15 lut 2017

Azucar CD Smiley

Tak zasłuchałem się w miły, spokojny głos Smiley oraz jej bajkę, że w ogóle zapomniałem, że jesteśmy na urodzinach i zajmujemy się grupką dzieci.
Dopiero, gdy poczułem lekkie uderzenie sobie o tym przypomniałem, więc odchrząknąłem i zacząłem mówić.... A przynajmniej taki miałem zamiar. W chwili, gdy otworzyłem usta, a oczy wszystkich tam zebranych skierowały się na mnie, usłyszeliśmy odgłos zamykania drzwi. Czyli wrócili.
Każdy z nas podniósł się z ziemi. Wydaje mi się, że oboje byliśmy nieźle zmęczeni, w przeciwieństwie do tych małych potworków.
Chwilę później stanęli przed nami państwo Whittemore z kilkoma siatkami zakupów.
- Jak się bawiliście? - spytała mama Alana odkładając torby na bok.
- Było super - powiedziało jedno z dzieci, na co reszta od razu zaczęła wszystko opowiadać. Wątpię, że ktoś coś zrozumiał z tych kilkunastu głosów, z których każdy mówił coś innego, mimo, że na ten sam temat.
Zaśmiałem się na ten widok. Alan z siostrą pewnie opowiedzą im wszystko później.
Dziewczyna również z uśmiechem obserwowała całą sytuację.
Później uwaga rodziców spoczęła na nas. Oboje zakryli usta chichocząc, a ja dopiero wtedy przypomniałem sobie, że przecież nadal mamy na sobie makijaż zrobiony przez dzieci.
- Jeśli chcecie, możecie umyć się... Łazienka jest na górze - pani Whittemore wskazała ręką, w którym kierunku powinniśmy się kierować. Zanim Smiley zdążyła coś powiedzieć, wtargnąłem się.
- Nie, dziękujemy, mamy niedaleko. Będziemy już iść - odpowiedziałem, na co pokiwali głowami. Tak naprawdę uznałem, że będzie zabawnie iść tak przez miasto, bo jednak kawałek musieliśmy przejść. - No... to cześć - powiedziałem do dzieci. Momentalnie zatrzymali się, jakby chcieli zrobić manequin challenge i spojrzeli na nas.
Dopiero później, gdy dotarło do nich, co powiedziałem podbiegli do nas. To znaczy, dziewczynki wolały pożegnać się ze Smiley, a ja byłem otoczony chłopcami.
Przybiłem niektórym żółwiki, piątki, z kilkoma mieliśmy już nasze własne pożegnanie. Już umawialiśmy się na jazdę na deskorolce, lecz przerwali nam rodzice, którzy oświadczyli, że przekażą mój numer ich rodzicom, jakby co i będziemy umawiać się już potem.
Nie chciałem się z nimi rozstawać, bo byli naprawdę genialni, ale szczerze, miałem ich już trochę dość.
Chyba nie byłbym dobrym ojcem... Nie dość, że uczyłbym dziecka niebezpiecznych sztuczek, to jeszcze karmiłbym go słodyczami, a na dodatek nie dawałbym sobie z resztą, tych mniej przyjemnych, obowiązkowych rzeczy. Już po jednym spotkaniu ze mną, jutro rozbolą ich brzuchy, a na nogach pojawią się siniaki.
W przeciwieństwie do Smiley, która jakby była stworzona do bycia matką! Dzieci słuchały jej jak zaczarowane, potrafiła je zająć, a jednocześnie czegoś nauczyć. Jest kreatywna, rozsądna i odpowiedzialna. Dobrze, że przyszła ze mną, bo sam nie dałbym sobie rady.
- O czym myślisz? - zapytała, gdy już szliśmy powoli w stronę namiotów.
- Nieważne... - uśmiechnąłem się, jednak widząc jej spojrzenie odpowiedziałem - o rodzicielstwie...
- I co? - dopytywała.
- Nic, nieważne... - zaśmiałem się. - Mam dziewiętnaście lat i najlepszego psa na świecie - powiedziałem sądząc, że odpowiedź jest chyba oczywista. Właściwie, nigdy nad tym nie myślałem. Mimo to, postanowiłem przełożyć to na moje rozmyślenia pod prysznicem, lub kiedy nie mogę zasnąć...
- Jak dokończyłbyś bajkę? - spytała. Zaśmiałem się.
- Nasi bohaterowie... - zmieniłem lekko swój głos. - Jak już wcześniej powiedziałaś, każdy był wyjątkowy - zacząłem i oboje ledwo powstrzymywaliśmy śmiech. - Każdy z nich, posiadał własnego smoka. To było ostatnie osiem smoków na świecie, dlatego były takie wyjątkowe. Każdy z nich posiadał potężną moc, związaną ze swoim właścicielem. Mimo, że mieli wiele przeszkód, nikt nie był w stanie ich pokonać. Ratowali świat wiele razy. W końcu dorośli, a ich magiczne moce, przeszły na ich dzieci. Najwyraźniej, Matka Natura uważa, że to właśnie one powinny nas ratować. Tak powstał wielki klan, który charakteryzował się smokami, które z wiekiem tylko zyskały na sile, zawsze najmłodsze pokolenie posiadało własne moce, do czasu, kiedy nie zyskali własnych dzieci. Legendy głoszą, że gdzieś na Ziemi jest ich wioska, kto wie? Może to prawda... - zakończyłem i wzruszyłem ramionami. Smiley nie zaśmiała się na końcu. Po prostu patrzyła na mnie z uśmiechem.
- To tylko bajka, wymyślona przez ciebie na totalnym spontanie. Chyba w to nie wierzysz? - zapytała przerywając chwilę ciszy.
- Wiesz.... Ponoć bajki stają się rzeczywistością, gdy ludzie zaczynają w nie wierzyć - odpowiedziałem. Później jednak stwierdziłem, że dość już tej filozofii. - Kawa? - zaproponowałem zatrzymując się przy kawiarni, obok której właśnie przechodziliśmy.

< Smiley? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz