej pomogłabyś nam w naszej misji czymś poza powtórzeniem naszych własnych słów. Niestety... znaliśmy tylko niepewną stronę, z której dochodził ów wrzask. Nawet ja nie wiedziałem, skąd przyszedł. Spokojne odgłosy lasu sprawiły, że tak głośny dźwięk nie dość, że wybił mnie z rytmu to jeszcze narobił mi syfu w głowie, powtarzając się w niej pare razy. Nie wiem, czy zdążyłem wspomnieć, ale... ów krzyk brzmiał na niezwykle dziecięcy, jednak ja nie byłem tego pewien. Nie podejrzewałbym kilkulatka o tak potężne strony głosowe. Choć... w obliczu śmierci wszystko jest możliwe. Ech... jak zwykle histeryzowałem, jakbym nie pamiętał żartów, jakie odwalały za moich dziecięcych lat głupie dzieciuchy z okolic w jakich byliśmy. Były w stanie nawet rzucać w nas przedmiotami... a szczególnie w osoby, które nie mogły im nic zrobić. Takie typowe dzikusy. Myślą, że są cywilizowani, a zachowują się gorzej, jak zwierzęta. Wobec tego... zachowałem dystans, tak jak Midas. Kto wie... polecimy jak głupi myśląc, że te dzieci naprawdę są w opresii, a później się okaże, że sobie jaja z nas robiły. Co gorsza... moglibyśmy przez to nie udzielić pomocy temu, kto jej potrzebuje. Poza tym... myśląc równie rozsądnie należało myśleć o tym, że już nie pomożemy trupowi, a sami możemy się nimi stać poprzez nagłe podejmowanie decyzji. Ech... mi nie zawsze wychodziło myślenie. Za dużo niewiadomych i... zbyt wielkie rozproszenie spowodowane kolejnym krzykiem. Tym razem już mniej więcej oszacowałem skąd dochodzi jednak świadomość tego, że... ktoś tam właśnie umarł, dziecko tak dokładniej, powodowało u mnie chęć wybuchnięcia niepohamowanym płaczem i pozostawienia wszystkiego losowi, ale... musiałem być silny! Przecież... od tego zależało życie moje i Midasa. Przy okazji również innych. Inni cyrkowcy dawali radę, a ja nie dam?
- Muszę zachować spokój i trzeźwość umysłu – mówiłem do siebie w myślach tym samym motywując się do dalszego marszu i działania. A prawdą było, że... moja kondycja nie była najlepsza. Nie byłem fizycznym bossem, a i no... wiadomo! Noga dawała o sobie znać, ale nie mogłem przecież wymięknąć. Nie teraz, kiedy jesteśmy tak blisko... czegoś.
- Może jest przestraszone i włóczy się po lesie? - rzuciłem propozycją, by wyjaśnić to, że głos stał się bliższy, ale... to wcale, a wcale nie było to. Dziecko krzyczałoby cały czas, ale... może moja podświadomość próbowała zrobić coś, aby poziom mojego stresu nie był aż tak wysoki? Wydawało mi się, że powinniśmy nawoływać i dawać o sobie znać, ale z drugiej strony... narazimy się na szybsze odkrycia i atak wroga. Byłem zgłupiały.
- To możliwe – odpowiedział jedynie mój towarzysz i podjęliśmy dalszy marszy. Wszystko mi się nie podobało. Cała ta wyprawa wydawała mi się spacerkiem lub wycieczką, a nie misją ratunkową, jednak zdawało mi się, że Midas przeszedł jakieś szkolenie na cyrkowego wojownika. Ja przeszedłem takie cienkie zaznajomienie i... nie za wiele tak naprawdę pamiętałem z tych lekcji. Wiedza nieużywana zanika. Postanowiłem więc się nie wtrącać i zaufać mu.
Czy już wspominałem, że próbowałem być silny? Tak i długo mi to wychodziło, ale kiedy nieuważnie nastąpiłem na zmianę terenu w formie maleńkiej dolinki poczułem, jak moja asymetryczna noga zaczyna błagać o pomstę do nieba. Kostka zaczęła mi niemiłosiernie dokuczać, zaś buty wydawały się tak cholernie ciężkie. Mimo to starałem się dotrzymać złotookiemu kroku. Nie myślałem, że jest głupi, ale liczyłem, że się mną nie przejmie. Zaskoczę was... przejął się. Jak tylko zobaczył, że coś jest nie tak, jak powinno, zarządził postój. Oczywiście, nawet bez pomocy mojej nogi miałby on miejsce za jakiś czas, ale mężczyzna przyspieszył go, aby dać nam wytchnienie... i mojej biednej kalekiej nóżce. Usiadłem sobie na małym powalonym drzewie, ściągnąłem buty i wyprostowałem nogi. O Boże... myślałem, że już nie wstanę. Oczywiście buty ukryłem przed wzrokiem jasnowłosego, by różnica pomiędzy jednym, a drugim nie zaczęła być bardziej widoczna, zaś dłuższą nogę lekko ugiąłem, by nie dawała o sobie znać, że jest lepsza i lepiej wyrośnięta. Mężczyzna przydzielił mi rację prowiantu, ale... tak naprawdę nie miałem apetytu. Musiałem jednak coś zjeść, by nie zemdleć. Nie no... żartuję. Bez jedzenia mógłbym spokojnie wytrzymać 24 godziny, ale... kto wie, czy nie dopadną nas te stwory? Bez jedzenia miałbym o wiele mniej sił niż po normalnym posiłku. Bez szemrania więc jadłem, choć myśl, że gdzieś w oddali może leżeć trup, przyprawiała mnie o wymioty.
Jadłem mozolnie, jak to ja. I jakieś dziwne poczucie zmęczenia lub nawet utraty nadziei zaczęło przejmować nade mną kontrolę. Midas skończywszy swoją część, podniósł się i rozejrzał po lesie, jak gdyby nigdy nic. Przyglądałem mu się ciekawy jedząc drugą kanapkę. Słońce przyjemnie ogrzewało moją twarzyczkę cienkimi promieniami wpadającymi pomiędzy listkami i pniami drzew. Słońce chyliło się ku zachodowi. Cóż... chyba nadchodził czas powrotu do domu. Nie udało nam się znaleźć nikogo... albo nikogo żywego. Nie wiadomo czym były te krzyki.
- Dzisiejsze czasy są naprawdę niesamowite - uśmiechnąłem się lekko do siebie na myśl o wszystkich dziwactwach dzisiejszego świata, gdy nagle zawiał dziwny wiatr o... dziwnym aromacie. Skowronek, który jeszcze nie dawno śpiewał wśród gałęzi, zerwał się nagle i pofrunął wysoko. Wiewiórka, która gdzieś za mną szukała w leśnym runie smakołyków szybciutko wbiegła po drzewie do swojej kryjówki. Słychać było tylko jej poruszanie się po liściach, a później głucha cisza.
- Coś jest nie tak – pomyślałem od razu.
- Coś jest nie tak – powiedział przyciszonym głosem złotooki. Czyli się zgadzamy Stanąłem obok mężczyzny. Nie chciałem siedzieć sam. Znów zaczęła ogarniać mnie panika. Zacząłem błądzić wzrokiem po całym terenie starając się strzyc uszami, jak potencjalna ofiara starająca się wysłyszeć drapieżcę. Noc z daleka od cywilizacji mogła być zabójcza.
- Zbliża się noc – zacząłem – Powinniśmy już wracać – odwróciłem się za siebie, jakbym chciał dojrzeć w oddali cyrk, ale... prawda była taka, że byliśmy z pizdu daleko! Dopiero wtedy poczułem, co to prawdziwa panika. To, co czułem wcześniej to było ewentualnie zaniepokojenie. Wtedy serio byłem przerażony! Tysiące myśli zaczęło łazić mi po głowie. Przecież... ja nie umiałem się bronić. Tylko Midas był tu wojownikiem. Jesteśmy daleko od miasta w lesie, w którym dzieją się dziwne rzeczy... jebany horror!
- Nie zdążymy – powiedział Midas. Wybił mnie tym samym z kolejnych budzących grozę myśli. Spojrzałem na niego pełnym przerażenia spojrzeniem. Zapewne moje oczy wtedy były dwa razy większe w przeciwieństwie do moich źrenic. Opadłem na powalone drzewo kompletnie załamany. By nie myśleć za dużo, ubrałem buty w razie gdybyśmy mieli uciekać. Bez butów raczej nie zabiegłbym daleko. Gdy właśnie sznurowałem drugiego buta, poczułem się dziwnie, jak nigdy. Nie wiem, czy już kiedyś wspominałem, ale... zawsze przed występami miałem ogromną tremę. Świadomość, że patrzy się na mnie mnóstwo ludzi, przerażała mnie. Tak było i w tamtym momencie. Jakbym miał tremę z powodu spojrzeń zwróconych na mnie.
- Midas... coś jest bardzo nie tak – powiedziałem prawie niesłyszalnie – Obserwują nas... mnóstwo istot – powiedziałem ze łzami w oczach. Bałem się wykonać jakikolwiek ruch. Mężczyzna bez wahania zaczął oglądać się wkoło siebie. Obserwowałem go uważnie, jednak jego wyraz twarzy nie pocieszył mnie. W jednym momencie krew zupełnie odpłynęła z jego twarzy. Oczy poszerzyły się do granic możliwości. Stał bez ruchu. Podniosłem się gwałtownie i odwróciłem za siebie tym samym stając pomiędzy nim, a naszymi oprawcami. Zobaczyłem kilka dziwnych wykopków w ziemi... jakby kopce kreta. Przyglądałem się im uważnie, jednak nic szczególnego nie zauważyłem. Przecież Midas nie blednie z byle powodu! Nagle, kiedy promienie słońca zaszły za wzgórze, z kopców zaczęły wyłaniać się głowy. Byłem w takim szoku, że... straciłem panowanie nad ciałem. Nie mogłem się ruszyć. Zupełnie! Serce waliło mi tak szalenie, że bałem się, że zaraz je stracę. Czułem, że cały zaczynam się trząść ze strachu. Każda kolejna sekunda była bardziej przerażająca niż poprzednia, kiedy potworne postacie wyłaniały się z ziemi. Miały długie, ciemne włosy i wszystkie były kobietami. Ich nagie ciała sięgały tylko do bioder. Poniżej było już... coś innego. Coś co zupełnie nie przypominało nóg. Nie miałem jednak zbyt wiele czasu, aby się przyglądać. Z oszołomienia wybił mnie upadek na ziemię spowodowany tym, że coś podobnego do tych stworów porwało do siebie Midasa, który cudem odepchnął mnie od siebie. Ocknąłem się w mgnieniu oka widząc, jak to wstrętne monstrum owija go w swoje długie włosy, które były jak maski. Puste, czarne oczy wpatrywały się w niego ochoczo, jakby miały zamiar co najmniej go zjeść lub zgwałcić. Nie mogłem do tego dopuścić! Nadal miał na sobie rękawiczki, więc nie tak łatwo będzie mu zamienić to coś w złotą figurę. Bez dalszego czekania sięgnąłem do swojej torby. Ukryty za pniem szybko wyciągnąłem kuferek i już miałem odmykać klamerkę, kiedy coś złapało mnie za nogę i zaczęło ciągnąć do siebie. Wpadłem w tak ogromną histerię, że nie wiedziałem, co czynię. Zacząłem się drzeć tak niemiłosiernie, że aż mnie samego zaczęły boleć uszy. Szarpałem się jakby już wtedy obdzierali mnie ze skóry. Gryzłem, kopałem, wierciłem się jak szaleniec... byleby dosięgnąć kuferka. Jednak to wszystko było jak zabawa kota z myszą. Kot już wie, że mysz nie będzie żyła, a mysz ma nadzieję, że jednak ucieknie kotu. Błędne koło.
Kuferek był tak blisko. Nie wiele brakowało, by go odemknąć, gdy nagle " kot " w tej grze pociągnął mnie za nogę i uwiesił przed sobą do góry nogami. Znów cały zdrętwiałem nie wiedząc, co robić. Do leśnego stwora, który mnie trzymał. Przypełzły dwa inne. Zamiast nóg miały ogony węży, a cała ich postać była sporo większa od ludzkiej.
- Jaki on sssssliczny~! - wysyczała ta, która miała mnie w mackach.
- Będzie z niego pysssssna kolacja – zaśmiała się demonicznie druga wyciągając do mnie maski, na co druga ją odepchnęła.
- On nie jesssst na kolacje, głupia – burknęła – Mamy go przynieść Pani – jakiej Pani, cholera? Nie mówcie mi, że ten cały deszcz to jedna wielka prowokacja!
- Po ssssso nam on? Nie wie nic o cyrku! - wrzasnęła kąśliwie – Już tamten jest lepszy – spojrzała w stronę, w którą monstrum zabrało Midasa.
- Midas! - krzyknąłem, oczekując odpowiedzi. Cisza – MIDAS! - wrzasnąłem tak, że aż gardło mnie zapiekło.
- Tak dawno nie kopulowałam z żadnym mężczyzną... – powiedziała napalona żmija, która coraz bardziej zaciskała na mnie swoje włoso-macki. Dać się zgwałcić wężowi? Po moim trupie! Nigdy! Przyciągnęła mnie bliżej swojej twarz i już chciała swoimi dłońmi z ogromnymi pazurami przejechać po moim policzku, ale kiedy była już bardzo blisko walnąłem jej z czachy prosto w zęby. Zakręciło mi się w głowie, ale adrenalina zrobiła swoje. Odsunęła mnie od siebie, ale nie puściła. Zasłoniła usta dłońmi i spojrzała na mnie wściekle. Nastroiła przede mną swoje kły i syknęła złowieszczo, na co ja jedynie machnąłem jej z mojego buta na platformie w ryj. Upuściła mnie otumaniona bólem. Upadłem na kark i przez chwilę czułem się jak sparaliżowany, ale czucie i świadomość wróciły do mnie w czasie kilku sekund. Oczy miałem lekko zamglone, ale widziałem w oddali kuferek. Nagle dostałem takiego powera, że za kilkoma susami znalazłem się przy artefakcie. Otworzyłem go od razu. Las ogarnęła poświata niebieskiego światła. Z pudełka na moje ręce wypłynęła dziwna niebieska maź, która wsiąknęła w moje ręce i przyjęła jakąś formę. Patrzyłem na to, jak zahipnotyzowany, gdy po chwili blask zniknął, a zamiast dłoni zobaczyłem ścisły mechanizm wbudowany w moje ręce. Zamiast palców pojawiły się wszelakie rodzaje nożyczek. Jednym słowem... stałem się Edwardem Nożycorękim! Dosłownie! Moja radość nie trwała długo, bo znów poczułem uścisk na nodze, a nim się obejrzałem znów byłem do góry nogami w powietrzu.
- Jakie to sssssłodkie, kiedy taki sssssłabeusz jak ty, próbuje się bronić – wysyczała prosto w moje oczy pokraka, która mnie trzymała. Bez zastanowienia chciałem uciąć jej łeb, ale nie byłem w stanie podnieść dłoni. Próbowałem, ale na nic! - O~! Nasz cyrkowiec ma mało sssssiły, żeby dzierżyć sssswój oręż? - zapytała kąśliwie żmija. Zaraz straciłem pewność siebie i nie widziałem nadziei na to, aby z tego wyszedł cało, ale kiedy usłyszałem krzyk Midasa gdzieś tam za sobą, zaraz zmieniłem zdanie. Przybyło mi tyle siły, co nie miara. Podniosłem obydwie ręce i z całych swoich sił wbiłem ostre nożyce w ciało potwora. Ten zagiął się do tyłu, zaczął kasłać i pluć dziwną mazią. Dopchnąłem mocniej ostrza mierząc się ze wściekłym wzrokiem nie człowieka. Stworzenie wrzasnęło nieludzko pod koniec swojego żywota i padło na ziemię uwalniając mnie z uścisku. Od razu wstałem, ale zaraz się przewróciłem. Nie miałem przez chwilę czucia w nogach, ale kiedy usłyszałem pojękiwania towarzysza, od razu odzyskałem w nich siłę. Pobiegłem na drugą stronę małego wzgórza i zobaczyłem, jak te poczwary ciągną po ziemi za nogi Midasa, a on krzyczy najgłośniej jak może, żebym go usłyszał. Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło, ale miałem tak dużo siły w sobie, że... nie myślałem o niczym. Liczyło się dla mnie tylko to, żeby uratować druha. Zacząłem biec w stronę tych przeklętych żmij. Miałem ochotę zatłuc je na śmierć! Dziwiłem się, że Midas nic nie robi jakby... się poddał? Nie! Niemożliwe! Patrzyłem cały czas w jego oczy i wydawały się tak szkliste, jak nigdy. Nie ruszał rękami... w ogóle! Czyżby... połamały mu ręce? Nie...niemożliwe. Ech, to nie było w tamtej chwili ważne! Musiałem mu pomóc. To był mój priorytet! Gdy byłem od nich w odległości 10 metrów, jedna z nich usłyszała mnie i odwróciła się za siebie od razu atakując mnie mackami. Pozostałe polazły w głąb razem z Midasem.
Poczwara bardzo dobrze manewrowała swoim orężem, a ja nie. Był dla mnie zbyt ciężki i nie czułem w nim czucia, dlatego mogłem jedynie unikać lub odpychać ciosy dążąc do bliskiej konfrontacji i przebicia stwora na wylot, ale... nie byłem wyszkolony. Znałem tylko odrobinę teorii. Żałuję, że nie postanowiłem zrobić sobie chociaż podstawowego kursu. Byłbym wtedy dla Midasa ratunkiem, a byłem jedynie powodem, dla którego się poświęcił.
- Odpusssssc – syknęła żmija, znudzona moimi atakami – Nie chcemy Ciebie. Chcemy tylko jego. Przeżyjesssss, jak odpuścisssss – oznajmiła. Wściekłem się jeszcze bardziej!
- Nie jestem zdradziecki i fałszywy, jak wy! - warknąłem – Przeklęte żmije! A żeby was piekło pochłonęło! - i w tamtej chwili naprawdę pochłonęło je piekło! Moja przeciwniczka została wsiąknięta przez ziemie. Wszystkie pozostałe również. Towarzyszyła temu rozsypana wszędzie świeża ziemia. Oberwałem kilkoma kawałkami w twarz, ale miałem to gdzieś. Nie widziałem Midasa.
- Edward... - usłyszałem cichy głos gdzieś niedaleko. Pobiegłem tam tak szybko, jak dałem radę, ale nie wiele miałem w sobie sił. Rozglądałem się uważnie, gdy nagle za gęstym pasmem krzaków zobaczyłem tylko czubek głowy i dłonie wystające z ziemi. Powoli niknął w jej otchłani, jakby tonął w ruchomych piaskach. Moje mechaniczne nożyce same zniknęły, a ja czując lekkość od razu podbiegłem do tonącego złotookiego. Złapałem go za dłonie chcąc go wyciągnąć, ale prąd był tak silny, że moje wysiłki nic nie dawały. Zapierałem się jak szalony, ciągnąłem w swoją stronę najsilniej jak mogłem, ale jego ręce wciąż tonęły. On cały już był zanurzony w ziemi! Gdy jego dłonie były już nad samiutką powierzchnią, szarpnęło nim mocniej i zniknął w otchłani, a w dłoniach pozostały mi tylko jego rękawiczki. Nastąpiła głucha i martwa cisza, przerwana po chwili złowieszczym śmiechem przypominającym ten złych czarownic. Klęczałem nad miejscem, w którym przed chwilą zatonął Midas. Mój kompan, mój towarzysz, mój przyjaciel, który zaufał mi. Wiedział, że mu pomogę, a ja... ja zawiodłem. Dałem mu zginąć, mimo że miałem potężny oręż. Jak to się stało?
Klęczałem tak bez ruchu. Przede mną w moich dłoniach nadal były rękawiczki jasnowłosego. Obraz zaczęły mi zamazywać łzy, które mimo mojego milczenia napływały. Coraz więcej i więcej! Czułem, jak zaczynają spływać mi po policzkach.
- Midas... - szepnąłem w stronę ziemi. Brak odpowiedzi – MIDAS! - wrzasnąłem. Echo niosło się po lesie. Załkałem, po czym odrzuciłem rękawiczki gdzieś na bok i zacząłem szaleńczo grzebać w ziemi. Nic mnie nie obchodziło. Wszystko miałem w dupie. Wołałem go cały czas. Las zanosił się moją histerią, moim szlochem, żalem tak ogromnym, że aż same krasnoludki uznałyby ten widok za o wiele bardziej smutny niż śmierć Śnieżki. Czułem, jak zaczyna palić mnie gardło i ciało pod paznokciami od brudu i drobinek w ściółce. Lało się ze mnie wszystko. Łzy, pot, a nawet krew z palców i nosa. Ciśnienie i stres dawały o sobie znać, a wraz z odpływem adrenaliny również zmęczenie i senność. Po kilku minutach zaprzestałem. Ślepo patrzyłem się w rozkopany dołek. Ani śladu niczego. To już był koniec. Poległ, a wraz z nim moja dusza.
- Jak mogłem być tak głupi? - zacząłem, czkając od czasu do czasu z powodu szlochu – Sami wybraliśmy się na taką wyprawę... nikt mi teraz nie pomoże...nikogo tu nie ma. Jestem zupełnie sam... - załkałem – Co ja mam zrobić? Boże... co ja mam zrobić? Przeze mnie zginął człowiek... który mi ufał i wiedział, że mu pomogę... zawiodłem znowu! - krzyknąłem – Ty jebany kaleko... ty nieudaczniku! Takie zero, jak ty nie powinno istnieć wogóle – zacząłem na siebie bluzgać – Ty słabeuszu! Nic, kurwa, nie umiesz. Jesteś niczym! - wziąłem oddech i umilkłem. Byłem wrakiem.
Klęczałem tak w oczekiwaniu sam nie wiem na co. Aż Midas nagle się pojawi? Przejedzie mi po włosach i powie coś w stylu " Ale przeżywasz! "? Taaaa... być może. W tamtej chwili nie widziałem jakiegokolwiek sensu, by robić cokolwiek. Midasa pożarła ziemia na zawsze. I nikt ani nic tego nie zmieni. Wokół mnie było mnóstwo dźwięków. Las wrócił do życia, jak gdyby nigdy nic, a przynajmniej ja tak myślałem. Słyszałem, jak wokół mnie kręcą się wszelakie stworzonka. Zapewne w ogóle mnie nie zauważały, jak tak siedziałem bez ruchu. Nagle echem po lesie rozniosło się znajome szczekanie.
" Hauh-Hauh " - powtórzyło echo. Odwróciłem lekko głowę w stronę, z której biegłem, czyli naszego małego obozowiska. Zobaczyłem tam Krenz'a obwąchującego nasze rzeczy. Po chwili spojrzał na mnie i zaczął szalony bieg. Kiedy był już jakiś metr ode mnie, zahamował w leśnym runie i zamerdał radośnie ogonem dysząc od wysiłku. Byłem zbyt ogłupiany, żeby cokolwiek zrobić, więc zmierzyłem go jedynie wzrokiem i nadal wpatrywałem się w rozkopany przeze mnie dołek. Czworonóg również tam spojrzał i od razu rzucił się do środka. Wąchał przez krótką chwilkę po czym zaczął niemiłosiernie wyć. To nie było wycie typowo smutne tylko takie... zwykłe. Jakby znalazł zwierzynę czy coś w tym rodzaju, ale było przeraźliwe. W mojej głowie działo się tak wiele, że kolejne dźwięki były tylko utrapieniem. Po chwili las zaczął żyć. Słyszałem wiele szelestów wokół mnie. Zacząłem oglądać się wokół siebie. Moim oczom ukazały się wszystkie przyjazne stworzonka leśne. Kilka łani i jeleń, para dzików, stadko lisków, zauważyłem też borsuka. Wśród koron drzew zobaczyłem również wiewiórki, sowy i kilka nietoperzy. Spoglądałem na nie wszystkie pytającym spojrzeniem, bo... nie wiedziałem, czego ode mnie chcą. Spojrzałem na nie smutno.
- Nie wiem, czego ode mnie chcecie – powiedziałem – Nie mam nic – wróciłem do patrzenia w ziemię. Nagle poczułem, jak pod skulone ręce coś się wdziera. Gdy lekko poluźniłem uścisk zobaczyłem wesołego borsuka. Miział mnie swoim pyszczkiem, jakby chciał mnie pocieszyć, dodać mi otuchy. To było miłe, ale... nic nie równało się ze smutkiem, jaki wtedy czułem – To naprawdę miłe, że chcecie mnie pocieszyć, ale... to nic nie da. Jestem zbyt smutny. Straciłem przyjaciela, członka stada – oznajmiłem. Na moje słowa jeleń, który stał trochę za mną zaczął kopać kopytem o ziemię, jakby się szykował do ataku. Wystraszyłem się nieco, ale nie wydawał mi się wrogi. Zaczął trząść łbem, jakby próbował mi coś przekazać. Patrzyłem na niego pytająco, bo na tamtą chwilę byłem zupełnie otumaniony. Kopytny złapał między zęby materiał mojego ubrania i szarpnął nim kilka razy.
- Mam wstać, tak? - spytałem, ale nie oczekiwałem odpowiedzi. Zrobiłem to. Masywne zwierzę z porożem podeszło bliżej i stanęło do mnie bokiem, jakby chciało, aby je dosiąść – Co wy macie na myśli...? - dopytywałem i patrzyłem na każde zwierzę z osobna. Wtem do akcji wkroczył lisek, który zaczął węszyć. Znalazł rękawiczki Midasa. Złapał je w pyszczek, radośnie na mnie spojrzał i pobiegł przed siebie, ale tylko kawałek. Potem zatrzymał się i obejrzał na mnie. Czy to znaczy, że...
-... Midas żyje? - spytałem, na co podniosła się wrzawa. Moje serce momentalnie wróciło do swojego normalnego rytmu. Na twarz znów wpłynęły rumieńce, a głowa wypełniła się nadzieją. Bez zastanowienia pobiegłem do obozowiska, by zabrać nasz ekwipunek. Jeśli ruszam mężczyźnie na ratunek, muszę być przygotowany na wszystko. Zdjąłem ze swojej dłoni swoją srebrną bransoletkę, z którą rzadko się rozstawałem i podałem Kranz'owi. Labrador wziął ją w pysk.
- Biegnij po pomoc do wujka Pika. Jak zobaczy to – wskazałem na bransoletkę – będzie wiedział, o co chodzi – pies zamerdał ogonem na znak, że rozumie i pobiegł w drogę powrotną. Władowałem na szybko wszystko do jednego plecaka, dosiadłem szlachetnego rogatego i razem ze swoją małą armią ruszyliśmy gdzieś, lecz nie wiedziałem gdzie. Zwierzęta wiedziały, a ja im ufałem bezgranicznie.
- Matko Naturo... - szepnąłem – Na Ciebie zawsze można liczyć.

< Midas? Czarownica porwała Cię do pieczary i będzie Cię tuczyć na rosołek xD Pofantazjowało mi się :* >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz